– Jak to „zaginął”? – powtórzyłem po mamie jak echo. – Na Bałtyku? Bez jaj, to tylko trochę większe jezioro. Prędzej się można na molo zgubić.

– Julek, na rany Boga – jęknęła. 

– Daniel poszedł pływać i nie wrócił. Używa się słowa „zaginął”, bo póki nie ma ciała, brak dowodów na co innego. A nie mogą znaleźć, bo tam są jakieś prądy.

– Prądy-srądy! – prychnąłem. – Wiesz, jakie Danek ma pomysły! Odkąd jego ojciec pracuje na platformie, matce zupełnie odbija i czepia się o byle co. Pewnie chciał jej zrobić na złość i teraz sobie robi bekę… A ty łykasz wszystko jak pelikan! 

A jeśli go nie znajdą?

Rozpłakała się z nerwów i bezsilności i poszła do łazienki. Usłyszałem klucz przekręcający się w zamku i po raz pierwszy pomyślałem, że mogła mówić poważnie. Nie, żeby Danek miał utonąć, w końcu pływał jak dorsz, ale z tym zaginięciem… Wciąż nie miałem pojęcia, jak potrafił tego dokonać, ale faktycznie, może być problem, jeśli się nie znajdzie na czas. Kwatera załatwiona, kasa wpłacona…

– Tym się nie przejmuj, Julek – stwierdziła mama, co było dziwne, bo pieniądz się u nas ogląda z każdej strony, zanim go człowiek wypuści z rąk. – Po prostu zapomnij o tej wyprawie, dobrze?

– Myślisz, że Danek się nie znajdzie? – wystraszyłem się.

– Mówią, że już się znalazł – mama mnie przytuliła. – Bardzo mi przykro, kochanie. 

Jak byłem w drugiej klasie, umarł dziadek Edek. Długo chorował, więc jakiegoś specjalnego zdziwienia nie było, chociaż, wiadomo, żal. Żal historii o dawnych czasach, banknotu wciskanego do ręki na odjezdnym… Pojechaliśmy z mamą na pogrzeb, babcia płakała, sąsiadów się naszło, dziadek leżał w otwartej trumnie, żeby się można było pożegnać. Wtedy się bałem i nawet progu nie przestąpiłem, ale z ręką na sercu: wątpliwości nie miałem żadnych. 

A tu same opowieści dziwnej treści! Najpierw nie mogli Danka znaleźć, potem czekali, aż się zjawi jego stary, który robi na Morzu Północnym, a jak już doszło do pogrzebu, tyle rodziny się najechało, że nawet do kaplicy nie udało mi się wcisnąć.

– Trumna podobno i tak była zamknięta – mama nie bardzo wiedziała, o co mi chodzi. – Chyba za długo to wszystko trwało, chłopie. Poza tym, po co ci to?

Bo ciągle nie mogłem uwierzyć, że straciłem najlepszego kumpla i już nigdy go nie zobaczę? Bo nie umiałem sobie tego po prostu wyobrazić?

– Nie ma sensu, żebyś tu siedział i się truł tym wszystkim – stwierdziła w końcu starsza. – Pojedziesz do ciotki Halinki, pomożesz w obejściu… Ciężko jej teraz, jak Włodek się zawinął do Holandii.

– Wakacje życia – burknąłem.

– Nic innego ci teraz nie wymyślę – wzruszyła ramionami. – Poza tym uwierz mi, Julek, fizyczna robota i świeże powietrze to najlepsze lekarstwo – dodała.

– Pewnie dlatego niewolnicy na plantacjach cieszyli się doskonałym zdrowiem – przewróciłem oczami.

U ciotki nie było źle

Nie było się jednak sensu upierać, bo niby przy czym? Przy tym, żeby zostać w mieście i szlifować ulice w poszukiwaniu kumpli, z których każdy po pięciu minutach zacznie wspominać Danka? Żeby zacumować przy kompie i codziennie łapać mamę na niespokojnych spojrzeniach, na minie, która była dowodem, że starsza nie ma pojęcia, co ja czuję, ale spodziewa się w każdej chwili najgorszego?

