Część swojego dzieciństwa spędziłam w przedwojennym domu. Miało to swoje plusy: olbrzymie pokoje i wysokie sufity – przestrzeń, jakiej nie znajdzie się w nowoczesnych blokach, w których nawet duże mieszkanie wydaje się klitką wciśniętą pomiędzy inne, jeszcze mniejsze klitki. Ale były też minusy, choćby takie jak łazienka, do której wędrowało się korytarzem dzielonym z sąsiadami. Bo kiedyś, jeszcze przed wojną, te dwa olbrzymie mieszkania musiały być jednym, przeznaczonym dla dużej rodziny.

No i jeszcze piece. Gdy przychodziły pierwsze mrozy, trzeba było zamówić węgiel, przenieść go do piwnicy, a potem z tej piwnicy targać na trzecie piętro w wiadrach.

W piecu palił dziadek, ale często go obserwowałam. Najpierw ładował czarne kamienie do czeluści pieca, a potem za pomocą zapałek, drewienek i gazet wyczarowywał płomień. Lubiłam patrzeć w otwarte drzwiczki pieca i w żar ogrzewający twarz. Potem nagrzane kafelki promieniowały ciepłem przez wiele dni, a dziadek albo tato tylko dorzucali trochę węgla do środka.

Tak na wszelki wypadek

I tylko piec w jadalni zawsze sprawiał problemy. Niejeden raz zdarzało się, że płomień na drewienku gasł znienacka, jak zdmuchnięta zapałka, i dziadek wzdychał, bo to był czwarty lub piąty raz z rzędu, a w piecu przecież trzeba było napalić. Albo jak już się udało i piec się nagrzewał, po jednej nocy stawał się nagle lodowaty, jakby śnieg wpadł przez komin i zamroził wszystko, co przecież było niemożliwe.

Raz widziałam, jak dziadek wygarniał stamtąd popiół. Stałam akurat w drzwiach do kuchni, oblizując łyżkę, którą babcia dodawała miód oraz powidła do piernika, i miałam dobry widok na jadalnię. Dziadek pochylał się nad drzwiczkami do pieca i znienacka wyrwało mu się: – Psiakrew!

Dziadek zwykle przy nas nie przeklinał, ale czasem, jak się zirytował, jakaś „psiakrew” czy inna „cholera” mu się wymknęła.

Siłą rzeczy, gdy zaklął, natychmiast zapłonęłam ciekawością. Zazwyczaj popiół jest szary i miękki, ale ten był ciemny, prawie czarny, i wyglądał jak maź, istna smoła piekielna. Więcej niestety nie zobaczyłam, bo babcia zagarnęła mnie ramieniem i zamknęła drzwi od kuchni.

– Chodź, Lusia, pomożesz mi dołożyć powideł do piernika – powiedziała z zachęcającym uśmiechem. – Jak myślisz, ile łyżek powinnyśmy dodać? – pytała, próbując odwrócić moją uwagę od jadalni.

– Co najmniej trzy! – odparłam i babcia trochę się uspokoiła.

Nie wiedziała, że zauważyłam, jak się ukradkiem przeżegnała. Od tego czasu, ilekroć przechodziłam koło pieca w jadalni, też się żegnałam. Tak na wszelki wypadek.

Nigdy nie zapomnę pewnej późnowiosennej nocy. Obudziło nas ni to wycie, ni zawodzenie, ni krzyki. Wszyscy zerwali się z łóżek; mój młodszy brat zaczął płakać, a babcia wyglądała na roztrzęsioną. Dopiero później uświadomiłam sobie, że ten hałas musiał jej przypomnieć o wszystkich koszmarach wojny.

Na początku myśleliśmy, że to z ulicy. Może jakiś pijak upadł i się zranił albo na kogoś napadnięto, choć dzielnica niby należała do bezpiecznych. Szybko jednak okazało się, że hałas pochodził… z domu. Kiedy weszliśmy do jadalni, piec wydawał te dziwne dźwięki, jakby łkał.

– To tylko wiatr szaleje w kominie – uspokajał nas dziadek.

Babcia miała nadzieję, że nie słyszę, o czym mówi

Do rana nikt nie zmrużył już oka, a babcia robiła, co mogła, żeby całe wydarzenie zamienić w przygodę. W piżamach i pod ciepłymi pierzynami wypiliśmy ciepłe kakao i czytaliśmy baśnie Brzechwy. I tylko czasem babcia zerkała w stronę drzwi, jakby chciała sprawdzić, co robi dziadek w jadalni.

Przed południem przyszedł kominiarz. Porozmawiał z dziadkiem, obejrzał piec, potem poszedł na dach. Wrócił, rozpalił ogień i znów zniknął, a my za każdym razem na jego widok łapaliśmy się za guziki. Na szczęście. Natomiast babcia była zadowolona, że nikt z sąsiadów niczego nie słyszał, jakby hałas nie niósł się dalej niż nasze mieszkanie. No i dobrze, bo jeszcze jakieś głupie plotki poszłyby w świat.

Dziadek pożegnał fachowca i przyszedł do nas.

– Kominiarz mówi, że z przewodem wszystko w porządku – powiedział do babci. – Że to musiał być wiatr albo może kot na dachu miauczał i echo niosło.

