Zawsze byłem wierzący, choć może nie tak przesadnie. Pojawiałem się w kościele w chwilach trudnych, gdy potrzebowałem wsparcia. Nie szukałem go u księży, wystarczała mi rozmowa z Nim. A właściwie monolog… No dobrze, zazwyczaj zanosiłem prośby, by pomógł mi w tym czy w tamtym. Przeważnie moje prośby nie były wysłuchiwane – pewnie On uznawał, że nie warto się nimi zajmować. 
Moja matka złościła się na mnie.

– Kościół to nie supermarket, do którego wchodzisz, zamawiasz jakiś towar i otrzymujesz go po uiszczeniu stosowanej opłaty – mówiła. – Wiara musi być bezinteresowna.

Ta akurat koncepcja jakoś nie bardzo mi podchodziła. Więc od czasu do czasu zaglądałem do kościoła i zanosiłem swoje prośby. Po ślubie z Renatą zazwyczaj było to: „Przecież mówiłeś – idźcie i rozmnażajcie się. To daj nam wreszcie dziecko. I nie mów, że się nie staramy”. I tak przez sześć lat. 

Oczywiście, wykorzystaliśmy z żoną wszystkie dostępne metody – kliniki, psychoterapie, ziołolecznictwo. Problem był w tym, że wszelkie badania wykazywały, że moje plemniki są żwawe i chętne do pracy, jajniki żony gotowe na siew – a jakoś jedno z drugim spotkać się nie mogło. Zdecydowanie wola Jego. W tym temacie byłem jednak sam, bo Renata była niewierząca i kościoły omijała z daleka. Nawet gdy postanowiliśmy się pobrać, powiedziała – albo ja, albo ślub kościelny. Zbyt ją kochałem, by to miało mnie powstrzymać. Moi rodzice szczęśliwi z tego powodu nie byli (ślub cywilny? To tak, jakbyś mieszkał z nią na kocią łapę), a matka czasem mruczała, że to pewnie dlatego On nie chce dać nam dzieci, by się ateiści nie mnożyli.

Więc kiedy pewnego dnia Renata przyszła z łazienki z testem ciążowym w dłoni i bez słowa wyciągnęła go w moją stronę, przeżyłem szok.

To były bliźniaczki. Wcale nas to nie zaskoczyło

Była w ciąży. Poczułem się tak, jakby ktoś porwał mnie za dłonie i uniósł do samego nieba. Tego samego dnia poleciałem do kościoła i podziękowałem. Pierwszy raz On spełnił moją prośbę… I wtedy jakiś diabełek w moim uchu szepnął: „A może tylko na chwilę spuścił cię z oczu”.

Miałem tylko nadzieję, że On także zna przysłowie – kto daje i odbiera… Chyba nie znał. Ale po kolei. Po kilku tygodniach okazało się, że ciąża jest podwójna. Nie zdziwiło nas to, bo w rodzinie żony ciąże bliźniacze były częste. Jakiś czas później na USG wyszło, że to dwie dziewczynki… tyle że coś jest z nimi nie tak.  Jeden płód rozwijał się prawidłowo, drugi wyglądał na mniejszy. Jakby był cofnięty w rozwoju wobec pierwszego o miesiąc. I z każdym dniem różnica się pogłębiała. W 28. tygodniu ciąży moja żona poczuła silne skurcze. Zadzwoniłem po karetkę. Natychmiast przewieziono Renatę do szpitala, od razu trafiła na stół operacyjny.

Zanim dojechałem taksówką do szpitala (mógłbym jechać własnym samochodem, ale bałem się, że w tych nerwach na kogoś wjadę), zatrzymaliśmy się przed kościołem. Wszedłem do środka, niestety, była msza i nie bardzo mogłem klęknąć przed głównym ołtarzem. Mój wzrok przyciągnął obraz przedstawiający Świętego Antoniego. Przypomniałem sobie, że on chyba patronuje zgubom, a także rzeczom odnalezionym. Dzieciom… Nikogo przed obrazem nie było, więc podszedłem, zapaliłem świeczkę i poprosiłem w myślach: „Wiem, że to nie sklep, wiem, że nie dostarczacie towaru na zamówienie. Ale to specjalna sytuacja i nie odmawiaj mi pomocy. Wstaw się u Niego za nami”.

Kiedy dotarłem do szpitala, operacja cesarki trwała już pół godziny. Usiadłem przed salą i modliłem się w duchu, żeby wszystko poszło, jak należy. Nie wiedziałem, że na sali operacyjnej odbywa się prawdziwa batalia o życie moich córek i żony. Gdybym wiedział, to przez te dwie godziny czekania całkiem bym osiwiał.

Oto po dokonaniu cesarskiego cięcia okazało się, że jedno z bliźniąt waży 1,3 kg, gdy druga z córek zaledwie 500 gram. Neonatolog zajął się dziećmi. Jak opowiedziano mi później w lekarskim żargonie, silniejsza z dziewczynek „zastartowała”. Drugą natychmiast włożono do inkubatora i po chwili ona również zaczęła dawać oznaki życia. Gdy lekarze sądzili, że największy problem mają z głowy, Renata dostała krwotoku, gwałtownie spadło ciśnienie krwi i doszło do zatrzymania akcji serca. Anestezjolog podjął z sukcesem reanimację, zaczęto podawać mojej żonie krew. 

