Pomysł, żeby wyprowadzić się z zatłoczonego miasta na wieś, był mój i dlatego teraz nie miałam prawa narzekać. Grzesiek się przystosował, teoretycznie to on się poświęcił, bo musiał dojeżdżać do pracy, ale okazało się, że z nas dwojga to on jest bardziej zadowolony.

Nie polubiłam życia na wsi

– Miałaś dobry plan. Wstaję co prawda godzinę wcześniej, ale w zamian mam luksusowe świeże powietrze i śpiew ptaków w bonusie. Nic piękniejszego – zachwalał podczas śniadania, które przy ładnej pogodzie jadaliśmy w sadzie.

Zanim skończył mówić, ciszę rozdarł hejnał koguta. Ptaszysko wydzierało się od świtania, dziw, że mąż zapomniał pochwalić uroki jego pienia.

– Miałeś rację, kochanie. Ptaszek śpiewa – powiedziałam znacząco.

Grzesiek uśmiechnął się wyrozumiale. 

– Uroki wsi, moja droga. Nie rozumiem, dlaczego chodzisz taka skwaszona, mnie się tu podoba. Wyremontowany dom nabiera wartości, my byczymy się w urokach przyrody, pokrywając się lekką opalenizną. Jest lepiej, niż mógłbym oczekiwać. I pomyśleć, że z początku twój pomysł, by wieść życie na wsi, wydawał mi się beznadziejny. Ustąpiłem tylko dlatego, że nalegałaś.

– I dlatego, że wypieszczone siedlisko jest dobrą inwestycją – podpowiedziałam.

– To też – zgodził się pogodnie, dojadając ostatnie kęsy jajecznicy na wiejskiej kiełbasie. – No, czas na mnie, mam dziś napięty grafik, wrócę trochę później. A co ty będziesz robić?

– Mam pomysł na nowy projekt.

– Nowa rzeźba? Wspaniale. To początek wielkiego sukcesu, może znów dostaniesz nagrodę. Moja ty artystko – pocałował mnie z uczuciem i poszedł do domu, nie oglądając się na brudne talerze.

Pomyślałam z poczuciem winy o worku gliny leżącym w pracowni. Chciałam, ale jakoś nie potrafiłam, przekształcić tej gliny w postać zamyślonej kobiety. Rzeźba miała obrazować tęsknotę za czymś nieokreślonym, ledwie przeczuwanym, miała być metaforą tego, co mnie nękało i czego nie potrafiłam nazwać. W glinie chciałam wykonać wstępny szkic, zmierzyć się z ziemską materią, przekształcić ją w krzyk udręczonej duszy, po to by potem móc odwzorować dzieło w kamieniu. 

Nie akceptowali mnie tutaj

Ruszyłam do stodoły przekształconej w rzeźbiarską pracownię, ale zawróciłam. Nie mogłam zostawić bałaganu na stole, tutaj takie rzeczy się zauważało, od razu dostałabym dodatkowe ujemne punkty jako dziwaczka, artystka z Bożej łaski, co to po całych dniach nic nie robi i wprowadza dziwne zwyczaje. Kto to słyszał jadać w sadzie! Czasem, w największe upały, czemu nie, ale rankiem, kiedy rosa jeszcze nie zeszła z trawy? Głupi pomysł! 

Miejscowe kobiety obgadywały mnie niemiłosiernie, Grześka zostawiając w spokoju. Tylko ja byłam na tapecie. Nic im się nie podobało – ani moja superkrótka fryzura, ani spodnie z dziurami na kolanach. Nie rozumiały mnie zupełnie, nie potrafiły ze mną rozmawiać, jakbym pochodziła z innego świata, byłam dziwadłem, które obchodziło się z daleka, posyłając wymuszone uśmiechy. Wieś traktowała mnie grzecznie, ale o serdeczności mogłam zapomnieć. Byłam elementem napływowym, w dodatku innym niż normalni ludzie.

Nie powiem, mocno mnie to ubodło, w naiwności spodziewałam się, że po przełamaniu pierwszych lodów wrosnę w miejscową społeczność, znajdę tu prawdziwy dom, będę mogła w spokoju tworzyć. Po dwóch miesiącach straciłam nadzieję, wena umarła, osamotniona snułam się po kątach, czekając, aż natchnienie wróci i wypatrując samochodu Grześka. Źle mi było na wsi, zatęskniłam za anonimowością miasta, ale bałam się cokolwiek powiedzieć, przecież dopiero co się tutaj wprowadziliśmy. Żyłam nadzieją, że może zimą uda mi się namówić Grześka do powrotu.

Poszłam na spacer

Zebrałam byle jak brudne naczynia, zaniosłam je do kuchni i postanowiłam iść na spacer, żeby zabić czas. 

