Urlop od świąt

Kiedy tylko mama ogłosiła, że wybiera się do Pragi do mojej siostry, zdecydowaliśmy, że i my zrobimy sobie w tym roku święta inne niż dotąd. Marysia była zachwycona, że wyjeżdżamy w góry, i nie ma się co dziwić – jeszcze nigdy dotąd nie była w Tatrach.

– Będzie śnieg? – upewniła się tylko.

– Jeśli tam nie będzie, to znaczy, że już na całym świecie nie ma – zapewnił ją Marcin. – Lepiej weź ciepłe ciuchy, księżniczko.

Był śnieg, były piękne widoki, niezłe towarzystwo i pyszne jedzenie. A gdy już wróciliśmy, pojawił się także kaszel i cieknący nos… Oczywiście tylko u mnie. Czy to kara za to, że wymigałam się od porządków i wielogodzinnego stania przy garach?

– Po prostu sobie przedłużysz wolne, Marzenko – zadecydował Marcin, wysyłając mnie do lekarza. – Spoko, twój supermąż ogarnie wszystko.

Wróciłam do żywych dopiero w styczniu. Ciężko było się znów wdrożyć w obowiązki, a już najgorzej wstać na tyle wcześnie, by przejąć podwożenie małej do szkoły przed pracą. Ale musiałam, bo Marcina wysyłano na kilkudniową konferencję do Warszawy i nie było zmiłuj.

– Nie martw się, mamo – zapowiedziała Marysia. – Ja cię doskonale zorganizuję. Mamy to z tatusiem wszystko pod kontrolą.

Kiedy z tej kruszyny zrobiła się taka panna mądralińska? 

Tego mi jeszcze brakowało...

Budzik zadzwonił, mała ściągnęła mnie z łóżka, a potem wydawała tylko krótkie komendy: myjemy się, teraz ty się malujesz, a ja zjem płatki, a wreszcie: wychodzimy, ale już! I nawet znalazło się miejsce na parkingu pod szkołą, cud po prostu.

– Trzymaj się, Marysiu, miłego dnia – ucałowałam córę, pomagając jej założyć plecak. – Po lekcjach zaczekaj na mnie w świetlicy.

I wtedy zauważyłam wyfiokowaną blondynę biegnącą ku nam w botkach na obcasach, z zasapaną dziewczynką uwieszoną u ręki. „A to kto?” – pomyślałam z niechęcią, powoli żegnając się z kawą w bufecie, na którą jeszcze zamierzałam zdążyć przed rozpoczęciem pracy.

Kobieta zahamowała pół metra przede mną, tak że jej córka niemal wpadła na Marysię.

– Pani D.? – upewniła się. – Mamy do pogadania.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo już jestem spóźniona – ostrzegłam. – Marysiu, ty możesz już lecieć.

– Nie, ona musi zostać – blondyna złapała plecak mojej córki. – Wszystko właśnie przez nią! To ona pozbawiła moje dziecko magii świąt!

– Chyba pani przecenia moją Marysię – zdjęłam jej rękę z plecaka mojej córki. – I bez przemocy proszę.

– Przemoc? Przemoc?! – aż ją zatchnęło. – To pani dziecko uprawia przemoc! Psychologiczną! – to mówiąc, zatupała obcasami w miejscu.

Zapytałam, o co konkretnie chodzi, a ta mi mówi, że Marysia wyjaśniła jej dziecku, że Mikołaj nie istnieje, a prezenty przynoszą rodzice. Biedna Elżunia wróciła do domu z płaczem i do dziś do siebie nie doszła. Wciąż jest w szoku!

– Do dziś? – zapytałam. – To kiedy miała miejsce ta rozmowa?

– Zaraz po przerwie świątecznej – wyjaśniła blondyna. – I proszę nie rżnąć słodkiej idiotki, dobrze pani wie, o co chodzi. Dlatego tak długo pani nie odprowadzała córki osobiście. Ale ja nie zapomniałam, o nie, potrafię dopilnować swego.

– Mamusia była chora na zapalenie oskrzeli – wyjaśniła grzecznie Marysia, moja kochana adwokatka.

– Przyjeżdżał mój mąż – zaczynałam powoli się wkurzać. – Czemu się pani nie zwróciła do niego z pretensjami?

– Mężczyźni nie rozumieją pewnych rzeczy, są na to zbyt gruboskórni – uraczyła mnie mądrością baba. – Ale pani jako kobieta powinna… – znów się zbliżyła, tym razem stanowczo za bardzo.

Burza w szklance wody

Nienawidzę, gdy ktoś wkracza w moją strefę komfortu, no, nienawidzę. Będzie mi tu śmierdzieć kiepskimi perfumami pod samym nosem!

– No, proszę, a ja też nie rozumiem – odsunęłam się w stronę auta, jak tylko było to możliwe. – Naprawdę pani myśli, że dziewięciolatka może jeszcze wierzyć w faceta z brodą, który jeździ zaprzęgiem reniferów? I wlatuje z paczkami przez komin do domów z centralnym ogrzewaniem?

Wiedziałam, że przeginam, ale byłam już naprawdę wściekła. Co za kopnięta drama queen!

– Inne dzieci ci nigdy nie mówiły, że Mikołaja nie ma?– zwróciłam się do jej córki, która stała obok sina, drżąc z zimna w przykrótkiej kurteczce.

– Mówiły – przyznała się. – Ale tylko Marysia przysięgła!

– Proszę zostawić moje dziecko w spokoju – szarpnęła się blondyna. – To ja tu rozmawiam!

– Umówmy się tak… – spojrzałam na zegarek i mało mi włosy dęba nie stanęły z przerażenia. – Ja jadę do pracy, a pani niech wniesie sprawę do ministerstwa magii. Poddam się niezwłocznie wszystkim procedurom.

– Co? – wytrzeszczyła oczy.

– Jadę do pracy – powtórzyłam. – Natychmiast. Marysiu, leć na lekcje. 

O co jej właściwie chodzi?

Córa pomknęła w kierunku szkoły, Elżunia powlokła się za nią, a blondyna uczepiła drzwi mojego auta.

– Ja tego tak nie zostawię! – powtarzała jak zacięta płyta. – Moje dziecko cały dzień płakało, tak nie może być.

– Proszę posłuchać… Mamy styczeń. Jakby pani nie zrobiła dymu, którego żadna z nas nie zapomni, to przez rok córka dałaby sobie wkręcić cały kit z Mikołajem, reniferami i, cholera wie czym jeszcze, z powrotem. To pani tą żenującą awanturą okrada ją właśnie z magii świąt. Przepraszam i do niewidzenia, mam nadzieję.

Widziałam ją jeszcze chwilę we wstecznym, jak stoi na parkingu i wygraża mi wyciągniętą pięścią jak jakiś starotestamentowy prorok. No, to się po prostu w głowie nie mieści. Rozumiem ideę Świętego Mikołaja, jeśli chodzi o małe dzieci, ale to chyba oczywiste, że dziewięciolatkę, która prowadzi normalne życie wśród ludzi, ktoś wreszcie musiał uświadomić, nie? Swoją drogą, co trzeba mieć w głowie, żeby upierać się przy takich bzdurach, twierdzić, że magia świąt się na nich opiera i takie chore schematy przekazywać dzieciom?