Mam brata i siostrę. Nigdy się specjalnie nie kłóciliśmy, ale ostatnio zupełnie nie możemy się dogadać. Moja żona mówi, że powinienem postawić na swoim i wiem, że ma rację. Ale ja chyba nie potrafię…

Kiedy kilkanaście lat temu zmarł mój ojciec, na gospodarce zostałem sam. Siostra wyszła za mąż i wyprowadziła się do rodziny męża, pod Warszawę, a mój młodszy brat już wtedy mieszkał w stolicy. Niby próbował studiować, gdzieś tam pracował, ale generalnie szukał swojego miejsca na ziemi. Wieś nie była dla niego – zbytni z niego lekkoduch i, co tu kryć, zwyczajny leń. On wolał kombinować, niż zabrać się za konkretną robotę.

Tata nie zostawił testamentu – na wsi mało kto o tym myśli, w dodatku wiadomo – notariuszowi trzeba zapłacić, a pieniędzy jakoś nigdy nie było u nas za dużo. No więc po jego śmierci chciałem przeprowadzić sprawę spadkową, ale siostra przekonała mnie, że to nie ma sensu.

– I po co? – zapytała. – Przecież to twoje. Ja z Markiem mamy dom i ziemię po jego rodzicach. A Jarek… On pewnie i tak nie będzie tym zainteresowany.

To fakt – mój młodszy brat przejął się śmiercią ojca, ale zaraz po pogrzebie zwinął manatki i wyjechał do miasta.

– Daj spokój, zamieszania tyle, papierków, a jeszcze koszty – machnął ręką. – Siedzisz tu, to siedź. Marta i tak przyjeżdża z dzieciakami na wakacje, ja nie wiadomo, może tu wrócę? – dodał niepewnie.

W każdym razie, sprawy nie założyłem i teraz gorzko tego żałuję. A moja żona już wtedy mówiła, że powinienem to załatwić, żeby była jasność. Ale nie naciskała – w końcu, jak podkreślała, to moja rodzina i moja sprawa.

Zobacz także:

Na wsi nie jest tak różowo, jak się może wydawać

Przez wiele lat nie było powodu, żeby wracać do tej rozmowy. Marta mieszkała z mężem i, z tego co wiedziałem, dobrze się między nimi układało. I całkiem nieźle im się powodziło: mieli szklarnię i nie musieli, jak my, liczyć się z pogodowymi katastrofami. Gdy przyjeżdżali nas odwiedzać, ja podziwiałem kolejne samochody, a moja żona ciuchy szwagierki. A znów Jarek jakieś trzy lata po śmierci ojca wyjechał za granicę.

– Trafiła się robota w Belgii – powiedział. – Kumpel mnie wkręci, pomoże, na początek da nocleg. Wyjeżdżam, bracie, bo co tu po mnie?

Nie zatrzymywałem go, bo faktycznie, jakie tu miał perspektywy? Nic nie umiał, szkoły żadnej porządnej nie skończył. Tu klepałby biedę i znosił poniżanie, a tam nawet jako zamiatacz ulic sobie poradzi.

No i zostaliśmy z żoną i dwoma synami na gospodarce. Jakoś sobie radziliśmy, chociaż po prawdzie, raczej było to takie życie z dnia na dzień niż spokojne gospodarzenie. Z pola niewiele się daje wyciągnąć, kupuję więc co roku byczki, żeby je hodować, krowy też mam. Podtuczę, sprzedam, potem znowu kupię; zawsze to jakiś zastrzyk gotówki. A i u ludzi da się czasem coś zarobić i jakoś to ciągniemy.

Ale prawdę mówiąc, jest ciężko. I kiedy kilka lat temu bieda mocno już nas przycisnęła, stwierdziłem, że nie ma rady, trzeba sprzedać kawałek lasu. No i wtedy zaczęły się schody. W ogóle nie pomyślałem o tym, że skoro sprawa spadkowa się nie odbyła, to oficjalnym właścicielem wszystkiego nadal jest mój nieżyjący ojciec!

– Mówiłam, dopatrzeć na czas – narzekała moja żona.

Zadzwoniłem do siostry, do brata. Marta się zmartwiła, że aż tak źle przędziemy.

– Szkoda lasu – powiedziała. – Może jakoś inaczej? Może wam pożyczymy?

– A z czego wam oddamy? – zapytałem gorzko. – Marta, nie ma wyjścia, trzeba tę sprawę przeprowadzić i już. Jak możesz mi pożyczyć, to na sąd pożycz, oddam potem.

Ale sprawa się rypła, bo Jarek stwierdził, że on nie da rady przyjechać. Zaczął nową pracę, podpisał kontrakt i nawet o jednym dniu urlopu nie może być mowy.

– Stary, sorry, nie dam rady – tłumaczył. – Zależy mi na tej pracy.

Pewnie można to było jakoś inaczej załatwić, ale jakoś nie miałem na to siły.

Ale ostatnio to już zupełnie się załamałem. Z robotą jest coraz gorzej, nawet składki już zalegamy, a jeszcze chałupa zaczęła się rozpadać. Dach trzeba było połatać, okno wymienić, bo już całkiem się wypaczyło. Robotny jestem i majsterkować lubię, ale tu trzeba było materiały kupić. Za co?

– Kredyt weź – doradzał sąsiad.