Sam nie wiedziałem, czego chcę; czasem budziłem się w nocy i planowałem, że zaraz z rana pójdę do Danka i skoczymy do skateparku, a potem przypominałem sobie, że Danka już nie ma, i czułem się, jakby mi ktoś wyciągnął dywan spod nóg. Albo czułem się jak balon napełniony helem, który się zerwał ze sznurka i dryfuje swobodnym lotem między ostrymi zębami gargulców na dachach kamienic a szpikulcami anten.

Wyjazd do ciotki Halinki nie był rozwiązaniem dobrym ani złym, uwalniał mamę jednak od mojej obecności, a mnie przenosił w przestrzeń nieskażoną Dankiem. Nikt nie będzie o nim mówił, nic mi go nie przypomni… 

Ciotka Halinka się ucieszyła, że przyjechałem. Dodatkowa para rąk przy hodowli kóz, na którą się szarpnęła jakiś czas temu, była jej niezbędna – sprytne bydlaki namiętnie dekompletowały marne ogrodzenie i wyprawiały się do warzywnika, który był oczkiem w głowie ciotki i źródłem dodatkowego zarobku. Dwa razy w tygodniu wyprawiała się zdezelowaną furgonetką na rynek do pobliskiego miasteczka z ogórkami, burakami i co tam raczyło obrodzić, przy okazji robiąc zakupy do domu. Nie dziwiłem się kuzynowi, że zawinął kiecę i wyrwał do Holandii. Roboty było moc, widoki na rozwój żadne. 

– Włodek by został – ciotka nie miała do syna żalu. – Ale wiesz, Julek, ta jego Mariolka… Ambitniejsza taka.

Dobrze nam się z ciotką gospodarowało, bo za dużo nie gadała. Nie wypytywała, jak tam w szkole, nie interesowało ją, co zamierzam robić w przyszłości, nasze miejskie życie obchodziło ją tyle, co nic. Wstawała skoro świt i potem, jak już człowiek ją chciał namierzyć, to tylko musiał nasłuchiwać, bo ciągle coś nuciła przy robocie. Jedno, co mnie denerwowało, to zapach w chałupie – ni to stęchlizna, ni to myszy… Jakaś przejmująca nieświeżość. Nie żaliłem się, bo to nie miało sensu, skoro ciotka nic nie czuła.

Na trzecią noc wywlokłem poduszkę i kołdrę do starej stodoły na stryszek i tam sobie urządziłem legowisko. Zorientowała się po dwóch dniach i zagadała przy obiedzie, czy nie obawiam się gryzoni.

– Nie, dobrze mi tam – wzruszyłem ramionami. – Niech się ciocia nie martwi, ognia nie zaprószę, latarkę mam.

– A to se śpij – zgodziła się. – Chłopaki to lubią tak pocudować, co nie?

Wzruszyłem ramionami: bo ja wiem? 

Łódka to jest coś!

Skończyliśmy robić nowe ogrodzenie i w nagrodę ciotka załatwiła, żebym mógł czasem łódkę pożyczyć od sąsiada, który mieszkał nad pobliskim jeziorem.

– Może ryby byś przyniósł – rozmarzyła się przy kolacji, dziabiąc widelcem w jajecznicy z pomidorami. 

– Wędki powinny być jakieś po Włodku, sprawdź w komórce pod schodami.

O łapaniu ryb pojęcie miałem mgliste i niespecjalnie mi zależało, by to zmieniać, ale łódka to było coś! Trzeba było korzystać, zanim się ciotka wygada przed mamą, bo wtedy czekał mnie zakaz jak w banku. Jeszcze niedawno skończyłoby się na ostrzeżeniach, ale teraz, po historii z Danielem, woda źle jej się kojarzyła.

Umówiłem się z ciotką, że ruszę jutro zaraz po śniadaniu. Na rybną wyżerkę niech się nie nastawia, bo to będzie na razie ten… Rekonesans, no.

– Niech se będzie i renesans – zgodziła się. – Przy takiej pogodzie podobno i tak nie biorą, za gorąco! Tylko na obiad wróć.

