Wyszłam na szpitalny korytarz wyproszona z pokoju znaczącym spojrzeniem księdza. Mama wyglądała na zdeterminowaną, jakby się bała tego, co za chwilę wyzna. Nie wiedziałam, co to było, ale ostatnio coś ją dręczyło, miała niezałatwioną sprawę, chciała rozliczyć się z przeszłością, uzyskać przebaczenie, czy ja wiem…

Nigdy nie potrafiłam jej rozgryźć, traktowała mnie surowo, nie pozwalała się do siebie zbliżyć, nie rozmawiałyśmy jak matka z córką. Ze wszystkich sił zabiegałam o przychylne spojrzenie, słowo, które pozwoliłoby mi uwierzyć, że mnie kocha. W końcu zrezygnowałam i skupiłam się na jednym zadaniu – jak najwcześniej wyrwać się z domu, w którym królował alkohol.

Mama szła w tango z ojcem

Ojciec lubił wypić. Na dobry humor, dla zdrowia i dlatego, że co to za chłop, co pięćdziesiątki nie osuszy. Osuszał więcej, pewnie dlatego się nam nie przelewało. Mama towarzyszyła mu przy stole, bo wtedy mogła liczyć na jego uwagę i przychylne spojrzenie, ale ona znała umiar. Mniej więcej. Przestała pić, kiedy zachorowała, diagnozę zachowała dla siebie, bo co tam te konowały wiedzą. Kiedy objawy się nasiliły, było za późno na ratunek, odwiozłam ją do szpitala, a po kilku dniach, na jej polecenie, wezwałam księdza.

Siedziałam na korytarzu, znów czując się jak dziecko, którym od dawna nie byłam. Plan się powiódł, wyniosłam się z domu, znalazłam pracę i nawet udało mi się skończyć szkołę. Miałam dobry zawód, klientki ustawiały się do mnie w kolejce twierdząc, że nikt tak jak ja nie potrafi uszyć sukienki maskującej niedoskonałości figury. Dobra krawcowa to skarb, powtarzały, a ja pławiłam się w cieple ich uznania, tego właśnie było mi potrzeba po zimnym wychowie mamy wspartym napędzaną promilami nieodpowiedzialnością ojca.

Czy ona zdaje sobie sprawę, czego ode mnie żąda?

Zajęta myślami drgnęłam, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich szpitalny kapelan. Spojrzał na mnie z uwagą, nabrał tchu, jakby chciał coś powiedzieć i zrezygnował. Spuścił głowę i szybko oddalił się korytarzem. Weszłam do mamy, leżała spokojnie, ale na jej twarzy malowało się napięcie.

Znajdź go, żebym mogła spokojnie odejść – zażądała surowo. – Tylko o to cię proszę, to twój obowiązek, umierającej matce odmówisz?

Podniosła głos, gotowa na mnie naskoczyć, mimo słabości.

– Kogo mam szukać? – spytałam dla świętego spokoju.

Mojego syna.

Powiedziała to tak cicho, że nie dosłyszałam, a kiedy powtórzyła, myślałam, że śnię.

– Jakiego syna? – spytałam najgłupiej jak można.

– Ostatnio dużo o nim myślę – zamknęła oczy, nie zwracając uwagi na pytanie –  jak mu się wiedzie, do kogo jest podobny, czy myśli czasem o mnie? Nie, tego nie chcę wiedzieć – utkwiła we mnie płonące spojrzenie. – Musiałam go oddać, tak było lepiej, byłam wtedy taka młoda… Nie wiem nawet do jakiej rodziny trafił, nie pytałam, zresztą i tak by mi nie powiedzieli. Nie interesowało mnie to, chciałam jak najszybciej zakończyć tę sprawę i odzyskać swoje życie.

Nogi ugięły się pode mną, nie spodziewałam się takiego wyznania. Miałam starszego brata i aż do tej pory nie wiedziałam o jego istnieniu.  

– Znajdź go i poproś, żeby mi wybaczył. Jeśli może – głos mamy załamał się nagle.

