Kocham tego faceta, ale czasem kompletnie mu odbija. Żeby się obrazić, bo muszę na dwa tygodnie wyjechać do Belgii? Ubzdurał sobie, że powinnam być z nim, kiedy będzie się „wprowadzał” do chałupy w podbieszczadzkiej wsi. Nie rozumiałam po co. Przecież wszystkie nasze rzeczy  przewiozłam już pod koniec lata, użerając się z firmą bagażową. Wtedy też odświeżyłam dom, sprzątając od rana do nocy, a przy okazji pilnując malarzy.

– Chodzi o pryncypia – nadął się. – O to, że chciałem cię przenieść przez próg. Zaczynamy nowe życie, jakbyś nie zauważyła.

– Wrócę, to mnie przeniesiesz – wzruszyłam ramionami. – Patrz pozytywnie: masz czas na poprawę kondycji.

– Przykro mi po prostu, że kariera jest dla ciebie ważniejsza – upierał się Marcin.

Jakby chodziło o przygotowania do jego wystawy, wtedy mogłabym siedzieć nawet trzy miesiące. Będzie mnie tu na litość brał!

– Poradzisz sobie, kochanie – przytuliłam się do niego. – Wierzę w ciebie.

– Pewnie, że sobie poradzę – mruknął. 

Zobacz także:

– Po prostu inaczej to sobie wyobrażałem.

Już nawet nie chciało mi się pytać, czy ta wyprowadzka nie może poczekać. Odkąd Marcin zaczął się radzić astrologa, to śliska kwestia. Czasem się cieszę, że jestem tylko ilustratorką książek, a nie kimś, kogo mój mąż nazywa „prawdziwym artystą”. To wymaga pielęgnowania tylu dziwactw utrudniających życie!

Wiedziałam, że godzina zero wybije siedemnastego listopada i, mówiąc oględnie, postanowiłam pilnować telefonu. Wiadomość od Marcina nadeszła dopiero koło dwudziestej. Napisał, że dojechał szczęśliwie, Bieszczady są przepiękne, to najlepsza inwestycja w jego życiu i czuje, że dopiero teraz zacznie malować naprawdę. Uspokojona poszłam na bankiet dla pracowników wydawnictwa.

Umówiliśmy się na rozmowę przez Skype’a następnego dnia

Gdy odpaliłam kompa, zobaczyłam mojego męża zawiniętego niczym mumia w kilka warstw koców.

– Królowo, tu jest zimno – zajęczał. – Nic się nie da zrobić w takiej temperaturze!

– Marcinku, trzeba napalić w piecu  – uświadomiłam mu, bo może nie zajarzył?

– Próbowałem – zadzwonił zębami. – Ale strasznie kopci. Nie widzisz, ile tu dymu?

Kazałam mu przenieść laptop koło pieca i zapalić jeszcze raz. Wydawało się, że wszystko robi jak należy, a jednak, faktycznie, piec kopcił niewiarygodnie.

– Okna nie otworzę, wolę się uwędzić, niż zamarznąć – zapowiedział mąż.

Cholera, kupowaliśmy dom latem, pieca nikt nie wypróbowywał, bo i po co…

– Marcin, musisz zejść do wsi i znaleźć kogoś, kto przeczyści komin – poradziłam. – Zapłać ekstra i niech zajrzy jak najszybciej.

– Nie tak to miało być, Różyczko, zupełnie nie tak – zajęczał. – Miałem malować w ciszy i spokoju górskiego uroczyska.

Dopiero teraz sobie przypomniałam, że przecież w kuchni jest westfalka. Zapytałam, czy próbował w niej rozpalić.

– Nakryłem ją szarym papierem – poinformował wzburzony. – To ohyda.

