Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na łóżku. Po chwili odgłos odpalanego silnika pod oknem uświadomił mi, że mama potraktowała moje słowa jak najpoważniej. Pojechała do niego. Do tego wymuskanego doktorka, który od kilku miesięcy próbował wkraść się w moje łaski! Bezskutecznie oczywiście. Bo ja, w przeciwieństwie do mamy, nie zapomniałam o tacie. I nigdy nie zgodzę się na to, żeby jakiś obcy facio zajął jego miejsce w naszym mieszkaniu!

– Martusiu, ile razy mam ci powtarzać: Konrad się do nas nie wprowadzi. Jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy się razem zamieszkać, to raczej kupimy coś nowego, większego – mama mówiła cicho, a jej głos drżał, jakby miała zaraz się rozpłakać.

Nie obchodziło mnie to.

– Kiedy żył tata, mieszkanie było wystarczająco duże – przypomniałam.

– Może dlatego, że tak rzadko tu bywał – rzuciła mama, ale zignorowałam tę głupią uwagę.

– A może planujecie więcej dzieci? – zapytałam z goryczą.

– Marta, przestań!

Zobacz także:

Właśnie że nie przestanę! – odwróciłam się, zajrzałam w jej bladą twarz. – Tata zmarł zaledwie pół roku temu! Doktorek przychodzi tutaj niemal od dnia pogrzebu! Kto wie, może prosto z cmentarza na randkę poleciałaś?! Albo już w szpitalu się z nim… Przy tacie…

Trzask! Dłoń mamy wylądowała na moim policzku.

– Ała! Zwariowałaś?!

– Nic nie wiesz! – krzyknęła mama. – I nie masz prawa mnie oceniać, ani tak do mnie mówić! – rzuciła przez łzy, po czym wybiegła z pokoju i zamknęła się w łazience.

Ja też się rozryczałam – ze złości, poczucia żalu i tęsknoty.

– Tata nigdy by ci na to nie pozwolił! – krzyknęłam w stronę drzwi, zza których dochodziło głuche łkanie. – Wszystko przez tego faceta! Idź do niego! Słyszysz?! Wynocha! Idź sobie!

Przecież był dla niej dobry

Położyłam się na tapczanie, nakryłam kocem i wtuliłam zaryczaną twarz w poduszkę. Słyszałam, jak mama wychodzi z łazienki, krząta się w przedpokoju, a potem – łup! – trzasnęły drzwi wejściowe. „Pojechała do niego, pojechała” – kołatało mi się w głowie, zanim zmorzył mnie ciężki sen. Kiedy się obudziłam, na dworze było już całkiem ciemno. Cisza w mieszkaniu świadczyła o tym, że mama jeszcze nie wróciła. Może zresztą w ogóle nie miała takiego zamiaru.  

– I dobrze, niech z nim zostanie – mruknęłam, czując jakąś bolesną satysfakcję. – Dam sobie radę bez niej.

Żeby sobie to udowodnić, wstałam, pozapalałam światła i zabrałam się za robienie kanapek. Od rana nie miałam nic w ustach. Po śniadaniu, które zjadłyśmy z mamą, ona odebrała telefon. Od Konrada oczywiście. Zapraszał nas na niedzielny obiad. Facio nieźle radzi sobie w kuchni, raz czy dwa miałam okazję się o tym przekonać. Niechętnie, ale musiałam przyznać, że był całkiem miły. Tylko że ja tęskniłam za tatą! A jego już nie ma…

Byłam w pierwszej klasie podstawówki, kiedy tata trafił do szpitala. Miał guza na jednej nerce, trzeba ją było usunąć. Niewiele pamiętam, tyle tylko, że dużo czasu spędzałam wtedy z babcią, że tata bardzo schudł i przez wiele dni nie wstawał z łóżka. W końcu wrócił do zdrowia i pracy.

Dużo podróżował, więcej niż przed chorobą, i faktycznie – czego nie omieszkała wypomnieć mama – wpadał do domu od święta. No ale robił to przecież dla nas, pracował, żeby żyło nam się lepiej! Jak przez mgłę pamiętam wakacje nad morzem i kłótnie mamy z tatą przez telefon, bo znowu do nas nie dojechał. A potem prezenty z najdalszych zakątków świata. Ja byłam całkiem szczęśliwa i nie potrafiłam zrozumieć, czemu mama tak czepia się taty! Przecież był dla niej dobry, z każdej podróży przywoził jej coś ładnego!

Niestety, z tej ostatniej wrócił chory. Po wyjściu z samolotu stracił przytomność i prosto z lotniska zawieziono go do kliniki chorób zakaźnych i tropikalnych. Mama prawie nie wychodziła ze szpitala. To trwało ponad miesiąc. W połowie lipca po raz ostatni widziałam tatę. W szpitalnym łóżku leżał jakiś wychudzony staruszek o skórze cienkiej jak pergamin. Na twarzy miał maskę tlenową.

– Córciu, tata jest bardzo słaby – powiedziała mama. – Ale cię słyszy. Możesz się z nim… – zawahała się. – Możesz się z nim przywitać.

Nie potrafiłam z siebie słowa wydusić.

Żyłam w sztucznym świecie

Dochodziła dziewiętnasta, gdy zazgrzytał klucz w zamku. Po chwili do kuchni weszła mama… mamy.

– Babcia? Co ty tu robisz?

– Twoja mama ryczy u mnie od kilku godzin – oznajmiła. – Musimy pogadać.

– Jeśli chcesz mi truć o niej i o tym doktorku, to dzięki! – chciałam wyjść, ale babcia złapała mnie za rękę.

– Siadaj – nakazała. – Twoja mama nie zasługuje na takie traktowanie. Mój zięć nie był święty... Nic nie mów! Słuchaj.

Słuchałam, ale nie mogłam uwierzyć. Okazało się, że żyłam w sztucznym świecie stworzonym przez mamę. Świecie, w którym kochający ojciec tyrał za granicą, aby rodzinie żyło się lepiej. Prawda wyglądała jednak inaczej. Po tym, jak tata zwalczył raka, zwyczajnie mu odbiło. Stwierdził, że skoro los go oszczędził, nie zmarnuje ani chwili. Wydawał wszystkie pieniądze na swoje zachcianki: sportowy wóz, drogie gadżety, dalekie podróże... Nie wyjeżdżał sam, zabierał ze sobą kochanki, za każdym razem inną.

– Nie twierdzę, że on był wszystkiemu winien – ciągnęła babcia. – Między twoimi rodzicami nie układało się od dawna, nie wiem, czemu się nie rozwiedli. To znaczy wiem. Bo rodzina, bo dziecko… No a potem on wrócił chory. W szpitalu mama poznała Konrada, najpierw był tylko lekarzem, potem przyjacielem. Trudno powiedzieć, co będzie dalej, bo Jola znowu myśli tylko o tobie…

– Więc przeze mnie mama jest nieszczęśliwa? – mruknęłam.

– Nie dramatyzuj Dorośnij. Za dwa lata wyjedziesz na studia. Chcesz, żeby została tu sama?

Czułam zamęt w głowie.

– No, to idę do domu – powiedziała.

– Babciu?

– Słucham?

– Powiedz mamie, żeby wracała. Że ją… Zresztą sama jej powiem.