Pod koniec lat 70. moja matka regularnie organizowała spotkania spirytystyczne. W tamtych czasach takie imprezy cieszyły się dużym zainteresowaniem wśród ludzi, których intrygowało "życie po śmierci". Wielka popularność tych seansów wynikała również z tego, że mama była uważana w naszym mieście za jedną z najbardziej uzdolnionych w tym temacie.

Tamtego dnia do naszego domu przybyło sześć osób. Jak zawsze, mama najpierw zaserwowała kawę i ciastka. Wszyscy zgromadziliśmy się w małym pokoju. Goście nie znali się wcześniej, więc przyszedł czas, aby się zapoznać. Kiedy mama przedstawiała mnie wszystkim, oznajmiła, że tego dnia po raz pierwszy to ja spróbuję wywołać duchy. Było to dla mnie bardzo ekscytujące.

Wielokrotnie słyszałam o zdolnościach mojej mamy w tej dziedzinie. Dochodziły do mnie głosy o niesamowitych zdarzeniach, które miały miejsce po jej seansach. Podobno wiele osób zdecydowało się na zmiany w swoim życiu po takich sesjach, a te które zignorowały rady duchów, wpadały w kłopoty.

Nie wierzyłam w to

Było oczywiste, że wszystkie dziewczyny z mojej szkoły zazdrościły mi mamy. Ale czy ja byłam przekonana do istnienia życia po śmierci... no cóż, nie była pewna, czy tam naprawdę coś jest.

– Sądzę – powiedziałam do mamy pewnego dnia – że wiara w duchy to po prostu obawy ludzi, że po drugiej stronie jest tylko ciemna i zimna pustka.

Może to właśnie te słowa sprawiły, że mama poprosiła mnie o udział w tamtym seansie.

– Ale przecież w to nie wierzę – powtórzyłam uparcie.

– Nie chcę, skarbie, abyś na siłę w coś wierzyła. Weź udział w tym spotkaniu, ale ostateczna ocena, będzie należała do ciebie.

Pomyślałam sobie "dlaczego nie?". W końcu miałam szansę sprawdzić, czy za tą ciemną zasłoną, która spada po śmierci, coś jest.

Na spotkaniu było kilka osób, które tak jak ja, raczej sceptycznie podchodziły do spirytyzmu.

– Dlaczego zatem postanowił pan tu przyjść? – zapytała starszego pana z siwiejącymi włosami i brzuszkiem, trzydziestolatka ubrana w sukienkę w kwiaty.

– Ciekawość – odparł bez zastanowienia. – Przeczytałem książkę o mężczyźnie, który przed wojną interesował się psychologią eksperymentalną i zjawiskami mediumicznymi. Skoro pojawiła się szansa wzięcia udziału w czymś podobnym, pomyślałem sobie, "czemu by nie spróbować?".

Usiedliśmy wokół stołu

Po 30 minutach mama poprosiła nas, abyśmy udali się do pokoju obok, gdzie miała mieć miejsce sesja. W centrum pomieszczenia znajdował się okrągły stół, wokół którego rozstawione były siedem krzeseł. Na stole widniała tablica z napisanymi na niej literami i liczbami. Wszystko było ustawione w stronę jednego z krzeseł, które miała zająć moja mama. Na tym samym krześle leżał mały talerz z porcelany. Wszystkim uczestnikom spotkania powiedziano, że powinni dotknąć delikatnie krawędzi talerza.

– Proszę, nie przyciskaj talerza do blatu stołu – mówiła mama. – I nie odrywaj od niego palców.

– Co, jeśli przez przypadek to zrobię? – zapytał niski mężczyzna.

– Nic złego się nie wydarzy – odpowiedziała mama. – Tylko trochę zaburzy to energię, która łączy nas z tamtym światem i zakłóci komunikację.

– Czy powinniśmy zgasić światło? – zapytała kobieta w średnim wieku.

– Nie ma znaczenia czy światło będzie zapalone, czy zgaszone – stwierdziła mama – nie wpłynie to na kontakt z duchem. Półmrok tylko pomaga stworzyć odpowiedni nastrój i sprawia, że wszyscy są bardziej skupieni. Na stole będzie stała tylko świeca, żeby nie było zupełnie ciemno.

Wszyscy znaleźliśmy swoje miejsca. Położyliśmy końcówki palców na talerzach. Przez moment dało się usłyszeć przyspieszone oddychanie pana z brzuszkiem, który siedział obok mnie.

– Duchu, przybywaj – powiedziała spokojnym tonem mama. Potem jeszcze raz powtórzyła zaproszenie i spodek się poruszył.

To się naprawdę działo

Zadawałam sobie pytanie, czy wszyscy, podobnie jak ja, zastanawiali się, kto z obecnych poruszył talerzykiem. Jednak po chwili przestałam o tym myśleć. Dowiedzieliśmy się, że na nasze wezwanie odpowiedział Ernest M.