Chryste, co za uparte oślisko! I jeszcze miał żal, że nie wyrzuciłam kuchenki, gdy byłam w górach latem, przecież mówił, że nie chce obrzydlistwa pod swoim dachem! Postanowiłam, że nie będę sobie zaprzątać Marcinem głowy. To dorosły facet. Najwyższy czas, żeby zaczął ogarniać rzeczywistość wokół siebie… Jeśli naprawdę będzie na granicy hipotermii, pogodzi się z westfalką albo ucieknie z powrotem do miasta.

Został mi jeszcze tydzień, musiałam nawiązać nowe kontakty i zakręcić się koło własnej zawodowej przyszłości. Zresztą wyglądało na to, że mąż sobie radził. Znalazł kominiarza, który go uświadomił, że komin jest elegancko wyczyszczony, tylko piec do niczego, i zamiast zawracać mu głowę, powinien umówić zduna. Marcin niebywale się zdziwił, że ktoś jeszcze para się taką zamierzchłą profesją, ale fachowca namierzył. Tyle że facet miał terminarz wypełniony po brzegi.

– I co teraz? – zapytałam, gdy znów rozmawialiśmy przez Skype’a.

– Spoko, wszystko będzie dobrze!

Mąż był wyluzowany, choć wciąż siedział w kocach i czapce na głowie, najwyraźniej już opracował swój wiejski styl. 

– Gwiazdy mówią, że czekają mnie teraz sukcesy, pomimo przejściowych trudności. „Per aspera ad astra”, Różyczko.

– Ale robisz coś? – zaniepokoiłam się, bo jak już Marcin wrócił do konszachtów ze swoim mistrzem od astrologii, mogłam spodziewać się wszystkiego.

– Dałem zdunowi adres i przyciągam go energią – wyjaśnił. – Przecież nie będę za chłopem latał jak idiota!

Obiecał zdunowi, że przygotuje jego córkę do egzaminów

Zaczęłam się powoli godzić z myślą, że czeka mnie powrót do lodowatego domu gdzieś w głuszy i załatwianie wszystkiego samodzielnie. Nic nowego. Tyle było gadania, gdy się poznaliśmy, o tym, że jestem muzą Marcina, tyle zapewnień, że bez mojej błogosławionej obecności jego talent umrze niczym ścięty mrozem kwiat, a teraz robię za menedżera, kucharkę, sprzątaczkę i szefa zaopatrzenia w jednym… Smuteczek.
Teraz też niby jestem w Belgii, żeby odebrać nagrodę i ustalać dalsze plany, a już szef pytał mnie, czy mąż nie chciałby wziąć udziału w nowym przedsięwzięciu.

Chcą wydać album z obrazami znanych twórców, miałoby to być związane z tematem flory i fauny w aspekcie ekologii, a częścią promocji byłaby wspólna wystawa artystów. Marcin się zapalił do pomysłu, stwierdził, że teraz, gdy żyje blisko natury, taki wybór to uśmiech losu, i już zaczął malować. Ma nadzieję, że się nie gniewam, ale musiał obciąć palce w skórzanych rękawiczkach, które kupiłam mu na urodziny.

Zadzwonił na drugi dzień wieczorem, triumfalnie oznajmiając, że fachowiec zaczyna robotę i istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdy wrócę, będzie już ciepło.

– Jak tego dokonałeś?  – zapytałam podejrzliwie, pamiętając o napiętym terminarzu zduna.

Gość przyszedł tylko obejrzeć piec, ale zobaczył obrazy i się zgadali, że córka zduna też maluje, dziecko uzdolnione plastycznie i takie tam, sraty taty.

– Obiecałem, że obejrzę prace smarkuli, a facet tak się wzruszył, że wziął się do roboty od razu. Jest trochę zabawy, bo piec ogrzewa dwa sąsiednie pomieszczenia, poza tym jest zabytkowy, ale Henryk, znaczy zdun, mówi, że w tydzień się uwinie.

