Tamta wyprawa to podróż mojego życia… Od dzieciństwa zafascynowana byłam Ameryką Południową, starożytnymi ludami Azteków, Majów i Inków. Teraz ta fascynacja powróciła, zwłaszcza po ostatnich dyskusjach w prasie i kontrowersjach dotyczących wyjaśnień terminu końca świata według majańskiego kalendarza.

Całe życie krążyły wokół mnie jakieś znaki stamtąd. A to wpadła mi nowa książka o kulturze Inków, a to przewodnik po Peru, a to w zwariowanym antykwariacie, gdzie można było dostać niemal wszystko – zaprzyjaźniony pan Zenek proponował mi gadżet z tamtych okolic: figurkę z wulkanicznej lawy, wypalony z glinki posążek Wirakoczy, peruwiańskiego Stwórcy świata, wreszcie zimową, kolorową jak tęcza „peruwiankę” – czapeczkę na zimę, z autentycznej, niezwykle jedwabistej wełny alpaki.

Lima mnie oczarowała, czułam się jak w bajce 

Kiedy się tych wszystkich znaków uzbierało, uznałam, że ilość trzeba przekuć w jakość, a ja wreszcie muszę pojechać osobiście w wymarzone, magiczne rejony świata. Nie na darmo wszak przysłowie Wschodu mówi, że: „100 słów nie zastąpi obrazu, 100 obrazów nie zastąpi zobaczenia czegoś na własne oczy”.

Na dodatek Jola, moja najbliższa przyjaciółka, była tam dwa lata temu. Miała niedaleko stolicy Peru, Limy, jakąś dalszą rodzinę. Jej wrażeń z podróży starczyłoby na całą przygodową książkę! A ze zdjęć mogłaby wydać album.

Kiedy ostatnio się z nią spotkałam, przypadkiem wróciła w rozmowie do tamtej wycieczki. Uznałam to za sygnał ostateczny. Zdecydowałam się pójść w jej ślady i od tej pory stałam się najbardziej męczącym gościem Joli. 

Zadawałam pytania o wszystko, robiłam tysiące notatek, słuchałam jej praktycznych rad, zapisywałam adresy. Czytałam też przewodniki i studiowałam mapy. A kiedy uznałam, że jestem gotowa – nic już nie mogło odwieść mnie od wyjazdu. Czekałam tylko na jakąś promocję lotu do Limy, przez internet układałam sobie plan podróży. Wreszcie, w odpowiednim momencie, poleciałam do Madrytu, a dopiero stamtąd – jako że było najtaniej – do Peru, do Limy. 

Tam, choć w stolicy zawsze drożej, postanowiłam przenocować kilka dni i obejrzeć to, co wszyscy będąc tam, obejrzeć muszą: poczynając od Starego Miasta, które podobnie jak warszawska Starówka wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, potem szesnastowieczne katedrę i uniwersytet, oraz przepiękne zabytkowe kościoły.

Zobacz także:

Zresztą wcale nie były mi potrzebne żadne superzabytki. Kiedy na ulicach wokół palmy, kolory i zupełnie inny świat, chłonie się to wszystkimi zmysłami. Na dodatek dwa kroki do Oceanu Spokojnego. Nie mogłam przestać się zachwycać!

Ostatniego dnia trafiłam na położone na uboczu targowisko, na którym sprzedawano drobiazgi podobne do tych, które dotąd kupowałam u pana Zenka. Musiałabym mieć chyba samochód z przyczepą, żeby załadować wszystko, co chciałabym kupić, choć prawdopodobnie większość z tych pamiątek była taką samą tandetą, jak nasze szkaradzieństwa z muszelek przywożone znad morza. Mnie wydawały się jednak nowe i zachwycające.
Na samym krańcu targowiska przycupnął w kucki stary Indianin. 