Zezłościłam się. Czy ona zdawała sobie sprawę, czego ode mnie żąda? Nawet ja wiedziałam, że dokumenty adopcyjne nie są nikomu udostępniane, o ile jeszcze istnieją. Ten facet powinien mieć teraz około czterdziestu lat, szczerze wątpiłam, czy udałoby mi się go odnaleźć, nawet gdybym chciała zaangażować się w poszukiwania. A nie chciałam, takiego wała. Ostatnie życzenie jest przereklamowane, gdyby matka zażądała, żebym poleciała na Księżyc, to miałabym obowiązek wsiąść do rakiety? No, bez przesady.

– Dobrze, poszukam go – powiedziałam, bo wiedziałam, że nie będzie chciała słuchać rozsądnych argumentów. Mieszkając z moimi nieudanymi rodzicami, nauczyłam się mówić jedno, a robić drugie, nikt o mnie nie dbał, więc robiłam to sama, tylko dlatego udało mi się odbić od dna.

Matka spojrzała na mnie badawczo, i jak to ona, nieufnie. Nigdy nie wierzyła w to, co mówię, może miała trochę racji, ale nie zamierzałam tego roztrząsać.
Uspokojona obietnicą, odeszła trzy dni później. Zrywając ostatni węzeł łączący mnie z przeszłością, byłam wolna. 

Nie dotrzymałam obietnicy

Nie myślałam o szukaniu człowieka, którego matka kiedyś oddała do adopcji. Jasne, byłam ciekawa, kim jest, lecz wolałam tego nie sprawdzać. Jeśli odziedziczył charakter po naszej wspólnej rodzicielce, to dziękuję. Nie zniosłabym powtórki, zdecydowanie miałam dość własnej rodziny. 

Niedługo po pogrzebie matki zaczął prześladować mnie sen, bardzo przyjemny, szczególnie na początku. Szłam spokojną, ukrytą w gęstej zieleni uliczką, próbując zorientować się, gdzie jestem. Chociaż bardzo się starałam, nie mogłam przebić wzrokiem muru utkanego z pnących roślin, dojrzeć co się za nimi kryje. Nie martwiło mnie to, miejsce było urocze i jakby znajome, coś mi przypominało, może jedno z dziecięcych rojeń, którymi żyłam, bo dawały mi nadzieję na lepszy los.

Uliczka była śliczna, ozłocona słońcem, ale pod festonami zwisających roślin krył się cień, podejrzanie głęboki i zimny. Nie miałam ochoty zbliżać się do niego, trzymałam się jasnej strony i szłam wciąż naprzód. Uliczka wyglądała na krótką, ale nie miała końca, zrozumiałam to dopiero trzeciej nocy. Czwartej bałam się zasnąć, piątej nastawiłam budzik, traktując terkoczący dźwięk jak koło ratunkowe. Dziwny sen wciągał mnie coraz głębiej, byłam pewna, że jeśli zrobię kilka kroków więcej, zobaczę coś co mnie przerazi. Już dawno przestało być przyjemnie, teraz bałam się zmrużyć oka.

Nie udało się, kolejnej nocy zmęczenie wzięło górę i budzik nie zdołał mnie zawrócić, znów znalazłam się na idyllicznej uliczce. Zauważyłam, że cienie pogłębiły się, rozszerzając na słoneczną stronę, której uparcie się trzymałam, ledwo znajdując oparcie dla stóp. U wylotu ulicy czekała ciemna postać, nie widziałam jej dokładnie, uparcie odwracałam wzrok nie dając się przywołać, nawet we śnie bałam się spojrzeć w tamtą stronę. Nierówny pojedynek trwał do świtu, obudziłam się zlana potem, zmęczona jakbym przebiegła maraton.

Zaczęłam podejrzewać, że matka daje mi znaki

Wypełniało mnie niejasne uczucie triumfu, mój upór pokonał siłę wezwania płynącą od postaci stojącej na końcu uliczki. Nie dałam się i nie dam. Nauczyłam się o siebie dbać, nikt mnie nie zmusi do czegoś, na co nie mam ochoty.

Sny się nie powtórzyły, ale zaczęły mnie prześladować małe wypadki i katastrofy. Zaczęło się od awarii maszyny do szycia, a kiedy ją naprawiłam, o mało nie przestębnowałam sobie palca, w który, przysięgam, coś uderzyło przesuwając go pod igłę. Kciuk uratowałam, ale następnego dnia krojąc warzywa w kuchni tak mocno zacięłam się nożem, że trzeba było zszywać ranę. Oba wydarzenia uznałam za przypadek, jednak kiedy poślizgnęłam się w łazience na rozlanej wodzie i złamałam palec u lewej ręki, zrozumiałam, że to nie żarty.