Szłam powoli polami, starając się odgonić natrętne myśli. Oj, jak bardzo nie chciałam tu być! Nie tego spodziewałam się po przeprowadzce, nie potrafiłam się przystosować, nawet teraz nie wiedziałam, dlaczego na polach nikt nie pracuje. Moim zdaniem powinno tu wrzeć. Przystanęłam i rozejrzałam się.

Byłam sama, nikogo wokół, a jednak, miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Mogłam to łatwo wytłumaczyć – na wsi ludzie wszystkim się interesowali, pewnie już dawno zostałam zauważona i z oddali prowadzą mnie dziesiątki par oczu. „Widzieliście ją? W biały dzień się włóczy, jakby robić co nie miała! Skaranie boskie z tymi artystami”.

Chciałam mu pomóc

Odechciało mi się spacerów, zawróciłam do domu. Pod płotem czekała na mnie niespodzianka, jeśli można tak nazwać strzęp ludzkiego nieszczęścia. Jakiś bezdomny leżał skulony jak chory pies, kiedy go zagadnęłam, łypnął na mnie okiem. 

– Potrzebuje pan pomocy?

W odpowiedzi jęknął, aż mnie zmroziło.

– Zawołam pogotowie.

– Nie!

Czarne oczy błysnęły jakoś gniewnie, ale zaraz, w ułamku sekundy, znów się zamgliły i spojrzały na mnie żałośnie.

Potrzebuję wody.

Kucnęłam przy nim przygotowana na uderzenie smrodu zaniedbanego ciała, ale niczego nie poczułam. Kiedyś musiał być przystojny, nie był stary, wprost przeciwnie, jednak nie umiałam ocenić, ile miał lat. Przyniosłam mu szklankę wody, złapał ją chciwie razem z moją dłonią. Szybko cofnęłam palce.

– Dziękuję – wymamrotał, ocierając brodę z kropel.

Powinnam go zaprosić do domu lub chociaż do pracowni, ale bałam się konsekwencji. Nie wiedziałam, kim jest i co może zrobić, Grześka nie było, a na pomoc sąsiadów nie mogłam liczyć. Gdyby było inaczej, już dawno jedna z wszystkowidzących gospodyń przyszłaby zobaczyć, co się dzieje. We dwie byłoby raźniej.

– Co ja mam z panem zrobić? Kogoś zawiadomić? Gdzieś zadzwonić?

Pokręcił głową i usiadł prosto, opierając się plecami o płot.

Trochę mi lepiej. I pomyśleć, co może zdziałać szklanka wody.

– Niech pan wejdzie na podwórko i usiądzie wygodniej na ławce. Przyniosę panu koc i coś do zjedzenia, bo pewnie pan głodny – zdecydowałam. 

Nie podobało mi się, że leżał pod płotem jak nikomu niepotrzebny łachman, chciałam, żeby usiadł jak człowiek.

– Dziękuję – podniósł na mnie oczy i uśmiechnął się nieśmiało. – Tyle pani dla mnie zrobiła! A byli tacy, co mówili, że nigdy nie spotkam się z życzliwością.

– To nieprawda – zaprotestowałam gorąco. – Zasługuje pan na wszystko co najlepsze, jak każdy z nas.

– Takich słów potrzebowałem, od razu mi lepiej. Wiedziałem, że jest pani właściwą osobą, wyczułem to z daleka, teraz wszystko będzie ze mną w porządku.

Twarz mu się nagle wypogodziła, jakby opadły z niego wszystkie kłopoty. Już nie wyglądał na człowieka w potrzebie, raczej na włóczęgę. Nie wiedziałam, jak go zaklasyfikować.

Trochę się wystraszyłam

– Obiecała pani coś do zjedzenia. Zgłodniałem. Więc proszę przynieść.

Ten ton! Przywołał mnie do porządku. No, ale skoro mu obiecałam, nie mogłam odmówić. Szczerze mówiąc, nie wyglądał, jakby potrzebował mojej pomocy, ale żądał usługi. Coś się w nim zmieniło, jeszcze przed chwilą leżał pod płotem jak nędzny łachman człowieka, teraz rozsiadał się na ławeczce i posyłał mnie po jedzenie. Pod pozorem przyniesienia zupy oddaliłam się od niego po to, by zadzwonić do Grześka.

– Wpuściłaś obcego na podwórko? – zdziwił się. – To go wyproś i po sprawie. Uprzejmie, ale stanowczo. I nie wyłączaj się, będę cały czas na linii.

Uzbrojona w telefon i optymistyczne oczekiwania męża, że świetnie sobie poradzę, wyszłam na podwórko. Ławeczka była pusta.

Nie ma go, poszedł – zawiadomiłam Grześka. – Nie zamknął za sobą furtki.

