Zawsze uważałam, że na cmentarzu nie można się nudzić. Już kiedy byłam małą dziewczynką, prosiłam mamę, żebym mogła z nią chodzić na grób dziadków. Mama sprzątała, a ja chodziłam sobie między grobami i oglądałam stare nagrobne zdjęcia albo podziwiałam kwiaty i stroiki. 

Teraz, siedemdziesiąt lat później, wcale nie zmieniłam zdania. Na cmentarzu mam nie tylko rodziców, ale i męża, więc roboty mnóstwo. Bogu dziękuję, że sił mi starcza, żeby podjechać autobusem tych kilka przystanków, bo jakbym miała na moje dzieci czekać, to pewnie tylko raz w roku bym na cmentarzu była, takie są zabiegane. A tak to sobie co drugi dzień rano do torby biorę zmiotkę i butelkę ciepłej wody z płynem, wsiadam na przystanku pod domem i po kilku minutach jestem już na miejscu.

Chwilę modlę się nad grobami, potem przemywam płytę, zmiatam liście albo wyrywam trawę… Kiedy nie ma już nic do zrobienia, rozglądam się, czy nie ma kogoś znajomego. 

Z czasem coraz więcej znanych mi ludzi tutaj widuję

Wiele moich koleżanek i kolegów jeszcze ze szkoły albo pracy ma tu małżonków i, tak jak ja, odwiedza ich dla zabicia czasu. Praktycznie zawsze znajdzie się ktoś, z kim można zamienić słowo.

A potem pomalutku, spacerkiem idę sobie alejką i sprawdzam, czy kogoś nie przybyło od mojej ostatniej wizyty. Straszno mi trochę, bo coraz częściej widzę na grobach, że ludzie z moich lat udają się już na wieczny odpoczynek…

– Ja jeszcze się trzymam – pocieszam się, bo w mojej rodzinie to wszyscy długo żyją; ciocia ma sto lat i jeszcze swojego chrześniaka w szpitalu odwiedza!

Oglądam sobie, jak ludzie mają groby wyszykowane, bo chciałabym, jak uda mi się odłożyć jeszcze trochę z emerytury, zrobić nowy grób dla mojego Kazia, taki żebym i ja się do niego zmieściła, kiedy przyjdzie już pora. Po co obciążać tym zadaniem dzieci. Sama sobie wszystko zrobię, jak mi się podoba, i zdjęcie wybiorę, żeby nie wzięli tego z dowodu, na którym wyszłam jak czarownica…

Zobacz także:

Na końcu każdej wizyty na cmentarzu zawsze idę pod bramę, gdzie jest tablica ogłoszeń, na której wiesza się klepsydry. Lubię sobie tam zobaczyć, czy czasami kogoś znajomego już z tego świata na tamten nie powołali…

Tego dnia spotkałam tam Władkę. 

Kiedyś byłyśmy sąsiadkami, ale ona przed kilku laty, po śmierci męża, przeprowadziła się do córki, na wieś. Od tego czasu prawie się nie widywałyśmy. Ot, zwykle na Wszystkich Świętych, kiedy przyjeżdżała do męża na cmentarz.

Głupoty gadasz, on latał za mną, mnie podrywał!

– Co, sprawdzasz, czy kogoś znajomego nie ma? – powitałam ją.

– A tam – kiwnęła ręką. – Musiałabym najpierw coś widzieć, a tu literki takie małe teraz drukują, że strach.

No to przeczytałam jej kilka klepsydr, ale nikogo nie znałyśmy. Potem wzrok ześlizgnął mi się niżej…

– Nie może być! – wrzasnęłam na całe gardło. – Tadzik nie żyje!

– Jaki Tadzik? – dopytywała Władka. 

Nie mów, że ten, co dawniej pod szóstką mieszkał! Ten przystojny!

– Ten sam – potwierdziłam. – Stoi jak wół: Tadeusz Kowalski, lat siedemdziesiąt sześć!

– Popatrz, Henia, jeszcze niestary, mógł pożyć – zamyśliła się Władka.

– A jaki to fajny chłopak był za młodu – rozmarzyłam się. – W piekarni ze mną pracował jakiś czas. Zawsze uczynny, pomocny.

– Ja go chyba lepiej znałam, skoro na tym samym piętrze mieszkaliśmy – powiedziała wyraźnie rozeźlona Władka. – I sama wiem, jakim dobrym sąsiadem był, zawsze mogłam coś od niego pożyczyć, a raz to nawet skręcać szafki mi pomagał – wspominała z rozrzewnieniem. 

Na klepsydrze było napisane, że pogrzeb odbędzie się tego samego dnia, więc postanowiłyśmy z Władką, że pójdziemy do mnie i pożyczę jej jakiś czarny sweter, żeby nie musiała wracać do siebie. Poczęstowałam ją herbatą, ciastem i znów zebrało nam się na wspominki.

Gdyby nie mój Kazik, kto wie, do czego by między nami doszło – zwierzyłam się Władce. – Tadzik zawsze po nocnej zmianie odprowadzał mnie do domu…

– Przecież w tym samym bloku mieszkał – skrzywiła się Władka. – I ty się tak tymi zalotami nie chwal, bo to mnie przynosił goździki! – uśmiechnęła się, jakby jakiś konkurs wygrała.

