Cudowne lato na Mazurach i gorące spojrzenia przystojniaka w rybaczkach i gumowych butach do ud, który łowił największe sumy ze wszystkich wędkarzy. Był żonaty, ale nie miało to znaczenia. Już po pierwszym kontakcie wzrokowym wiedzieliśmy, że musimy być ze sobą. Musimy. 

To była emocja sięgająca trzewi, budząca żar, drżenie ciała i pragnienie, które jedynie bliska obecność tej drugiej osoby mogła zaspokoić. To było wrażenie, jakbyśmy czekali na siebie całe życie, i wreszcie los skrzyżował nasze ścieżki.

Muszę za niego wyjść!

Stu pięćdziesięciu gości na weselu i ja z centymetrową tapetą na twarzy, która skrywała siniak na szczęce. Przerażone spojrzenie mojej siostry. 

– Ula, czemu za niego wychodzisz? – jej pytania. – Przecież nie musisz, nie jesteś w ciąży. 

Właśnie, że muszę. Tylko dlaczego? To pytanie przez osiem lat mojego związku z Waldkiem słyszałam setki razy. Dlaczego pozwala się pani wyzywać? Dlaczego nie złoży pani zawiadomienia o pobiciu przez męża? Dlaczego się, córeczko, nie rozwiedziesz? Jest pani kobietą wykształconą, z zawodowymi sukcesami… Inteligentną i niezależną.

Dlaczego? Dlaczego pozwala się pani mężowi maltretować? On cię w końcu zabije, siostrzyczko. Dlaczego nie odejdziesz? Bo nie mogę. Bo muszę z nim być. Dlaczego? No właśnie, dlaczego. Leżałam na szpitalnym łóżku, był środek nocy, wokół szum urządzeń, pochrapywanie innej nieszczęśnicy na łóżku obok. Jej twarz i dłonie były ciemnymi plamami w bieli. 

Kiedy pielęgniarze mnie tu wwieźli na łóżku, uśmiechnęła się do mnie łagodnie, białe zęby błysnęły na tle czekoladowej skóry. Jej noga była podwieszona do wyciągu jak moja. Tyle że ta kobieta złamała nogę z przemieszczeniem na ruchomych schodach w galerii handlowej. Moją strzaskał mąż, gdy się dowiedział, że zgodziłam się wyjechać na roczny kontrakt do Francji. 

– Pytałaś mnie o pozwolenie, tłumoku? Beze mnie nie zrobisz kroku! Nie wolno ci, rozumiesz?

Za oknem srebrzył się księżyc w pełni. Świat był taki piękny, życie tak ciekawe. Ale ja obserwowałam to wszystko jak widz w kinie, jak zza grubej szyby, rozumiejąc, że ten świat pełen słońca jest dla mnie niedostępny. I uznając, że „tak widać los chciał”. Albo jeszcze bardziej ostatecznie: „Tak chciał Bóg, moje dziecko. Wybrał ciebie jak Hioba, by przetestować twoją wiarę, twoją siłę. Więc bądź silna, nieś swój krzyż, a na końcu otrzymasz nagrodę”. 

Wyzwalam w nim zło

To było wtedy, kiedy straciłam dziecko. Nie powiedziałam Waldemarowi o ciąży, bo się bałam jego reakcji. Nie wiedziałam, czy chciał mieć dzieci, nie rozmawialiśmy o tym. A ja dziecka pragnęłam. Pomyślałam sobie wówczas, że kiedy urodzę, będę miała siłę odejść od męża. Dla dziecka, by dać mu szczęśliwe dzieciństwo i silną matkę. 

Czułam, że tak będzie. 

Ale widać mój strach był tak głęboki, tak wszechogarniający, że organizm dokonał aktu samocenzury. Wtedy poszłam do kościoła, by spytać człowieka, który mnie chrzcił i uczył, co mam robić. Jego odpowiedź była całkowicie nieprzydatna.