Zatrzasnęłam ją i poczułam niepokój. Jakby on wciąż tu był. Podobnie czułam się na polu, wtedy gdy myślałam, że jestem obserwowana przez sąsiadów. Resztę dnia przesiedziałam, wpatrując się w drogę, którą miał nadjechać Grzesiek. Odetchnęłam dopiero wtedy, gdy go zobaczyłam, ale nie powiedziałam mu o nieuzasadnionym strachu, jaki mnie sparaliżował. Wstydziłam się, że spotkanie z nieznajomym włóczęgą tak mnie rozstroiło.

Miałam koszmary

Prawdopodobnie za wiele o nim myślałam, bo mi się przyśnił. Stał tuż za mną, jego czarne jak węgiel oczy płonęły nieziemskim blaskiem.

– Ty… – rzucił chamskim wyzwiskiem i złapał mnie tak mocno za rękę, że aż zapiekło żywym ogniem.

Strach całkowicie mnie sparaliżował, jakaś część umysłu była jednak świadoma, że śnię i że nie grozi mi realne niebezpieczeństwo, ale nie odzywała się przytłoczona tym, co się działo. Wstrzymałam oddech – jak w dzieciństwie, kiedy nie chciałam, żeby zbyt szybko znaleziono mnie w zabawie w chowanego. Jeśli nie będę oddychać, nie usłyszy mnie, pomyśli, że umarłam i odejdzie.

Bezładne myśli krążyły po głowie jak stado wron, wirowały w szalonym tańcu. Przez chaos zaczęła przebijać się jedna, najważniejsza: muszę uciekać, ratować się. Natychmiast! Ale jak, skoro mocno mnie trzymał? Nagle oddech wrócił, zaczerpnęłam w płuca powietrza i poczułam, że wraca we mnie życie. Szarpnęłam się, coś huknęło, poczułam ból w boku i nodze. Leżałam na podłodze, potłuczona i zdezorientowana. Musiałam spaść z łóżka, kiedy się wyszarpywałam z jego uchwytu. Resztki snu nadal się we mnie kołatały, widziałam czarne oczy tego człowieka, jego przystojną twarz pełną dzikiej satysfakcji, że mnie ma.

– Dorwał mnie – jęknęłam i złapałam ręką za brzeg materaca, by się podnieść.

Ciężko mi szło, więc pociągnęłam za kołdrę. Zjechała z Grześka, mąż się poruszył.

– Oddaj kawałek – zamruczał, pociągając okrycie i nie otwierając przy tym oczu.

Położyłam się obok niego, przytulając się najciaśniej, jak mogłam. Do rana nie zamknęłam oczu, bałam się, że sen wróci.

Wyglądasz, jakbyś była chora – zdziwił się Grzesiek przy śniadaniu.

– Źle spałam, śniło mi się, że złapał mnie ten bezdomny.

– Kochanie, daj spokój, to sen. Zajmij się czymś, nie rozmyślaj za dużo – poradził mi Grzesiek i już go nie było.

To było niemożliwe

Odjechał, a ja jak zwykle zostałam sama. Dwie godziny później poczułam ogromne zmęczenie, musiałam odespać zarwaną noc. Przymknęłam oczy, a sen wrócił. Tym razem było o wiele gorzej.

– Myślałaś, że mi umkniesz? Naprawdę? Niedoczekanie twoje, ty… – wyzwiska były ohydne, ale bolały mniej niż policzek, który mi wymierzył.

Ból mnie ocucił. Kiedy się obudziłam, drżałam na całym ciele. Policzek bolał, jakbym naprawdę oberwała. 

Podeszłam do lustra, by sprawdzić, co się dzieje. Przejrzałam się i nie uwierzyłam w to, co widzę, policzek puchł równomiernie, pulsując bólem. Przecież to niemożliwe! Kierowana intuicją, podwinęłam rękaw i zobaczyłam ślady palców w miejscu, w którym trzymał mnie w żelaznym uścisku. Były czerwone, wręcz purpurowe, ale wiedziałam, że zsinieją. Musiałam coś na to zaradzić, nie zastanawiając się długo, wsiadłam na rower i pojechałam do sklepu wielobranżowego.

Nie miałam nic do stracenia

Nie dostałam nic na siniaki i opuchliznę, ale fakt, że szukam takiego lekarstwa, zaciekawił sprzedawczynię. Zaczęła mnie wypytywać, w co się uderzyłam i jak to się stało. Niewiele myśląc, opowiedziałam jej o włóczędze, którego zaprosiłam na posesję i o snach. Myślałam, że uzna mnie za szaloną i się odczepi, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

– Na takie sprawy jedynie Karolakowa poradzi, zna ją pani? Nie? Jak to możliwe? Wszyscy ją znają. Mieszka trochę za wsią, przyjmuje potrzebujących, z tego żyje. Choroby zamawia, zioła sprzedaje, nalewki na różne dolegliwości. Na snach też się zna, pomoże czy nie, spróbować nie zaszkodzi.