Wtedy po raz drugi serce Renaty się zatrzymało

Przez trzy długie minuty lekarze walczyli o przywrócenie jej do życia. Podobno zakrwawione chusty i opatrunki walały się na podłodze całej sali. Gdy wreszcie serce „zastartowało”, ordynator nakazał usunięcie macicy. Dopiero wtedy krwotok ustał, ale żona znalazła się w śpiączce. A ja w tym czasie siedziałem na korytarzu, obgryzając paznokcie do krwi. Kiedy z sali wyszedł lekarz, nie miałem sił podnieść się z krzesła. Tak drżały mi mięśnie.

– Poród był ciężki, ale obie pańskie córki są w inkubatorach i nawet ta drobniejsza dojdzie w końcu do swojej wagi. Był problem z łożyskiem, nie dostarczał jej wystarczająco dużo pożywienia. Damy sobie radę, bo poza tym jest zdrowa. Jedyny kłopot może być z pańską żoną. Najważniejsze są najbliższe godziny. Jeśli do rana wybudzi się ze śpiączki, wszystko będzie w porządku, ale jeśli nie…

– Co wtedy…?

– Im dłużej będzie pozostawała  w komie, tym trudniej będzie potem przywrócić ją do normalnego życia. Może być też i tak, że… – zawahał się na moment – że pańska żona nigdy nie odzyska już świadomości.

Słuchałem lekarza i czułem, jak świat wokół mnie zaczyna się kruszyć i walić. Musiałem powstrzymać tę dewastację, przeciwstawić się jej, krzyknąć, że się nie zgadzam, że chcę walczyć, prosić i błagać, żeby Renata wróciła do zdrowia, że dzieci jej potrzebują, że bez niej nie dam sobie rady.

Poszedłem do kaplicy szpitalnej na parterze szpitala

Nie wiem, na czym to polega, ale każda kaplica czy kościół, każde miejsce służące za Jego dom, ma dla mnie specyficzną atmosferę. Tylko tam mogę z Nim rozmawiać. Ukląkłem przed niewielkim ołtarzem i zacząłem się cicho modlić. Wspominałem swoje szczęśliwe życie z Renatą i starałem się wysłać moją do niej miłość do Niego, by go przekonać, że warto nas uratować. Nie wiem, czy była we mnie nadzieja, że On tym razem mnie posłucha, ale bardzo się starałem… W pewnym momencie poczułem na ramieniu czyjeś dotknięcie. Odwróciłem się, za mną stała siostra zakonna.

– Wiem, że jest panu ciężko – usłyszałem jej spokojny głos; wyciągnęła dłoń, na której zobaczyłem medalik. – Proszę położyć go na czole pana żony, a wszystko będzie dobrze.

Zakonnica odeszła, zostawiając w mojej dłoni medalik ze Świętym Antonim… Poszedłem na OIOM, gdzie leżała Renata, i położyłem medalik na jej czole. Przez długi czas prosiłem w myślach, żeby nie zostawiała mnie i dzieci samego. Nad ranem następnego dnia Renata otworzyła oczy. Poznała mnie. Dwa dni później, kiedy rozmawialiśmy o tamtej chwili, powiedziała, że znajdowała się w jakiejś ciemnej przestrzeni. Bez czucia, bez myśli. I nagle poczuła, jakby na jej czoło skapnęła błękitna kropla. Rozlała się po jej ciele, napełniając go ciepłem i blaskiem. I wtedy otworzyła oczy. Opowiedziałem jej o zakonnicy, która dała mi medalik. Renata wzięła go w dłoń, przyjrzała się mu dokładniej.  I cicho krzyknęła:

– To niemożliwe, to mój medalik, który kiedyś oddałam siostrze.

Siostra Renaty. Tajemnicza postać, o której nigdy nie chciała mówić. Teraz ze zdumieniem dowiedziałem się całej historii. Otóż Anita to bliźniaczka Renaty. Jako dzieci były nierozłączne. I obie religijne, choć Anita bardziej. Gdy miała 18 lat, po maturze, postanowiła iść do zakonu. Renata nie chciała się z nią rozstawać, protestowała, a wreszcie oświadczyła, że jeśli Anita odejdzie, ona wyrzeknie się Boga, który zabiera jej ukochaną siostrę. A ją wykreśli ze swojego życia. Kiedy Anita nie zmieniła zdania, rzuciła siostrze w twarz medalikiem, który dostała od niej na urodziny.

– Potem już więcej się nie spotkałyśmy – powiedziała smutnym głosem Renata, po jej twarzy spływały łzy. – Byłam głupia, egoistyczna i uparta jak osioł. Nawet wymogłam na rodzicach, żeby w mojej obecności nawet nie wypowiadali jej imienia.

Przytuliłem żonę

– Może powinniśmy zadzwonić do klasztoru. Podziękować. Może teraz się pojednacie? – zasugerowałem.

Renata pokręciła głową.

– Ona umarła przed dwoma laty.

Wziąłem do ręki srebrny medalik.  Na jednej stronie znajdował się wizerunek świętego, na drugiej zaś było wygrawerowane: „Reni, na pamiątkę 16. urodzin. Anita”. Gdy pół roku później braliśmy z Renatą ślub kościelny, a dwa miesiące później chrzciliśmy nasze dzieci, wiedziałem już, że On cały czas na nas patrzył i realizował swój plan: zapędzić zagubione owieczki do stada.