W wieku osiemdziesięciu lat moja mama postanowiła przenieść się do domu opieki. Ledwo chodziła, a poza tym jedyna żyjąca jeszcze przyjaciółka właśnie tam mieszkała. Do nas nie chciała się wprowadzić. Nie dość, że mieszkaliśmy w Zabrzu, dwie godziny jazdy samochodem od T., jej rodzinnego miasta, to jeszcze na drugim piętrze bez windy.

– To my mieszkanie mamy wynajmiemy albo najlepiej sprzedamy – stwierdził Rysiek, mój mąż.

– Nie ma mowy – oburzyła się mama. 

– To mój dom, moje rzeczy, stare, ale moje. Nie pozwolę ich wyrzucić. I nie będą się tu plątać obcy ludzie. Sprzedacie czy wynajmiecie po mojej śmierci. Poza tym zamierzam tu co jakiś czas przyjeżdżać, żeby podlać fikusa. A jak nie będę mogła, wy to zrobicie.

Myślałam, że to fanaberia

Rysiek przewrócił oczyma. Fikus był jednym z punktów zapalnych w stosunkach między nim a mamą. Roślina była stara, wielka, sięgała do sufitu i rozkładała się na pół salonu. Rozrastała się tak przez dwadzieścia kilka lat. Rysiek jej nie lubił, twierdził, że zabiera przestrzeń i trzeba ją wyrzucić. Wkurzał się, bo co kilka lat mama przesadzała roślinę do większej donicy, i to on musiał to robić. A nie było to łatwe.

Zawiozłam mamę do DPS-u, rozpakowałam jej rzeczy.

– Danuś – powiedziała, kiedy wreszcie usiadłyśmy przy stoliku, a ja zrobiłam herbatę. – Wiem, że też uważasz, że fikusa trzeba wyrzucić, ale widzisz, wierzę, że on się mną opiekuje i chroni od złego. Jest jak talizman.

– Fikus? Mamo…

Uniosła rękę, uciszając mnie.

– Czy mówiłam ci, jak go dostałam? Nie? To posłuchaj, a może zrozumiesz, dlaczego jest on dla mnie ważny. Pamiętasz Kazię, która mieszkała w tym niebieskim małym domu po drugiej stronie podwórka?

Przypomniałam sobie widok okolicy domu, w którym się wychowałam. Tak, pamiętałam prostokątny niewielki budynek w bladoniebieskim kolorze. Kojarzyły mi się z nim jakieś niewielkie, hałaśliwe psy. Ale owej Kazi nie pamiętałam.

Wierzyła w moc tej rośliny

– Była inwalidką, jak i jej matka – wyjaśniła mama. – Chodziły o kulach, miały problemy z sercem. Dziedziczna choroba. Póki mieszkały we dwie, radziły sobie. Przez kilka lat przychodziłam do nich jako opiekunka społeczna. Potem matka umarła i Kazia została sama. Straciła prawo do wizyt pielęgniarki i opiekunki. Odwoływała się, ale urzędnicy byli nieczuli i obojętni. Lubiłam ją, więc machnęłam ręką na grafik i dalej wpadałam do niej zobaczyć, jak sobie radzi. Była starsza ode mnie o dwadzieścia lat. Z roku na rok wymagała coraz większej pomocy. Gotowałam jej, sprzątałam, woziłam do lekarzy. Tak upłynęło może dziesięć lat. W końcu udało mi się załatwić jej dodatkowe świadczenia, by nie głodowała po opłaceniu rachunków. Dostała też przydziałową opiekunkę, więc już nie musiałam zaglądać do niej codziennie. Co było wielką ulgą, bo wtedy zachorował Stasio i musiałam cały czas poświęcić jemu.

Pamiętałam tamte lata i walkę taty z rakiem. Mieszkałam już wówczas w Zabrzu, dwie godziny jazdy samochodem do mamy, i też kursowałam tam i z powrotem. Sama nie wiedziałam, które z nich cierpi bardziej, tata czy mama. Wreszcie po pół roku tata odszedł. Mama odczuła ulgę, że on już nie cierpi, a jednocześnie, z jakiegoś głupiego powodu, trafiło ją poczucie winy z powodu owej ulgi. 

– Pamiętasz ten czas po śmierci taty? – spytała teraz.

– Nigdy nie zapomnę.

– Byłam w okropnym stanie. Pewnego dnia po południu położyłam się na kanapie. Byłam zmęczona, słaba. Powiem ci szczerze, chciałam już umrzeć. Zasnęłam. W tym śnie przyszła do mnie Kazia. Nie widziałam jej już ponad pół roku, niemal o niej zapomniałam. Powiedziała, że dziękuje mi za opiekę, że byłam jej prawdziwą przyjaciółką, aniołem, który rozjaśnił jej życie. I że chce mi dać coś, co sprawi, że i ja znów poczuję, że życie może być piękne. Mam tylko do niej przyjść i wziąć żywy kwiat. Obudziłam się. Okazało się, że spałam tylko godzinę, wciąż było popołudnie. Wciąż byłam zmęczona, ale coś kazało mi wstać, wyjść z domu, przejść przez podwórko i zapukać do niebieskiego domu. Nikt się nie odezwał. Ale nadal miałam zapasowy klucz, więc otworzyłam drzwi. Usłyszałam głosy dochodzące z telewizora w saloniku, więc tam poszłam.

– Mamo...