Tu widać zresztą głównie Indian ubranych w charakterystyczne poncho. Nic w tym dziwnego, skoro połowę mieszkańców Peru stanowią właśnie Indianie. Ci starsi nie znają nawet języka hiszpańskiego, oni wciąż posługują się swoimi dialektami. 

Stary Indianin nie zwracał uwagi na otaczający go świat. Siedział zamyślony, wpatrzony w jakiś nieistniejący punkt przed sobą. Był brudny, z tłustymi włosami. Jego poncho było podarte, sombrero dziurawe. Odsłonięte przedramiona aż do łokci pokrywały jakieś strupy i liszaje. 

Podchodząc bliżej, czułam nieznośny odór brudnej odzieży i niemytego ciała. Mężczyzna był wychudzony. Przed nim, na płachetku utkanego z pasków materiału patchworka, leżały zdumiewająco piękne naszyjniki z dużych, kolorowych, przezroczystych półszlachetnych kamieni. Jedyna rzecz na tym bazarze, która wydawała się prawdziwa, autentyczna…

Przystanęłam przed Indianinem, pełna współczucia. Zapytałam po hiszpańsku, czy mogłabym mu jakoś pomóc. Nie odpowiedział. Wskazał jedynie ręką na leżące przed nim naszyjniki. Zrozumiałam.

Mam go nigdy nie zdejmować? Dlaczego?

Zapytałam po hiszpańsku, ile kosztują.

Podniósł matowy wzrok, spojrzał na mnie spod sombrera i widząc, że ma do czynienia z białą turystką, mruknął:

– Dolar, treinta y cinco – odpowiedział.

„Trzydzieści pięć dolarów? Drogo…” – pomyślałam, ale kiedy spojrzałam jeszcze raz na Indianina, wyjęłam pięćdziesiąt dolarów i położyłam mu na dłoni. 

Cofnął rękę jak oparzony i zaczął mi wydawać resztę.

– No necesita – powiedziałam, delikatnie odsuwając jego poranioną dłoń.

Starzec znowu odsunął rękę, lecz zanim to zrobił, zdołałam jeszcze skonstatować, że choć wyraźnie widziałam chropowate wrzody, to w dotyku jego skóra była gładka i miękka jak jedwab.

Za mną rozległ się hałas. Zażywny policjant gonił jakiegoś nastoletniego złodziejaszka…

Odwróciłam się do mojego Indianina, żeby odebrać zakupiony towar, ale nikogo przede mną nie było. Zniknął. Tylko na ziemi, w pyle, leżał błękitny naszyjnik z angelitu… Podniosłam go zdumiona i rozejrzałam się. Po Indianinie nie było ani śladu.

Wzruszając ramionami, obmyłam naszyjnik wodą mineralną, której butelkę miałam w plecaku, i założyłam go na szyję.
Obiecałam Joli, że odwiedzę jej znajomych i zawiozę im paczuszkę od niej. Mieszkali w Ayacuacho, w połowie drogi między Limą i Cuzco, dokąd, co oczywiste, i tak musiałam pojechać. Wszak to legendarna stolica państwa Inków.

Postanowiłam wynająć auto, bo tak wypadało najtaniej, a Jola zaopatrzyła mnie we wszelkie możliwe mapy. Tuż przed samym Ayacuacho na kamienistej drodze jakiś idiota jadący z naprzeciwka zepchnął mnie na pobocze. Porysowałam samochód o rosnące tam ostre krzewy i z impetem wbiłam się w ich gęstwinę. Za nic nie mogłam wyjechać na drogę. Do miasta był jakiś kilometr. Widziałam już jego pierwsze zabudowania. 

Wysiadłam, wzięłam z samochodu plecak i ruszyłam do krewnych przyjaciółki. 

„Niech coś poradzą” – pomyślałam.

Zaraz na początku miasta zauważyłam siedzącą przy przydrożnym szałasie zgarbioną postać… To był „mój” Indianin!