Dlaczego ja tkwię w tym chorym związku? Przecież rozumiem, co się dzieje, nie jestem głupia. Wiem, że nie ma znaczenia, co zrobię lub czego nie zrobię. On czuje coś w swojej duszy, w umyśle. Coś, co zaspokaja jego wewnętrzne pragnienie. Moja siostra Ilona w tajemnicy przede mną próbowała zebrać dowody, że Waldek jest psychopatą i krzywdzi ludzi. Miała nadzieję, że dzięki temu zabiorą go ode mnie, zamkną, a ja będę bezpieczna. Szukała przez rok, ale nikogo skrzywdzonego nie znalazła. Jego rodzina uważała, że Waldek to dobry mężczyzna, pomocny. Kochający zwierzęta.

Nawet jego była żona – którą opuścił dla mnie – twierdziła, że nigdy nie podniósł na nią ręki. Żadnych mandatów, oskarżeń, nawet w sieci wydawał się umiarkowany w poglądach i uprzejmy w wypowiedziach.

– Ula, to wygląda tak, jakbyś to ty budziła w nim bestię – stwierdziła Ilona, gdy wreszcie przyznała mi się do swoich poszukiwań. – Co jest bez sensu, bo przecież jesteś normalną, miłą i spokojną kobietą. 

Byłam na nią zła. Wściekła. Wrzeszczałam, że nie pozwalam, że nie życzę sobie, aby się wtrącała. Ilona wybiegła z mojego domu z płaczem i przez miesiąc nie odzywałyśmy się do siebie. Nie rozumiałam samej siebie. Przecież byłam rozsądna. Inteligentna. W pracy radziłam sobie doskonale. A w małżeństwie… dramat.

Pamiętam, kiedy byłam nastolatką, w naszym bloku na tym samym piętrze mieszkało bezdzietne małżeństwo. Policja była tam częstym gościem, a sąsiadka niemal nie zdejmowała ciemnych okularów. Była dyrektorką szkoły podstawowej, on inżynierem. Nie rozumiałam, dlaczego ona nie odejdzie. Dlaczego nie zrobi wszystkiego, by zmienić swoje życie. Mówiłam sobie: ja na to nie pozwolę.

Dlaczego więc pozwalałam? Gdzieś we mnie, w głębi, tkwiło coś, co zabraniało mi odejść. Szukać dla męża kary. Zemsty. A nawet gorzej. Kiedyś psychoterapeutka (poszłam raz, by zrobić przyjemność siostrze, oczywiście w tajemnicy przed mężem), dała mi zadanie:

– Proszę sobie wyobrazić, że odchodzi pani od męża. Że żyje pani sama, bez lęku, bez…

Niemal wpadłam w panikę. Gdy pomyślałam o odejściu, poczułam się, jakbym stanęła na skraju mrocznej otchłani, o krok od wpadnięcia do środka, gdzie czekały na mnie potwory. 

A może to prawda?

Leżałam w sali szpitalnej, unosząc się na fali wizji wywołanych lekami, bólem i gorączką. Miałam wrażenie, że oglądam swoje życie na ekranie filmowym w jakimś nieprawdopodobnym 5D, kiedy nie tylko słyszysz, widzisz, czujesz, ale i przeżywasz wszystko dogłębnie, jeszcze raz. Płakałam. Po policzkach spływały mi gorące łzy. Próbowałam zdusić szloch, ale nie do końca mi się to udało. W pewnym momencie usłyszałam cichy, śpiewny głos dochodzący z sąsiedniego łóżka, gdzie leżała pacjentka ze złamaną nogą: 

– Wie pani, w wiosce mojej babki, w Nigerii, jest taka stara legenda o dziewczynie o imieniu Luina, która żyła tam dawno, dawno temu. Była piękna, a rodzice bogaci, mieli wielkie stado krów…

I popłynęła opowieść:

O rękę Luiny starało się wielu mężczyzn, ale ona wybrała Kenou. Nie był wielkim wojownikiem ani bogatym człowiekiem, ale kochał ją całym sercem od dziecka. Wiedziała, że on nigdy jej nie zdradzi i zawsze będzie należał tylko do niej. Niezależnie od tego, co ona zrobi. Odbyło się wesele, rodzice Luiny dali w posagu małe stado krów i wielką ślubną wyprawę. Kenou nagle stał się zamożnym człowiekiem, z czego Luina korzystała. Mężczyzna kochał swoją żonę do szaleństwa i bardzo go bolało, że ona tej miłości nie odwzajemnia. Że obmawia go w gronie kobiet. Że strzela oczami za co przystojniejszymi wojownikami. Że traktuje swego męża z pogardą i rzadko wpuszcza go do swego łoża. 

Cierpienie Kenou było ogromne, a jego miłość niczym otwarta rana, którą codziennie Luina posypywała solą obojętności, drwiny i pogardy. W końcu mężczyzna nie wytrzymał. Wszedł na pobliską górę i rzucił się w przepaść. Mieszkańcy wioski uznali, że to Luina pchnęła go do tego desperackiego czynu. Za karę ją ukamienowali. Umarła, czując żal i skruchę. 

Wiele lat później ledwie dojrzała dziewczyna o imieniu Mali spotkała na targu poganiacza wielbłądów. Spojrzeli sobie w oczy i Mali zrozumiała, że to on jest jej pisany, o nim śniła od dziecka. I choć pochodziła z zamożnej rodziny, rzuciła wszystko i została żoną biedaka. Nie traktował jej dobrze, ale ona znosiła wszystko z pokorą. Do samego końca. Zmarła z poczuciem żalu, pełna skruchy, choć nie wiedziała, co zrobiła w swoim życiu źle. 

Historia powtarzała się jeszcze przez kilka kolejnych wcieleń – on i ona spotykali się, wiedzieli, że muszą być razem, on traktował ją okropnie, a ona znosiła wszystko z pokorą, jakby przyjmowała zasłużoną karę.

Za którymś jednak razem dziewczyna urodziła się z pamięcią swojej przeszłości, poprzednich wcieleń. Nosiła wówczas imię Tamila. Z początku myślała, że dziwne wspomnienia zsyłają na nią demony, ale mądry wioskowy szaman wyjaśnił jej, że widzi wszystkie swoje poprzednie wcielenia. Wtedy Tamila zrozumiała, że musi przerwać więź, która połączyła Luinę i Kenou. A więź ta powstała za sprawą głębokiego cierpienia mężczyzny, które uwięziło dusze obojga w pętli wcieleń. 

Niemal słyszała jego pełen bólu krzyk, kiedy spadał w górską przepaść: „Żebyś cierpiała jak ja”. Tamila spotkała kolejne wcielenie Kenou, gdy miała dziewiętnaście lat. Był bogatym przemytnikiem współpracującym z białymi handlarzami. W jego oczach, gdy na nią spojrzał, ujrzała budzący się mrok. Tamila poczuła w sobie pragnienie, by oddać mu się cała, na dobre i na złe. To ją przeraziło. 

Tak, rzeczywiście byli sobie pisani, ale z pewnością nie dla szczęścia i spełnienia. Wiedziała, że nie wolno jej zostać jego żoną. Uciekła z wioski. Wędrowała po całej Afryce, od szamana do szamana, od czarownika do czarownika, szukając sposobu na przecięcie więzi, aby jej następne wcielenie było już wolne. Kiedy wróciła do rodzinnej wioski, była już starą kobietą, słynną szamanką, która znała odpowiedzi na wszystkie pytania. Opowiedziała swoją historię tym, którzy chcieli słuchać. Wyjaśniła, że największym błędem człowieka jest uznanie, że losu nie da się zmienić i, co więcej, że mamy z pokorą przyjąć to, co nam jest pisane.