Kałuża wody wzięła się na podłodze znikąd, nie korzystałam wcześniej z łazienki, rury były szczelne, nie tak jak w domu rodziców, gdzie przeciekało kolanko od umywalki i zawsze na podłodze było mokro.

Pomyślałam o mamie. Za życia potrafiła ukarać mnie za bierny opór wymierzając policzek albo dając po łapach, a rękę miała ciężką, więc może i teraz próbuje po swojemu zmusić mnie do posłuszeństwa. Oczywiście brałam pod uwagę, że zaszła seria niefortunnych przypadków, ale wciąż nie mogłam zapomnieć o snach, w których nie posłuchałam wezwania i nie podeszłam do postaci stojącej u wylotu uliczki. I ta kałuża w łazience, identyczna jak w domu, w którym się wychowałam. Zaczęłam podejrzewać, że matka daje mi znaki, bym dotrzymała obietnicy i odnalazła jej syna.

– Ciekawe, jak mam to zrobić – mruknęłam. Czekając na wyniki prześwietlenia i założenie gipsu miałam czas, by wszystko przemyśleć. – Mogę iść do prawnika po poradę, jak on nie będzie wiedział, gdzie go szukać, to ja tym bardziej. Nie umiem czynić cudów. Jak się nie uda, będziesz musiała zrozumieć, że się starałam – powiedziałam półgłosem, ściągając zaciekawione spojrzenia pacjentów czekających w poczekalni.

Ledwo wróciłam do domu, znalazłam w internecie adres pierwszej lepszej kancelarii prawniczej, zapisałam numer telefonu i z czystym sumieniem poszłam spać. Jutro umówię się na wizytę, dowiem, że dokumenty adopcyjne są tajne i w ten sposób spełnię ostatnie życzenie mamy. Nie będzie mogła mi zarzucić, że się nie starałam.

Skądś znałam to miejsce

Dwa dni później szłam na umówione spotkanie z prawnikiem. Stara willa, w której mieściła się kancelaria przycupnęła przy urokliwej uliczce graniczącej ze skwerem. Ogromne kasztanowce rzucały kołyszące się na wietrze cienie, zagarniające słoneczne światło. Przystanęłam niezdecydowana czy iść dalej. Miejsce niepokojąco przypominało pamiętną uliczkę ze snu, ale nie tylko to mnie uderzyło.

Wiedziałam skąd je znam. Jako dziecko lubiłam włóczyć się po willowej części miasta, gdzie mogłam zaglądać w okna ludziom żyjącym inaczej niż my. Marzyłam o świecie, w którym ludzie nie krzyczą na siebie, nie piją za dużo i dbają o małe dziewczynki. Mogłabym mieć w nim własny kąt, w którym stałoby biureczko, czasem zapraszałabym koleżanki a mama nie byłaby wiecznie spięta i niezadowolona.

Kiedy podrosłam, zrozumiałam, że marzenia i rzeczywistość to dwie różne sprawy, ale sentyment do zagubionych w zieleni uliczek pozostał. 

W kancelarii okazało się, że prawnik, z którym umówiła mnie sekretarka, wystawił mnie do wiatru. Nie było go w biurze, załatwiał coś pilniejszego niż moja sprawa, ale chętnie przyjmie mnie w innym terminie.

Coś podobnego! Momentalnie wyparował ze mnie towarzyski polot, jakiego w pocie czoła nabyłam po wyprowadzce z domu, kiedy to zorientowałam się, jakie mam braki w wychowaniu. Rozwrzeszczałam się, jak nie przymierzając moja rodzicielka, kiedy bardzo jej na czymś zależało. Nie przestawałam się awanturować, dopóki w głębi kancelarii nie otworzyły się drzwi.

– Za chwilę pani służę w zastępstwie kolegi, ale teraz proszę o ciszę, chciałbym skończyć rozmawiać z klientem – powiedział spokojnie mężczyzna.
Przylgnęłam wzrokiem do jego garnituru. Rzadko można zobaczyć tak nienagannie skrojoną marynarkę, ja bym tak nie umiała, a przecież znam się na krawiectwie. Drzwi zamknęły się, pozbawiając mnie zawodowych uniesień.