Im bliżej było do mojego powrotu, tym dramatyczniejsze stawały się wieści z Bieszczad. Zdun przyniósł malunki córki, Chryste, kompletna tragedia! Charyzmy i talentu w tej małej tyle co w westfalce! Ale Marcin pochwalił, bo co miał zrobić, skoro piec rozgrzebany, a zima za pasem? No co? Chyba sama rozumiem, że nie mógł sobie pozwolić na szczerość, co nie zmienia faktu, że czuje się okropnie: narobił facetowi nadziei, a młodej na bank nie przyjmą, bo to kloc bez odrobiny polotu.

– A najgorsze, Różyczko, że musiałem obiecać, że pomogę smarkuli przygotować się do egzaminu… Będzie mi tu przyłazić. Czeka mnie piekło! Piekło! Pomyślałam tylko, że nie wiadomo, dla kogo to piekło będzie gorsze, ale lepiej było nie rozwijać tematu. Uspokoiłam Marcina, powiedziałam, że młodej na pewno zaraz się znudzi, a może wcale nie przyjdzie, bo będzie się wstydzić. Przecież taką dziewuszkę z prowincji na pewno przerazi wizja obcowania z prawdziwym artystą.

– Myślisz? – ucieszył się. – No, ja bym się bał ze sobą obcować…

Podróż powrotna była koszmarem. Przesiadki, czekanie – ot, witamy na prawdziwym zadupiu, pardon, łonie natury. Ale gdy już dotarłam i zobaczyłam dym bijący w niebo z komina, od razu poczułam, że jestem w domu. Może to jednak nie był taki wariacki pomysł?

Szkoda dziewczyny… Jak ty nie chcesz, to ja się nią zajmę

Marcin się ucieszył, zaraz mi zaczął pokazywać nowe projekty. Dawno go nie widziałam w takiej formie. Nagle zerknął za okno, złapał mnie za rękę i pociągnął pod parapet, kładąc palec na ustach.

– Zdun przyjechał – wyjaśnił po chwili.  – To jego auto.

– I co?

Udajemy, że nikogo nie ma w domu – wyszeptał. – On się zawsze nabiera, to prosty człowiek na szczęście.

No, ja nie mogę… Dym wali z komina, w pokoju pali się światło, a my udajemy, że nas nie ma? W dodatku, przypomniałam sobie, szopa otwarta na oścież i widać samochód jak na dłoni!

– Mówiłem mu, że często chadzam do lasu, by zaczerpnąć energii – zaszemrał Marcin w odpowiedzi na moje wątpliwości.

Biedne chłopisko pukało, stukało, a my się ukrywaliśmy jak dwójka szczeniaków. W końcu odjechał.

– Znudzi mu się, tak jak mówiłaś – zapewnił mnie Marcin.

Niezupełnie tak to ujęłam, ale mąż nie widział różnicy. Nie chciałam się kłócić w powitalny wieczór, ale potem sporo o tym myślałam. Sama pochodzę z nieciekawej okolicy i dobrze pamiętam, jak ciężko było dorównać w liceum tym bardziej obytym. Czym mogła im zaimponować sierota, która na wystawie malarstwa była raz, i to z wycieczką szkolną?

Nie chciało mi się niańczyć cudzej smarkuli, w dodatku, jeśli wierzyć Marcinowi, całkowicie pozbawionej talentu, ale z drugiej strony… Gdy o niej myślałam, to jakbym siebie samą widziała. Dużo by mi dało, gdyby ktoś mną kiedyś pokierował.

Sprawa rozwiązała się sama, bo następnym razem zdun przyjechał, gdy akurat niosłam drewno z szopki. Przedstawił mi córkę, umówiliśmy się, że odbierze ją za dwie godziny – tyle powinno wystarczyć, żeby sprawdzić, czy dziewczyna ma w ogóle jakieś artystyczne zacięcie, czy tylko jedzie na domowej legendzie i ambicjach tatusia.

Marcin, gdy nas zobaczył, naciągnął czapkę prawie na oczy i strzeliwszy drzwiami, zamknął się w pracowni.