Ktoś mnie szarpał

Gorąco było jak diabli, fakt. Przewracałem się na stryszku, jakby mnie stado wściekłych pcheł oblazło, a jak już mi się udało zapaść w sen, znienacka ktoś zaczął mnie szarpać za ramię. W pierwszej chwili byłem pewien, że to któryś z ciotczynych kotów próbuje mi się wepchać pod pachę, i dość brutalnie machnąłem ręką. Wtedy poczułem palce zaciskające się na moim nosie… Co jest?! Zerwałem się i usiadłem, przywalając głową w belkę.

– No, cholera – zakląłem, rozcierając rosnącego guza.

– Śpisz, chłopie, jak zabity – usłyszałem znajomy śmiech.

Uszczypnąłem się – bolało chyba bardziej niż łeb. Ale że Daniel? Niby jakim cudem? Sięgnąłem pod koc w poszukiwaniu latarki.

– Zdziwko, co? Nie spodziewałeś się.

Zaświeciłem lampkę. No on, jak w mordę strzelił!

– Napatrzyłeś się? – prychnął. – To wyłącz, bo mi zaraz gały eksplodują. Co z tobą?

Nie żyjesz – wyjaśniłem. – Pogrzeb był nawet.

Danek siedział obok i żuł gumę.

– Ciekawe – stwierdził beznamiętnie. – A tak szczerze, wyglądam ci na trupa, facet?

Włączyłem latarkę i przyjrzałem się dokładnie.

– Ni cholery.

Od początku czułem, że ten cały pogrzeb to ściema. I wyszło na moje!

– Starzy się pewnie ucieszyli, co? – spytałem, by zyskać na czasie.

– Niby czym? – wzruszył ramionami. – Rozwodzą się, guzik ich wszystko inne obchodzi. Dlatego przyjechałem, twoja mama powiedziała, że u ciotki za parobasa robisz. Nudy, co? – szturchnął mnie.

– Nie jest tak źle – stwierdziłem. 

– Ale w górach byłoby fajniej – dodałem uczciwie.

– Dobra, wyłaź z betów – znów mnie szturchnął w to samo miejsce. Zapomniałem już, jaki potrafił być irytujący. – Rozejrzymy się.

– Teraz?! 

– Weź, noc jeszcze młoda – zaśmiał się. – Szkoda życia na spanie. Ruchy!

Poszliśmy nad jezioro

Ześliznęliśmy się po drabinie ze strychu szopki i popychając się nawzajem, pobiegliśmy przez sad. 

W świetle księżyca wydawał się dużo większy niż za dnia. Kiedy się obejrzałem za siebie, wielki buk rosnący przy mojej szopce nie wydawał się wcale taki monumentalny w porównaniu ze starymi drzewami owocowymi. 

– Tu jest super – stwierdził Daniel. – Zazdroszczę ci takich wakacji.

– Niedaleko jest jezioro – pochwaliłem się. – Mogę nawet korzystać z łódki. Jutro pójdziemy jej poszukać.

– Jutro będzie futro – wzruszył ramionami. – Nie wiem, jak długo zostanę. Chodźmy teraz.

Czemu nie? Drogę nad wodę znałem, wiedziałem też, że łódka jest gdzieś przy starych fundamentach, które lata temu postawił jakiś miastowy, zanim splajtował i świat o nim zapomniał. 

Zanim tam dotarliśmy, nagrzane nocne powietrze rozdarła błyskawica, chwilę potem nad jeziorem przetoczył się grzmot. 

– Chyba nici z pływania – rozejrzałem się. – Wracamy?

– Za późno – Danek wzruszył ramionami. – Naliczyłem do dwóch, złapie nas jak nic.

W kolejnym błysku zobaczyłem fundamenty i pociągnąłem do nich kumpla. Gdzieś powinno być wejście do piwnic, tam nic nam nie będzie groziło.

– Ładne mi nic – usłyszałem pociągnięcie nosem. – Chyba cała wiocha tu chodzi zamiast do wychodka.

– Już nie bądź taki miastowy – schodziłem po schodach na wyczucie. – Potraktuj to jak przygodę.

Siedzieliśmy potem skuleni przy ścianie z pustaków, a na zewnątrz szalała burza. 

– Epicko – stwierdził Danek. – To w tobie lubię, Julek. Zawsze zadbasz o atrakcje.