– Kto to był? – spytałam sekretarki.

– Właściciel kancelarii – odparła grzecznie i przestała się mną zajmować. Po chwili jednak zreflektowała się, proponując kawę. Odmówiłam z satysfakcją.

Prawda musi wyjść na jaw, tak jak to było ustalone

Naczekałam się, ale było warto. Mecenas Tadeusz zrobił na mnie dobre wrażenie, a przede wszystkim powiedział coś, na co czekałam.

– Zobaczę, co się da zrobić, ale muszę uprzedzić, że prawo chroni dziecko, utajniając dane adopcyjnej rodziny. Są one dostępne wyłącznie na wniosek osoby adoptowanej, po osiągnięciu pełnoletności.

Kiwnęłam głową, potrzebowałam potwierdzenia z ust fachowca.

– Ale można szukać przez portale społecznościowe, jeśli zna pani datę i miejsce urodzenia brata, proszę je podać, pomogę pani napisać ogłoszenie. Może brat też pani szuka, takie rzeczy zdarzają się częściej niż myślimy.

Akurat, pomyślałam, ale dobrze, zrobię wszystko, co trzeba. Wypełnię obietnicę.

Uprzedzająca grzeczność i życzliwość mecenasa spodobały mi się, podziałały kojąco jak balsam. Prawnik był sympatyczny, kompetentny i bardzo chciał pomóc, mimo, że wcześniej urządziłam niezłą awanturę. Powiedziałam mu wszystko, co przekazała mi mama, mecenas zapisał dane nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Mało tego, ale cieszmy się, że pani brat nie urodził się w metropolii, a w małym miasteczku, to zawęzi krąg poszukiwań – powiedział chcąc mnie pocieszyć.

– Nie oczekuję, że go znajdę, chodzi o dotrzymanie przyrzeczenia – powiedziałam niejasno, żegnając mecenasa.

Myślałam, że już go więcej nie zobaczę, zdziwiłam się więc, gdy zadzwonił. Nalegał na spotkanie twierdząc, że ma dla mnie nowe informacje, zaciekawiona, nie kazałam się długo prosić. 

– Tak się składa – zaczął bez wstępów – że data urodzenia pani brata jest zbieżna z moją. Tacy ludzie nazywani są astralnymi bliźniakami, a że moja mama interesuje się wszelkimi tajemnicami wszechświata, opowiedziałem jej o pani wizycie. Wtedy ona zawołała tatę i oboje – spokojny głos mecenasa drgnął – powiedzieli, że, jakkolwiek nieprawdopodobnie to zabrzmi, być może chodzi o mnie. Aż do tej chwili nie wiedziałem, że zostałem adoptowany, rodzice uważali, że będę szczęśliwszy uważając się za ich biologiczne dziecko, więc nigdy mi tego nie powiedzieli. Milczeliby nadal, gdyby nie twoja wizyta w kancelarii, trafiłaś do mnie, chociaż umówiłaś się z moim kolegą, rodzice uznali to za znak. Prawda musi wyjść na jaw, tak jak to było z góry ustalone.

– Ustalone?

– Zaprogramowane, przewidziane, zaplanowane – uśmiechnął się. – Chodzi o przeznaczenie, mama święcie w nie wierzy. Ja mniej, ale nasze spotkanie jest zastanawiające, warto sprawdzić, co cię do mnie przyprowadziło. Jutro złożę wniosek o odtajnienie dokumentów adopcyjnych, dowiemy się, czy jesteśmy rodzeństwem.

Czekaliśmy tak długo, że straciłam cierpliwość. Palec się zrósł, zdjęto mi gips, nowych wypadków nie było, nikt mnie nie nawiedzał w snach. Zdawało się, że wszystko wróciło do normy, ale miałam wrażenie, że to jeszcze nie koniec rewolucyjnych zdarzeń wywracających do góry podszewką moje życie. Nie byłam pewna, czy tego chcę, lecz odwrotu nie było.

W co ja znowu wdepnęłam?

Któregoś dnia zadzwonił Tadeusz. Dostał dokumenty, z których wynikało, że jesteśmy rodzeństwem. 

– Witaj siostro, zabieram cię dziś do domu – oznajmił. – Rodzice chcą cię poznać, mama piecze ciasto.

