W moim rodzinnym domu nigdy się nie przelewało i dobrze wiedziałam, co to głód. Na wsi, co prawda, bywało i tak lepiej niż w mieście, ale to dość marne pocieszenie. Zwłaszcza gdy kolejny raz jedliśmy na obiad szczawiową na wodzie albo lebiodę.

Za mąż, niestety, też nie wyszłam bogato. Ale przynajmniej o mieszkanie nie musieliśmy się martwić, bo moi teściowie od razu przygotowali nam dwa pokoje w swoim domu. Mój mąż miał siostrę, która wyprowadziła się do sąsiedniej wsi, więc w chałupie było jeszcze sporo wolnego miejsca. A że bez problemu się dogadywałam z teściami, nie miałam oporów, żeby się do nich wprowadzić.

W jednym pomieszczeniu wygospodarowałam kącik na kuchnię, żeby ciągle nie latać do teściów, tam też wstawiliśmy naszą wersalkę. Drugi początkowo był takim pokojem dziennym, ale kiedy przyszła na świat nasza córcia, od razu ustaliliśmy, że to będzie jej pokój. A my w kuchni na pewno się pomieścimy.

Jest źle, zaraz nie będzie co do garnka włożyć

Jak nasza Kasia miała cztery latka, moi teściowie zginęli w wypadku. Jechali ze znajomymi do miasta i samochód zderzył się czołowo z ciężarówką. Nikt nie przeżył. To był szok, mąż długo nie mógł się po tym pozbierać. Tym bardziej że trzy miesiące później stracił pracę. W naszej wsi likwidowali stolarnię, w której był zatrudniony – wszyscy dostali odprawy.

W ten sposób zostaliśmy sami w dużym domu, którego nie mieliśmy za co utrzymać. Z pola, którego mamy niewiele, nie było szans uzyskać wystarczających dochodów. Irek oczywiście łapał każde zajęcie, jakie wpadło mu w ręce, ale dużo tego nie było. Jest dobrym stolarzem, jednak na wsi niewiele miał do roboty? Tu ludzie biedni, nikt szaf i pawlaczy nie buduje, a jak się noga w krześle ułamie, to każdy chłop potrafi ją zreperować.

Kiedyś Irek podłapał fajną fuchę w mieście – 30 kilometrów od nas – ale wstawał codziennie o piątej rano i jeździł pierwszym autobusem. Jednak to była robota na czarno i jak się rozchorował na zapalenie płuc, właściciel firmy znalazł na jego miejsce innego pracownika.

Pomagałam Irkowi, jak mogłam, uprawiałam warzywa, z którymi jeździłam na targ, zawoziłam też mleko i jajka. Ale samochodu nie mieliśmy – bo za co mieliśmy go kupić – a ile tego mogłam zabrać w koszu do autobusu? Parę groszy zawsze utargowałam, ale to była kropla w morzu potrzeb.

Zobacz także:

Nasza córka poszła do szkoły, potrzeby się zwiększyły. Irek wynajmował się do pomocy w polu, ale po pierwsze, dużo nie zarabiał, a po drugie, nasze pole odłogiem leżało. Jak się chciał wyrobić, żeby i u nas na czas wszystko zebrać, to padał na twarz. A ja przecież sama też wszystkiego zrobić nie mogłam.

Już myślałam, że przyjdzie prawdziwy głód, gdy Irek dostał pracę w tartaku. Na czarno oczywiście, ale prawie dwa tysiące wyciągał! Ciężka to praca, niebezpieczna, jednak przynajmniej było czym zapłacić za rachunki i co do garnka włożyć.

Niestety ceny poszły w górę, a zarobki nie. Dwa lata temu zaczęliśmy zalegać ze składkami, a tego przecież nie mogliśmy zaniedbać! Raz, że zaraz kary by przywalili, a dwa, że przecież jakieś ubezpieczenie musimy mieć! Jakby Irkowi, nie daj Boże, coś się w tym tartaku stało, to co my byśmy zrobili?

Właśnie dlatego dwa lata temu wpadłam na pomysł, że poszukam roboty w mieście.

– Ja szukałem, nie znalazłem, daruj sobie – Irek zniechęcony wzruszał tylko ramionami.