Babcia wciąż nie wyglądała na przekonaną, a i dziadek chyba też miał wątpliwości. No bo kot i echo? Tylko dzieciarnia, czyli my, uważała to za bardzo prawdopodobne. Może nawet jakiś kot wpadł do środka i stąd cały raban? Kiedy nikt nie patrzył, wślizgnęłam się do jadalni. Piec, w którym dopiero co kominiarz napalił, żeby sprawdzić, czy dym uchodzi, jak trzeba, stał ciemny i zimny, jakbyśmy od tygodni w nim nie palili…

Przez jakiś tydzień był spokój, a potem znów: środek nocy i wycie, zawodzenie, płacz, niezrozumiałe krzyki. Tym razem przeraziło nas to mniej, bo już się domyśliliśmy, że to piec hałasuje. Ale znowu nie przespaliśmy spokojnie nocy. Rano dziadek obejrzał piec, napalił w nim – ogień zgasł sam z siebie po godzinie – i pokręcił głową. Siedziałam akurat przy kuchennym stole, jedząc chleb z dżemem, bo skoro i tak nikt nie mógł spać, babcia poszła skoro świt do piekarni.

– Trzeba będzie znów zadzwonić po kominiarza – westchnął dziadek.

Babcia zmarszczyła brwi.

Może tu nie kominiarza trzeba? – zapytała, po czym obejrzała się niepewnie na mnie.

Udałam oczywiście, że nie zwracam na nich uwagi, ale natychmiast zastrzygłam uszami.

– Może trzeba by… księdza? – dodał babcia prawie szeptem.

Nie wiedziałam, dlaczego mieliby wzywać księdza do naprawy pieca. Dziadek też się zdziwił.

– Księdza? A co on zrobi? Poświęci piec? – machnął ręką.

– Spróbować nie zaszkodzi – burknęła na to babcia.

Następnej nocy krzyki się powtórzyły i po południu zjawił się ksiądz. Ciocia zawołała wszystkie dzieci do sypialni, obiecując zabawę, ale ja udałam, że czytam swoją ulubioną książeczkę, i jak tylko przestała zwracać na mnie uwagę, wymknęłam się do jadalni.

Stał tam wielki stół, używany głównie w niedziele i święta, zawsze przykryty długim obrusem, pod którym lubiliśmy się bawić. Wślizgnęłam się tam niepostrzeżenie.

Ksiądz był stary i chudy, o ciemnych włosach i zmęczonej twarzy.

– Niewiele mogę zrobić – powiedział. – Odprawić egzorcyzm i zmówić modlitwę, a potem pokropić. Ale jak tylko w nim napalicie, to znów może się zacząć, bo ogień przyciąga istoty z piekła. A z tym piecem to zawsze były kłopoty, jeszcze przed wojną – westchnął. – To pewnie przez tę tragedię, co tu się wydarzyła na przełomie wieków.

– Tragedię? – zdziwiła się babcia.

Wprowadzili się tu już po wojnie, z przydziału, więc nikt nic nie wiedział o przeszłości mieszkania.

– Młoda dziewczyna zakochała się w starszym, żonatym mężczyźnie – wyjaśnił ksiądz. – Zgrzeszyli razem i dziewczyna zaszła w ciążę. Żeby uniknąć skandalu, trzymali to w tajemnicy.

Ksiądz spojrzał ze smutkiem na piec i westchnął ciężko.

– Tak bez modlitwy, w niepoświęconej ziemi… To podobno prawdziwy łajdak był. Dziewczyna potem wyszła za mąż i wyjechała z miasta. Niewiele osób wiedziało o tym, co tu się stało. Ja znam tę historię od mojego poprzednika. Mówił też, że raz na jakiś czas z piecem coś się dzieje, dziwne dźwięki, gasnący ogień…

Babcia, tak jak ja, słuchała opowieści duchownego z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.

– Ale modlitwa i woda święcona chyba pomogą? – spytała z nadzieją.

Ksiądz wzruszył ramionami.

– Zrobię, co w mojej mocy. Nawet mszę w intencji tego nieochrzczonego dziecka odprawię – obiecał. – Ale myślę, że najlepiej byłoby ten piec rozebrać. Postawić nowy albo zastąpić ogrzewaniem elektrycznym.

Dziadek mruknął coś o kosztach, ale babcia spojrzała na niego tak, że zamilkł. Ja przesiedziałam wszystkie modlitwy i egzorcyzmy pod stołem, bo bałam się nosa wychylić i przyznać, że podsłuchiwałam.

Do dziś odmawiam pacierz za jego duszę

Nazajutrz ciocia razem z babcią zabrały nas do parku na spacer, a kiedy wróciliśmy, piec był już prawie rozebrany.

– Trzeba go wymienić, bo się zepsuł – oznajmił dziadek. – Przed zimą będziemy mieli nowy.

W ciągu kilku dni robotnicy skończyli pracę i zabrali pokruszone kafelki oraz resztę gruzu, a babcia wreszcie odetchnęła z ulgą.

Od tego czasu nie budziły nas żadne hałasy, zaś nowy piec sprawował się bez zarzutu. I tylko czasem rozmyślam, co się stało ze starym piecem, i czy dusza tego nieszczęsnego niemowlaka znalazła wreszcie spokój, czy też wciąż wyje i płacze na jakimś wysypisku, gdzie nikt jej nie słyszy. Tyle lat minęło, sama mam już wnuki, ale kiedy wieczorem klękam do modlitwy, odmawiam za tę duszę pacierz, tak na wszelki wypadek.