– Nie chcę – odparłam krnąbrnie i zaraz tego pożałowałam. – Wolałabym nie przeszkadzać – dodałam nieco grzeczniej.

– Nie pytam cię o zdanie, tylko informuję – zaśmiał się facet, którego od dziś miałam nazywać bratem. – Wyglądasz na osobę, która potrzebuje rozmowy w moją mamą, ona każdego potrafi przejrzeć na wylot i dostrzec co mu dolega.

Zjeżyłam się. Chciałam powiedzieć, że nie potrzebuję niczyjej troskliwości, ale ugryzłam się w język. Niechętnie zgodziłam się na wizytę, z doświadczenia wiedziałam, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, a tymczasem szykowała mi się nowa, co oznaczało nowe, choć zapewne inne kłopoty. W co ja wdepnęłam?

Poszłam tam z duszą na ramieniu, uciekłabym, gdyby nie eskortował mnie Tadeusz. Starsi państwo przyjęli mnie serdecznie, jak dawno nie widzianą krewną. Nie zadawali pytań, tylko ucieszyli się, że mnie widzą, a kobieta którą mój brat nazywał mamą, nawet mnie wyściskała. Przeczekałam tę ceremonię, próbując nie okazać skrępowania, ale moja sztywność szybko została wykryta. Starsza pani zostawiła mnie w spokoju i zaproponowała herbatę.

I wtedy się zaczęło.

– W świętych kubkach? Wreszcie przyda się czwarty – powiedział Tadeusz, a potem wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.

Nagle zrozumiałam, że ja też powinnam jej podziękować

Oni wiedzieli o czym mówią, ja – nie. Odprawiali tylko im znany rytuał, wywodzący się ze wspólnych przeżyć, latami zbieranych żartów i powiedzonek. Wyglądali na tak zżytych i zadowolonych ze swojego towarzystwa, że poczułam ukłucie zazdrości. Z nas dwojga, to Tadeusz okazał się szczęściarzem, wylosował główną wygraną, był ukochanym synem, oczkiem w głowie rodziców. Mnie przypadł w udziale pusty los.

– Dostaniesz kubek z niezapominajką – brat zauważył, że nie biorę udziału w ogólnej wesołości.

Tyle lat czekał na ciebie – dodał jego ojciec.

– Już lecę w to wierzyć – powiedziałam i kolejny raz przygryzłam sobie język.

– A powinnaś, bo historia jest co najmniej dziwna – Tadeusz pokazał zastawę, która wjechała na stół. – Widzisz te kubki? Jest ich cztery, wszystkie białe, na każdym namalowano inny kwiat. Zwykłe, fajansowe, trochę kiczowate, ale bardzo je lubimy, każdy ma swój. Trzy są używane od wielu lat, czwarty czekał. Nikt go nie dotykał, z czasem zaczęliśmy traktować go jak talizman przynoszący szczęście. Mieliśmy rację, teraz kubek z niezapominajką należy do ciebie.

– A ty do nas. Witaj w rodzinie – dopowiedział ojciec Tadeusza. Pociągnął potężny łyk gorącej herbaty siorbiąc głośno i swojsko, po domowemu.
Dotknęłam białego kubka, obejrzałam błękitną niezapominajkę i nagle odblokowało mi pamięć. Nie do końca wypełniłam polecenie umierającej, musiałam jeszcze coś zrobić. 

– Mógłbyś wybaczyć matce? – spytałam Tadeusza – Tej, która cię zostawiła – dodałam pośpiesznie, chcąc być dobrze zrozumiana.

Brat nie wyglądał na człowieka szarpanego wątpliwościami.

– Nie ma czego wybaczać – powiedział stanowczo. – Miałem cudowne dzieciństwo i dobrych rodziców. Jeżeli zawdzięczam to jej decyzji, jestem wdzięczny.

Nagle zrozumiałam, że ja też powinnam jej podziękować, za to, że wypełniając jej życzenie, odnalazłam tych ludzi. Czy miała przeczucie, że będę z nimi szczęśliwa? Nie sadzę, raczej była częścią wcześniej ułożonego planu, małym trybikiem, który miał wykonać ostatnie zadanie. Skierować mnie tam, gdzie czekał kubek z niezapominajką.