– Pan się gniewa? – wystraszyła się dziewczyna. – Może ja…

– Praca mu nie idzie – ulżyłam sobie. – To nie ma z tobą nic wspólnego.

– Aha. Co to jest? – pokazała na westfalkę nakrytą byle jak papierem.

Pomyślałam, że doprowadzenie tego kąta do przyzwoitego wyglądu da mi jakieś pojęcie o zdolnościach dziewczyny. Przy okazji lepiej się poznamy, ona wyluzuje. Przyniosłam więcej papieru, okręciłyśmy kuchenkę z wielką starannością i namalowałyśmy na wierzchu zdobione kafle. Eliza na pewno miała wyobraźnię przestrzenną, a to już bardzo wiele.

Kiedy przyjechał po nią ojciec, umówiłyśmy się na następne spotkanie

– Co to ma być, jakaś kuźnia talentów?  – Marcin wyskoczył z pracowni, ledwo spod domu ruszył samochód zduna. – Mieliśmy mieć tutaj ciszę i spokój, a tymczasem musiałem sikać przez okno, żeby się nie natknąć na tę małą paskudę. Mam nadzieję, że już nie wróci. Kiedy to zrobiłaś? – zagapił się na to, co niedawno było kuchenką. – Niezłe!

– Teraz, razem z paskudą – twoją – wyjaśniłam. – Będę ją szlifować.

– Różyczko, proszę – spojrzał na mnie z politowaniem. – Tam za chałupą jest taki wielki kamień. Możesz go już zacząć wtaczać na Tarnicę, będzie to równie bezsensowna robota, a przynajmniej nikt ci nie będzie brzęczał za uszami.

Zawsze był czas na to, żeby pozbawić Elizkę złudzeń, tymczasem miałam przynajmniej jakieś towarzystwo. Liceum przewidywało egzamin z malarstwa, rysunku i rzeźby w glinie, więc tym się zajęłyśmy zimą. Jeździłyśmy też do Rzeszowa na wystawy i jakoś na początku wiosny zdałam sobie sprawę, że dziewczyna naprawdę się rozwija. Zajęcia konsultacyjne to potwierdziły, wracała z nich zadowolona, a jednocześnie przekonana, jak wiele ma do zrobienia, co uważałam za najlepszą podstawę do nauki. Na początku maja musiałam wyjechać na trzy tygodnie do Warszawy  i, siłą rzeczy, przestałyśmy się spotykać. Może i lepiej, pomyślałam, przynajmniej ominą mnie nerwy związane z egzaminem.

Marcin, jak zwykle, dzwonił codziennie, pytając, kiedy wrócę, składał niekończące się listy zamówień i skarżył się na upierdliwość kuratora swojej letniej wystawy.

– A wiesz? – powiedział któregoś wieczoru, gdy już miałam się rozłączać. – Będziemy mieli piękną, stylową kuchnię. Taki ruski piec z miejscem do spania. W końcu przestanę marznąć!

– Nie szalej – ostrzegłam. – Z kasą jest cienko, przynajmniej do sierpnia.

– Za darmo! – wykrzyknął triumfalnie. – Zdun zbuduje w darze dziękczynnym.

– Elizka zdała?– zapytałam bez tchu.

– Szkolnictwo artystyczne upada, bo to raz ci mówiłem? Już przyjmują każdego!

– O rany, super, cieszę się jak głupia – wyznałam i, pewna, że mąż nie widzi, podskoczyłam w miejscu kilka razy.

– Ja też się cieszę, może w końcu zaczniesz gotować i trochę mnie dopieścisz zamiast niańczyć wiejskie sierotki.

No i tak. Siedzimy w tych Bieszczadach, Marcin przygotowuje obrazy na kolejną wystawę, córka zduna szlifuje talent na uczelni, ja od miesiąca jestem na zwolnieniu. Nie, spokojnie, nic mi nie jest, po prostu tak się na tej wsi dopieszczaliśmy z Marcinkiem, że latem zostaniemy rodzicami.