– Nie przerywaj mi – pogroziła mi palcem. – Kazia siedziała w fotelu inwalidzkim i patrzyła martwym wzrokiem w ekran, na którym leciały jakieś reklamy. Potem dowiedziałam się, że umarła niedługo przed moim przyjściem. Nikomu nie powiedziałam, że wiem dokładnie, kiedy się to stało. Najdziwniejsze było to, że martwa Kazia trzymała na kolanach doniczkę z niewielką roślinką, niemal sadzonką. To był mój fikus. Wzięłam go, zanim zadzwoniłam na pogotowie. I muszę ci powiedzieć, że on uratował mi życie. Jeszcze tego samego dnia poczułam, że znów ma na coś ochotę, a kilka dni później rany mojej duszy zaczęły się zabliźniać. Od tamtej pory fikus jest zawsze ze mną. I wiem, że umrze razem ze mną. Obiecaj mi, że nie wcześniej.

Dałam jej słowo

Patrzyłam na mamę z niepokojem. Zawsze była osobą twardo stąpającą po ziemi.

– To piękna historia, ale… naprawdę myślisz, że to energia rośliny ci pomogła?

Wtedy mama rzuciła mi spojrzenie pełne rozczarowania i ironii.

– Oczywiście, że nie, energia roślin nie ma takiej mocy. To energia Kazi tkwiąca w fikusie. To ona się mną opiekuje. Dlatego nie wolno wam uszkodzić rośliny. Obiecujesz?

Obiecałam. Kiedy wracałam z mężem do Zabrza, milczał przez kilkanaście minut, a potem zaczął mnie przekonywać, że teraz jest idealny czas na sprzedaż mieszkania, i w ogóle, skoro mama mi je przepisała, to jest moje i możemy zrobić z nim, co zechcemy.

– Wywali się wszystko, odnowi, pomalujemy na biało.

– Nie – odparłam. – Obiecałam mamie, że nie sprzedamy. Koniec dyskusji.

– Zobaczymy – mruknął.

Westchnęłam w duchu ze znużeniem. Wiedziałam, że czekają mnie miesiące albo i lata nieustannego drążenia tematu. Byliśmy małżeństwem już trzydzieści lat, i coraz częściej myślałam, że mam go dość. Ale na myśleniu się kończyło, bo Ryszard nie był złym człowiekiem i w gruncie rzeczy wciąż go kochałam, jeśli głębokie przyzwyczajenie i poczucie swojskości można nazwać miłością. Gdy o nim myślałam, czułam ciepło wokół serca – chyba że akurat trzęsła mną złość na niego.

Mąż się złościł

Przez następne trzy lata życie toczyło się swoim trybem. Przeciętnie dwa razy w miesiącu jeździłam do mamy w odwiedziny, i przy okazji wpadałam do domu i podlewałam fikusa. Mama czuła się dobrze, fikus też, a Ryszard coraz bardziej się niecierpliwił.

– Miesiąc w miesiąc płacimy czynsz za mieszkanie, zamiast na nim zarabiać – wkurzał się. – Ile jeszcze?

Tak długo, jak będzie trzeba – odpowiadałam szybko.

– To chociaż je wynajmijmy. Jak wywalisz tego cholernego fikusa, będzie wolny pokój.

– Nie.

Szczerze mówiąc, polubiłam roślinę. Kiedy przyjeżdżałam, by ją podlać, siadałam na kanapie i odpoczywałam. Zazwyczaj ogarniała mnie senność i ucinałam sobie drzemkę. Czasem budziłam się już następnego dnia, wyjątkowo zregenerowana.

– Wzięłabym cię ze sobą, gdybyś nie był taki wielki – mówiłam do fikusa. – Nie zmieścisz się w moim domu. No i mąż, wiesz.

To był znak

I tak nadeszła tamta pamiętna majowa noc. Ja i Ryszard byliśmy akurat pod Zieloną Górą na urodzinach jego ojca. Wtedy przyśnił mi się fikus. Był całkowicie ogołocony z liści, które, zeschnięte, leżały na podłodze niczym pomarszczony bury dywan. Jedynie na szczycie tkwił jeden, nieduży liść. Obudziłam się pełna niepokoju. Była czwarta rano. Coś ściskało mnie w żołądku, wokół serca, w głowie narastała panika. Niemal wpadłam w histerię, gdy przekonywałam niechętnego męża, że musimy natychmiast jechać do mamy. Zwłaszcza że nie odbierała telefonu. Zadzwoniłam do dyżurnej pielęgniarki w DPS-ie, ale ta stwierdziła, że mama czuła się wieczorem normalnie, i że po prostu miałam zły sen. I żebym poszła spać. Nie przekonało mnie to. Wsiadłam do samochodu, zdecydowana pojechać sama, i dopiero wtedy mąż zrozumiał, że to zrobię.

– Przesiądź się – rozkazał. – Jeszcze zarobisz mandat, nie stać nas. Musimy płacić za cholerny pustostan.

Dojechaliśmy do DPS-u przed południem. Mama była w szpitalu. Pielęgniarka jednak poszła sprawdzić, co u niej, i okazało się, że w nocy miała udar. Gdyby jak zwykle czekano, aż zejdzie na śniadanie, byłoby już za późno. A tak, żyła jeszcze kilka miesięcy, a ja i cała rodzina mieliśmy szansę się z nią odpowiednio pożegnać.

W nocy, po pogrzebie mamy, z fikusa opadły wszystkie liście. Kiedy weszłam rano do salonu, leżały na ziemi, zeschnięte. Fikus umarł. Przez moment pomyślałam, że to sprawka Ryszarda, żebym przypadkiem nie chciała zabrać rośliny do Zabrza. Ale wtedy zobaczyłam coś – z ziemi, tuż obok korzenia, wychylał się zielony pęd. Zrozumiałam.

Kiedy mój mąż ścinał martwe drzewko i wynosił do ogrodu, by spalić, ja ukorzeniałam nowy pęd, obiecując mu, że zabiorę go do nowego domu. I przysięgam, że czułam ciepło uśmiechu mojej mamy.