– No nie wiem – uśmiechnąłem się. – Daleko mi do ciebie, swojego pogrzebu jeszcze nie miałem.

– Kto był? – zaciekawił się. – Natalka z drugiej przyszła? Płakała?

– Hm… Przyszła, ale ze szkolnym mistrzem koszykówki. Liczy się?

– A to sucz – żachnął się Danek.  – Przed ostatnim sprawdzianem z matmy twierdziła, że mnie kocha. Będę straszył babę.

Gadaliśmy, wspominaliśmy… Zasnąłem sam nie wiem kiedy. 

Pewnie już wrócił…

Obudziło mnie słońce zaglądające przez piwniczne okno. Podszedłem do niego, wspiąłem się na palce i wyjrzałem. Przez błękitne niebo płynęły pierzaste obłoczki, a tuż przed moim nosem jakiś robal zalecał się do robalowej na przekwitłym kłosie dziewanny. 

– Danek! – zawołałem w głąb piwnicy. – Gdzie jesteś?

Obszedłem całe fundamenty wewnątrz i na zewnątrz – nigdzie żywego ducha. Poszedłem nad jezioro: błękitna tafla była pusta, tylko łabędź gapił się na mnie z trzcin. 

– Danek! – zawołałem jeszcze raz, ale odpowiedziało mi jedynie burczenie w brzuchu.

Pewnie nie chciał mnie budzić, pomyślałem. Wrócił do domu ciotki i teraz rąbie w najlepsze jajka z boczkiem.

– To do niego podobne – stwierdziłem i ruszyłem do gospodarstwa.

Bała się, że zginąłem

Już z daleka widziałem, że coś się dzieje w obejściu. Straż pożarna, policja? U nas?

– Ciotka! – wrzasnąłem i ruszyłem biegiem.

Serce waliło mi jak oszalałe. Było mieć rozum, zamiast po nocy ganiać z kolegą!

– Ciocia! – wpadłem na podwórze.

– Julek! – zgarbiona postać oderwała się od rosłej sylwetki mundurowego. – Julek, chłopaku kochany, gdzieś ty  był? Chryste Panie Nazareński – złapała mnie w ramiona cała we łzach. – Byłam pewna, że już po tobie!

– Po mnie? – nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. – Przepraszam, ciociu, kolega przyjechał w nocy, poszliśmy się przejść, a potem przyszła burza i…

– Jaki znów kolega? – policjant wyraźnie był na mnie wściekły z powodu całego zamieszania. – Nazwisko!

– Daniel G. – powiedziałem. – Musi tu gdzieś być.

– Pomieszało mu się w głowie, panie władzo – ciotka stanęła między mną a gliniarzem. – Każdemu by się pomieszało, jakby mu się kolega utopił, a potem takie coś…

To ona wiedziała o Danku?! I jakie „coś”?

Złapała mnie za ramiona i pchnęła za róg domu. Z początku nie mogłem się połapać, co w ogóle widzę… Chaos, połamane gałęzie, kawałki muru i ostre drzazgi dech. Szopki, w której dotąd sypiałem, niemal nie było widać spod tego wszystkiego.

– Piorun – wyjaśniła ciotka. – Rozszczepił wielkiego buka prawie na pół. Byłam pewna, że już po tobie.

Bo byłoby po mnie, gdybym spędził tu noc… Gdyby Danek mnie nie wyciągnął nad jezioro.

– Cofnął się, żeby cię uratować – dla ciotki Halinki sprawa była oczywista. 

– Ale Julek…

– Tak?

– Nie mówmy o tym twojej mamie – poprosiła. – Zaraz by ci kazała wracać do miasta, załatwiła jakieś tabletki na głowę… Ona nie zrozumie.

Ja też nie rozumiałem. No ludzie, kto w dwudziestym pierwszym wieku wierzy w duchy? A jesienią, gdy zaczęła się szkoła, okazało się, że jego starzy faktycznie się rozwodzą.

– Zawsze wydawali się taką udaną parą – skomentowała mama. – Ale pewnie nie jest łatwo po stracie dziecka… Ale i tak zaskoczona jestem, a ty?

– Ja nie – burknąłem.

W końcu Danek mi o tym mówił, no nie?