Sprzeciw mnie uratuje?

– Udało jej się zerwać więź? – wychrypiałam. 

– Twierdziła, że tak – odparła kobieta z sąsiedniego łóżka. 

– Jak tego dokonała?

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Zza drzwi wiodących na szpitalny korytarz dobiegał dźwięk przesuwającego się wózka, stukanie chodaków jakiejś pielęgniarki. 

– Sprzeciwiając się – czarnoskóra pacjentka podjęła wątek. – Odmawiając grania według zasad, jakie wyznaczył Kenou. Powiedziała tym, którzy pytali, że przez wiele lat walczyła każdego dnia z pragnieniem poddania się: tysiące razy nieświadomie kierowała kroki do miasta, w którym mieszkał mężczyzna.

Tysiące razy czuła chęć ujawnienia się tym, którzy szukali jej na jego polecenie. Niemal każdej nocy budziła się zlana potem, przeniknięta paniką, że nie robi tego, co należy. Ale z czasem pragnienie padnięcia do nóg mężczyźnie i oddanie się w jego ręce było coraz słabsze. Aż pewnego dnia zniknęło. Luina/Tamila była wolna. Mogła myśleć o swoim nemezis z obojętnością jak o całkiem obcym człowieku. A i on już nie chciał jej szukać. Zapomniał. Więź zniknęła. 
Wtedy właśnie wróciła do domu. 

Opowieść pacjentki mną poruszyła. Czy i ze mną jest tak samo? Czy ja i Waldemar spotykamy się w każdym kolejnym życiu, poruszając się w ciągle tym samym tańcu wcieleń? Czy powtarzamy los jakiejś pary z przeszłości? Ale Ulka, przecież ty nie wierzysz w reinkarnację – szepnął mój głos rozsądku.  No to jak wytłumaczyć to, co czuję? To, czego nie robię, choć wiem, że powinnam. Jak wytłumaczyć tę skłonność do autodestrukcji? Albo sny, które miałam od dziecka, pełne tęsknoty, oczekiwania, niecierpliwości – sny, które ustały, gdy pierwszy raz ujrzałam Waldemara. Wszystko pasuje, prawda?

Za oknem świtało, na korytarzu szpitalnym zaczął się poranny ruch, kiedy moje serce aż po brzegi wypełniła nadzieja: mogę to zmienić. Nieważne, czy to kwestia klatki wcieleń czy jednego, popieprzonego życia i zwichrowanych emocji. Mogę to zmienić. Ja.

Nie było to łatwe. Przez wiele tygodni czułam się jak Tamila – wewnętrzne pragnienie, by powrócić w stare koleiny, do męża, było silne. Bardzo silne. Potrzebowałam całej siły woli oraz przede wszystkim wsparcia mojej rodziny. Na szczęście tego akurat miałam pod dostatkiem. Nie wiem, czy sama bym sobie poradziła, czy byłabym na tyle silna. Na tyle zdesperowana.

Pamiętam, że kilka tygodni po powrocie ze szpitala, jakieś dwa dni po rozmowie z adwokatem, który wystąpił do sądu o zakaz zbliżania się Waldemara do mnie, miałam kryzys. Ilona, która była przy mnie niemal cały czas, stwierdziła, że wyglądałam jak narkoman na głodzie. Drżące dłonie, blada twarz i głodny wzrok utkwiony w telefonie. Tak, chciałam do niego zadzwonić. Chciałam go zobaczyć. Na szczęście siostra powstrzymała mnie.

Po tym dniu pragnienie było coraz słabsze i pewnego dnia obudziłam się, czując, że mogę już zacząć wszystko od nowa. Nie wiem, czy opowieść o nigeryjskiej kobiecie, która pamiętała swoje wszystkie wcielenia, była prawdziwa, i czy ja też tkwiłam w klatce wcieleń. Wiem tylko, że udało mi się uwolnić. To jest najważniejsze.