– Kto to jest? – zapytał ktoś cicho.

– O ile pamiętam, to był inżynierem przed pierwszą wojną światową. Nadzorował budowę linii kolejowych w Peru i Ekwadorze – odpowiedziałam cichutko.

– Jaki jest powód twojej wizyty u nas? – zapytała moja mama.

"Z ostrzeżeniem" – strzałka na talerzyku pokazała kolejne litery.

– Kogo z nas chciałbyś ostrzec?

"Zbliżają się urodziny małej Weroniki".

– To chyba do mnie – mężczyzna z brzuszkiem powiedział z widocznym poruszeniem. – Moja wnusia w lipcu jedzie do swojej kuzynki, którą nazywamy małą Weroniką. Jej matka to z kolei duża Weronika... Czy to oznacza, że wydarzy się coś złego? – zapytał już trochę głośniej.

"Odchodzenie od torów".

To była jedyna odpowiedź na jego pytanie. Co miało oznaczać to „odchodzenie”? I kto miał odchodzić z tych torów? Mimo że kilkukrotnie proszono duszę o wyjaśnienie tajemniczych słów, talerzyk więcej się nie poruszył.

– A co się będzie z moim ślubem? – nagle zapytała trzydziestolatka

„Powinien zostać przełożony”.

– Ale jak to, nie da się tego zrobić – powiedziała pani. – Na pewno nie ma innego rozwiązania?

"Tylko kłamstwo cię ocali".

Potem duch odpowiedział jeszcze na kilka mniej istotnych pytań.

Przepowiednie się spełniły

Mimo że wyglądało na to, że talerzyk sam przemieszczał się po literach, wciąż nie byłam do końca pewna, czy całe to przedstawienie nie jest ustawione. Gdyby talerzyk samodzielnie unosił się w powietrzu i lądował na odpowiednich literach, wtedy bym uwierzyła. Jednak gdy wszyscy zdjęliśmy palce, talerzyk pozostał nieruchomo na powierzchni stołu. Mama zaproponowała mi udział w następnym spotkaniu, ale odmówiłam, oznajmiając, że nie wierzę w te rzeczy.

W wakacje mama otrzymała list. Autorką była trzydziestoletnia kobieta, która uczestniczyła w tamtym seansie. Opowieść tej kobiety całkowicie przewróciła mój świat do góry nogami. Nie minęło dużo czasu, kiedy mama usłyszała o smutnym losie pana z brzuszkiem. Jego wnuczka, która również jechała tym nieszczęsnym pociągiem, doznała poważnych obrażeń i po pewnym czasie zmarła w szpitalu. Nie potrafiłam rozwiązać tej zagadki.

Całość prezentowała się wręcz niewiarygodnie. Podczas seansu pojawił się duch nieżyjącego już budowniczego torów kolejowych, który przestrzegł dwóch ludzi przed grożącym im zagrożeniem. Nasze spotkanie odbyło się w połowie stycznia, a wypadek miał miejsce 9 lipca 1977 roku. Niemal sześć miesięcy później. Nikt nie miał prawa o nim wiedzieć.

Z dużym zainteresowaniem obserwowałam kolejne wiadomości w mediach dotyczące katastrofy. Wówczas każdy zastanawiał się, jak mogło dojść do tak smutnego zdarzenia, w wyniku którego straciło życie jedenaście osób, a ponad czterdzieści doznało poważniejszych lub mniej poważnych urazów.

Na przełomie lipca, przeglądając pewną gazetę, zauważyłam interesujące zdanie: "Tragedia była nietypowa, bo lokomotywa pociągu pasażerskiego zderzyła się czołowo z pociągiem ekspresowym. Specjaliści uważają, że powód, dla którego lokomotywa zmieniła swój zaplanowany tor, może być nieodkryty jeszcze przez długi czas".

Wciąż o tym myślę

Wspomniałam tamtą noc pełną spirytystycznych praktyk. Na pytanie jednego z uczestników, czy wylosowane na planszy litery zwiastują jakieś nieszczęście, odpowiedź ducha była jedynie: "Odchodzenie od torów". To tajemnicze powiedzenie nabrało teraz sensu. Wcześniej nikt z nas nie był w stanie go zrozumieć. Nikt również z obecnych nie miał pojęcia, że będzie pasażerem nieszczęsnego pociągu. A nawet gdyby wiedział, czy ktokolwiek uwierzyłby w ostrzeżenie "wylosowane" przez talerzyk?

Od tamtej pory upłynęło sporo czasu, moja matka już dawno zaprzestała spirytystycznych spotkań. Teraz jest staruszką i cierpi na poważną chorobę. Nieustannie mówi, że niedługo odejdzie do innego świata... Dodaje też, że jeśli tylko sobie tego zażyczę, zawsze będę mogła się z nią skontaktować.