– Co ty powiesz – skrzywiłam się. 

– A twój Antek o tym wiedział?

– No nie, te goździki dostawałam, jak byłam jeszcze panienką – żachnęła się.

 – Ale i potem miał do mnie słabość, zawsze mi całe kosze jabłek przywoził.

– Bo jego kuzynka miała na wsi sady – roześmiałam się. – Myślisz, że mi śliwek nie przynosił? Kilogramy całe! Potem całe dnie razem z mamą przerabiałyśmy je na powidła! Palce lizać!

– Ale ty wyszłaś ze mąż później niż ja – zaatakowała mnie Władka. – Czyli Tadzik chodził do ciebie tylko dlatego, że u mnie nie miał już szans!

– Oj tam, bzdury gadasz – zezłościłam się. – Jeszcze nawet zapowiedzi wasze nie poszły, a Tadzik już za mną latał!

Pomyślałam sobie też, że to nie był najlepszy pomysł, żeby zapraszać do siebie Władkę, ale skoro się powiedziało a… Szybko zresztą zeszłyśmy z tematu Tadka i zaczęłyśmy rozmawiać o innych naszych wspólnych znajomych.

Ani się obejrzałyśmy, jak przyszedł czas jechać na pogrzeb. W kościele było tak mało ludzi, że aż żal! Ani znajomych z piekarni, ani sąsiadów żadnych…

– Albo wszyscy już się wykruszyli, albo nikogo już dawny znajomy nie obchodzi – szepnęłam do Władki. 

A żonę Tadzika to ledwo poznałam, tak się, biedaczka, posunęła. Ja przy niej się trzymam jak jakaś osiemnastka!

– Ani dzieci nie przyjechały – powiedziała do mnie Władka, kiedy już się dobrze porozglądałyśmy. – Takie czasy, że do ojca na pogrzeb nie ma czasu iść!

Za to msza była pięknie odprawiona, ksiądz taką mowę wygłosił, że aż się popłakałam ze wzruszenia.

Ja nawet nie wiedziałam, że Tadzik tak dużo działał. I w radzie gminy, i społecznie – dziwiłam się w drodze do kwatery.

– Ludzie się zmieniają – odparła sentencjonalnie Władka.

Dostałyśmy takiego przyśpieszenia, że hej!

Rzuciłyśmy po grudce ziemi na trumnę, złożyłyśmy kondolencje wdowie i ruszyłyśmy w stronę bramy cmentarnej.

– Heńka, Jezus Maria, a to kto? – chwyciła mnie nagle za rękę Władka.

Ku nam zmierzał wysoki, postawny mężczyzna, wypisz, wymaluj – Tadzik!

– Może to nie on – powiedziałam drżącym głosem, ale gdy podszedł bliżej, przekonałyśmy się, że to jednak Tadzik!

Natychmiast odwróciłyśmy się i biegiem ruszyłyśmy w przeciwną stronę.

– Henia, Władzia, poczekajcie! – usłyszałyśmy za plecami tubalny głos, ale to tylko dodało nam skrzydeł.

– To na pewno do ciebie wrócił – powiedziałam do Władki, kiedy schowałyśmy się za śmietnikiem. – Tak twierdziłaś, że się w tobie kochał, to masz – duch Tadzika do ciebie wrócił!

– A komu śliwki nosił?! – wydyszała Władka przerażona. – Znasz jakieś egzorcyzmy na odpędzenie duszy?

Na mszę jak najszybciej trzeba dać! – stwierdziłam i nagle sobie przypomniałam, że wcale za młodu Tadzika nie lubiłam, bo miał strasznie lepkie ręce i zawsze próbował mnie po tyłku klepać…

Po dłuższej chwili wyszłyśmy ostrożnie zza śmietnika, żeby jak najszybciej księdza proboszcza złapać i na mszę dać. Nagle, zza jakiegoś potężnego grobu, wyszedł prosto na nas Tadzik.

– Nie wiedziałem, że znałyście Tadeusza! – zagaił. – To miło, że przyszłyście na jego pogrzeb.

– Ta… Tadeusza? – zapytałam słabo.

– Mojego kuzyna – objaśnił Tadzik.

– Urodził się miesiąc przede mną i mojemu tacie tak się spodobało to imię, że mnie tak samo nazwał… Ale mama mu dała do wiwatu, kiedy się dowiedziała!

– Tadzik, to naprawdę ty? – zapytała ni z gruszki, ni z pietruszki Władka.

– No ja – potwierdził, poprawiając czapkę na siwej czuprynie. – Spóźniłem się do kościoła, przyszedłem wprost na cmentarz! A czemu wy tak biegłyście, jakby was stado diabłów goniło? – zapytał.

– A wiesz, jakie są czasy! – stwierdziłam. – Trzeba być ostrożnym!

Nerwy puściły i z tej radości rzuciłam się Tadzikowi na szyję, a on owszem, chętnie mnie wyściskał. Niektórzy to pewnie nawet i po śmierci się nie zmienią…