Zatrzymałam się. Siedział w takiej samej pozie jak na targowisku. Podniósł tylko wzrok, przyjrzał się mojemu naszyjnikowi i powiedział:

– No retire. Nunca! (Nie zdejmuj. Nigdy!)

I potem jakby nigdy nic dodał po polsku:

– Uważaj na siebie.

Stałam jak przysłowiowy słup soli, wytrzeszczając na niego oczy. Indianin podniósł rękę, jakby wskazując coś za mną. Odwróciłam się, ale nic nie zobaczyłam. Kiedy chciałam zapytać, o co chodzi – nikogo już na drodze nie było. 

Stał tylko pusty szałas.

Znajomi Joli pomogli mi w przyholowaniu samochodu. Przed dalszą drogą na wszelki wypadek oddałam go od razu do przeglądu. Mechanik powiedział mi, że to cud boski, że zatrzymałam się na tych krzakach, bo jadąc dalej, na pewno bym się zabiła. Wyciekł płyn hamulcowy i hamulce nie działały.

– Ależ pani ma szczęście – cmokał z podziwem. – To cud – powtarzał.

„Indianin – pomyślałam natychmiast. 

– Skąd wiedział? Skąd się tu wziął? Dlatego kazał mi uważać na siebie?”.

W Cuzco zapomniałam o całym świecie i o Indianinie również. Ze zdziwieniem patrzyłam jedynie, że wszyscy miejscowi przyglądają się mojemu naszyjnikowi. Jedna ze spotkanych po drodze starych Indianek podeszła nawet do mnie i dotknęła go z nabożeństwem.

– Brujo – powiedziała. – Brujo.

Dopiero później w słowniku sprawdziłam, że brujo to czarownik… Kiedy pełna wrażeń przyjechałam do Limy, skąd miałam odlecieć do Madrytu, przed wejściem na lotnisko, w małym kramiku z pamiątkami, znowu dostrzegłam starego Indianina. Podeszłam do straganu. Indianin przyglądał mi się i sprawiał wrażenie, jakby na mnie czekał. Dotknął palcem mojego naszyjnika i powiedział:

– Bien. No retire! Nunca!

Po czym na migi wytłumaczył, że koniecznie musi mi coś pokazać. 

A więc spotkałam prawdziwego czarownika

Do odlotu było jeszcze mnóstwo czasu, więc wsiadłam z Indianinem do taksówki i pojechaliśmy. Im dłużej jechaliśmy, tym częściej patrzyłam na zegarek, bojąc się, że mój samolot odleci. 

Wyjechaliśmy poza miasto. Wysiedliśmy kilkadziesiąt metrów od szosy, dziesięć minut jazdy za miastem. Mój przewodnik wskazał na wielki przydrożny głaz, do złudzenia przypominający głowę Indianina w pióropuszu. Zachwycona wyjęłam z plecaka aparat. Zrobiłam kilka zdjęć. Kiedy byłam już gotowa do drogi powrotnej, odwróciłam się w kierunku szosy, ale… Cholera! Znowu! Nikogo tam nie było. Ani Indianina, ani taksówki. Na lotnisko dotarłam pieszo, wściekła i spocona z gorąca. Oczywiście straganu z pamiątkami nie było, a mój samolot właśnie odlatywał. Popłakałam się z poczucia bezsilności.

Chwilę potem rozległo się wycie samochodów straży pożarnej i karetek pogotowia. Na płycie lotniska zapanował chaos.
W informacji powiedziano jedynie, że samolot do Madrytu ledwo wzniósł się w górę, z zerwanym podwoziem uderzył w stojące poza pasem zabudowania. 

Kilkunastu pasażerów odniosło obrażenia. Karetki wiozły ich do szpitala, straż gasiła tlący się kadłub samolotu…Stojąc przy oknie, obracałam w palcach koraliki naszyjnika niczym różaniec.

– Brujo – wyszeptałam. – Brujo.