Wsiadłam na rower i po chwili stałam już przed furtką ładnego domu. Pomyślałam, że Karolakowa musiała nieźle zarabiać na swoim procederze.

– Dzień dobry. Pani do mnie? – kobieta, która wyszła przed dom, musiała być tą, której szukałam.

Zaprosiła mnie do środka, oparłam rower o ścianę budynku i weszłam.

– W jakiej sprawie? – spytała fachowo.

Jak się kompromitować, to do końca. Opowiedziałam jej dokładnie, co mnie spotkało, nie żałując szczegółów. Myślałam, że rozłoży karty, pogłaszcze kota i postuka w kryształową kule, a ona tylko załamała ręce, co wydało mi się dość nieprofesjonalne.

W ogóle się nie zdziwiła

– Czarniawy był, przystojny jak sam diabeł i oczy miał jak ciemny aksamit? – upewniła się. – Jednego tylko takiego znałam! Toż to Heniek, jak żywy, mieszkał w naszej wsi! Podkochiwałam się w nim za młodu, ładny był z niego mężczyzna, oko rwał, ale charakter miał parszywy, jego Hanka ciężkie miała z nim życie. Pan Bóg wybawił ją, zabierając do siebie. Na raka młodo umarła, ostatnie dni spędziła w szpitalu i wtedy podobno przeklęła Heńka, byli przy tym świadkowie. „Za to, że zniszczył mi życie, będzie pod płotem zdychał i nikt mu szklanki wody nie poda” – mówiła uroczyście i z naciskiem. – „Ludzie odwrócą się od niego, nie podadzą ręki, nawet gdyby leżał na ziemi jak ludzki łachman”. Niedługo po śmierci żony zawinął się i Heniek, jedni mówili, że się zapił, inni, że miał wylew. Nikt nie dociekał, jak było naprawdę, zszedł z tego świata wredny typ i nikt go nie żałował. Miałam wtedy niecałe dwadzieścia lat, ale dobrze go pamiętam, w oczach mi stanął, jak go pani opisała.

– Widziałam jego ducha? W biały dzień? – nie uwierzyłam.

– A dlaczego nie? – zaperzyła się Karolakowa. – Żeby pani wiedziała, kogo ja widuję! Heniek był krzepki, miał mnóstwo energii, może coś z tego mu zostało. Pani go zobaczyła, bo była na niego gotowa, może w jakiej rozterce? A? Zgadłam! Takie kobiety łatwo padają łupem takich wrednych typów jak Heniek. Podała mu pani wodę, ulitowała się, kiedy leżał pod płotem, zaprosiła do siebie.

– Tylko na podwórko!

– Wystarczyło. Pomogła mu pani, przełamała klątwę, a on zamiast być wdzięczny, przyczepił się do pani. Potrzebuje ofiary, pani doskonale się na nią nadaje. Nie wiem dlaczego, pani sama musi sobie odpowiedzieć, inaczej on nigdy się nie odczepi.

Zostawił mnie w spokoju

Uzbrojona w tak nieczytelną radę, pojechałam do domu, ale nie weszłam do środka. Bałam się, że położę się i zasnę, musiałam czymś się zająć. Rozrabianie gliny wydało mi się w sam raz, zaczęłam więc produkcję rzeźby. Zanim chwyciłam za dłuto, miałam już gotowy pomysł, inny od poprzedniego.

Wiele dni lepiłam i kształtowałam postać mężczyzny leżącego na ziemi. Zaklęłam w rzeźbie swój strach i wszystko to, co myślałam o Heńku. Na moich rękach i nogach pojawiały się wciąż nowe siniaki, każda kolejna noc przynosiła nowe uszkodzenia ciała, ale nie poddawałam się. Ja też miałam broń i pomysł, jak odegnać Heńka. Nie dopuszczałam do siebie myśli o porażce, parłam naprzód, pewna, że już niedługo załatwię tego drania. Kiedy rzeźba była gotowa, zaprosiłam Karolakową.

– On czy nie on? Podobny? – spytałam krótko.

– Jakby on – odparła.

Tyle mi wystarczyło. Podniosłam młotek i uderzyłam. Kiedy doprowadziłam dzieło zniszczenia do końca, z Heńka została mokra kupka nieszczęścia. Karolakowa poklepała mnie wylewnie.

– Dzielna dziewczyna! Widzę, że ty też masz swoje sposoby, nie zapomnij powiedzieć mi, czy były skuteczne.

Były. Od momentu zniszczenia rzeźby Heniek przestał nawiedzać mnie w snach. Obrażenia, które spowodował, zagoiły się, a ja stałam się mądrzejsza. Jestem ostrożniejsza, już wiem, że nie należy otwierać przed każdym serca