– A kto mi da kredyt? Przecież na czarno robię!

– Hipoteczny – sąsiad wzruszył ramionami. – Pod dom albo lepiej, pod ziemię. Na to ci dadzą, zwłaszcza, że na remont chcesz, nie? A w dodatku taki kredyt jest nisko oprocentowany. Na wiele lat ci rozłożą, to i spłacać dasz radę.

No i znowu potknąłem się o to samo. Przecież prawnie nie jestem właścicielem tego domu… Robiłem więc, co mogłem, żeby własnym sumptem chałupę ratować. A żona tylko podjudzała.

– Do garnka nie ma co włożyć, a ty ostatni grosz w dom ładujesz – dogadywała.

– To co, mam czekać, aż mi się dach na głowę zawali? – wkurzyłem się. – Trudno, nie ma wyjścia. Po sąsiadach pożyczę, ale zrobię.

– Po sąsiadach… – pokiwała głową. 

– A twoja siostrunia znowu przywiezie dzieciaki na wakacje, zakręci się i tyle ją zobaczymy – Marzena kręciła głową. – Złamanej złotówki ci nigdy na nic nie dała, nawet nie interesuje się, czy mamy za co te jej dzieciaki wyżywić. Jakby ci dała pieniądze, to i na remont by starczyło!

– Proponowała pożyczkę przecież, to sama mówiłaś, że to bez sensu, namawiałaś, żebyśmy nie brali – wzruszyłem ramionami.

– Pożyczkę – prychnęła Marzena. – Bo tu nie o pożyczkę chodzi. Skoro twoja rodzina nie chce ci pomóc w przeprowadzeniu sprawy sądowej, to wiesz, co się robi?

– No co? Ty niby wiesz? – ironizowałem. – Ciekawe skąd ty taka wyuczona.

– A wiem, bo pytałam – Marzena spojrzała na mnie z wyższością. – W gminie, Agnieszka tam pracuje, pamiętasz? Ona jest po studiach. Powiedziała, że powinieneś na te wszystkie remonty zbierać rachunki, a potem wystawić bratu i siostrze, do zapłacenia. Skoro nie chcą się zrzec na twoją rzecz, to niech też płacą!

– A czemu ty nasze rodzinne sprawy po obcych wywlekasz? – byłem zły.

– Bo to ja cierpię i mam tego dość – podniosła głos. – Wszystko ty robisz, za wszystko płacisz, a oni tylko korzystają.

– Jakie korzystają? Marta raz na rok przyjedzie, Jarek nawet i to nie!

– Tak? Ale za to jak twój braciszek się tu pojawia, to na naszym garnuszku żyje, a jeszcze ciągle mu trzeba pożyczać, bo niby że złotówek nie ma i do kantoru musi jechać – przypomniała. 

– Tyle że jeszcze do tego kantoru w życiu nie dojechał!

– Wiesz, jaki on jest – próbowałem go bronić. – Zawsze był lekkoduchem.

– Aha, a Marta niby co? Użala się nad nami, współczuje, obiecuje pomoc i na obietnicach się kończy. Ja już nawet o pieniądzach nie mówię, ale miała załatwić tani cement i co?

– To co mam zrobić?

– Ja już powiedziałam, wystawiać im rachunek za wszystko, co kupisz do domu. Bo zobaczysz, że to się jeszcze tak skończy, że tu wszystko wyremontujesz, odnowisz, a potem, jak chałupa będzie gotowa, to oni nagle stwierdzą, że chcą swój kawałek ojcowizny i każą ci to sprzedać.

– Ale jak sprzedać? – zaskoczyła mnie. – Przecież to ziemia…

– I uważasz, że Jarka to obchodzi? Albo Martę? Trzeba było od razu sprawę przeprowadzić, a nie zwlekać. Nie podoba mi się to. Zobaczysz, jeszcze na stare lata bez dachu nad głową zostaniemy. A dzieciom co zostawisz? Kupę długów?

– Długów mam mało, ostatnią ratę Waldkowi spłacam – zaprotestowałem. 

– A jak Marta i Jarek będą chcieli odzyskać swoją część? Skąd na to weźmiesz?

Nie chcę konfliktu, tylko dopełnienia formalności!

No fakt, o tym nie pomyślałem. I o ile jeszcze kilka lat temu wierzyłem, że rodzeństwo mnie nie skrzywdzi, o tyle teraz nie jestem już tego pewny. Faktycznie, od śmierci ojca włożyłem w ten dom kupę kasy. To już nie jest mała chałupka, tylko porządny, otynkowany, ocieplony dom, z nowym dachem. Już trzy osoby się interesowały, czy nie chcę tego sprzedać.

Wtedy, przed laty, to wszystko było warte grosze. Teraz ma swoją wartość. Nie dam rady spłacić Jarka i Marty. A jeżeli oni rzeczywiście będą chcieli swoją część z ojcowskiego spadku?

Marzena ma rację, powinienem podliczyć wszystkie koszty i upomnieć się u rodzeństwa o zwrot ich wkładu. Ale dobrze wiem, że nic z tego nie będzie, nie zapłacą. Co więcej, Marta się obrazi, a Jarek zwyczajnie wyśmieje. I co wtedy? Do sądu mam ich podać? Własną rodzinę? Tego przecież zrobić nie mogę!