– Ale do sprzątania pójdę – powiedziałam. – I nie u nas, tylko w stolicy…

– Jak to w stolicy? – o mało nie udławił się zupą, bo właśnie jadł obiad. – Gdzie? Do Warszawy chcesz jechać? Zwariowałaś?! Kobieto, to ponad 100 kilometrów. Jakby samochód był, to jeszcze. Albo żeby chociaż pociągi tu jeździły. Ale autobusem to ty będziesz tam ze trzy godziny jechać! Jak sobie to wyobrażasz? Wczesnym rankiem z domu wyjdziesz i na późną noc wrócisz?

– Wiesz, myślałam, żeby tam siedzieć cały tydzień – wyznałam. – Marysia opowiadała, że tam właśnie takich pracownic poszukują. Do starszych ludzi albo do dzieci. Trzeba im co ugotować, podać, zakupy zrobić. Ale zarobek godziwy!

– Jak przez tydzień? – patrzył na mnie zdumiony. – To ty mnie chcesz zostawić? A Kasia? Przecież dziecko masz!

– Jakie dziecko, toż to panna duża, 16 lat ma, maminej spódnicy trzymać się nie musi – powiedziałam. – A ciebie nie porzucam, tylko chcę ci pomóc. Dwie pensje by były. Długi byśmy pospłacali, składki zapłacili. Może i na nową papę by się uzbierało, wiesz, że dach przecieka. Na weekendy przecież w domu bym była. A Kasia zaradna, poradzi sobie, obiad ci ugotuje, wypierze. Zakupami tylko byście się musieli podzielić.

– Tyś sobie już to wszystko obmyśliła, nie? Zaplanowane masz, widzę, nawet mnie o zdanie nie pytałaś!

– No przecież właśnie pytam – pokręciłam głową. – A ty raptus jesteś. Zastanów się, pomyśl, zobaczymy. Ale pamiętaj, że innego wyjścia nie ma. Ty sam, chociażbyś pękł, to nie wyrobisz, nie nadążysz z opłatami wszystkimi.

Długo nie wracaliśmy do tej rozmowy, bo Irek naprawdę się wkurzył. Burczał ciągle, patrzył na mnie spode łba, aż Kaśka była zdziwiona, o co się tak pokłóciliśmy, bo my zazwyczaj w zgodzie żyliśmy. Ale minął tydzień, dwa – a on nic nie mówił. Więc jak odebrałam rachunek za prąd, to znowu podjęłam temat.

– Zobacz – podsunęłam mu papierek pod nos. – Widzisz? Kolejna podwyżka. Mówię ci, pojadę do tej Warszawy. Przecież nie na zawsze, na pół roku, rok może, żeby się odkuć, grosza odłożyć. Z Marysią pogadam, żeby mi co uczciwego znalazła, bo w ciemno jechać przecież nie będę. No?

Długo nie mogłam zasnąć z wrażenia

Zły był, ale sam dobrze wiedział, że nie ma innego wyjścia. Bałam się jeszcze, jak Kasia to przyjmie – przecież spadnie na nią więcej obowiązków. Ale moja córka okazała się dojrzalsza, niż myślałam.

– Mamo, ale czy ty dasz radę? – zaniepokoiła się. – Przecież to ciężka praca.

– Ja się pracy, dziecko, nie boję, a pieniądze są potrzebne – uśmiechnęłam się do niej. – Bardziej się martwię, jak ty sobie poradzisz. Gimnazjum kończysz, do liceum chcesz iść, nauka ważna…

– Mamo, ja się dobrze uczę, przecież wiesz – wzruszyła ramionami. – O dom też się nie martw. Gotować umiem, a to znowu tak dużo czasu nie zajmie. Tyle że przy warzywach nie zrobię wszystkiego tak jak ty…

– Warzywa tyle żeby dla nas były, resztę pola tata ziemniakami obsieje, to robić nie trzeba tyle będzie – uspokoiłam ja. 

– A ja na weekendy będę przyjeżdżać, to coś tam oporządzę zawsze. Musimy spróbować, bo inaczej w tych długach się zakopiemy.

No i decyzja została podjęta. Marysia obiecała, że się za jakąś robotą dla mnie rozejrzy i da znać. Zadzwoniła po dwóch tygodniach.

– Zwalnia się posada u takich ludzi, co mieszkają koło tych, u których ja robię – mówiła podekscytowana. – Będę pod ręką, powiem ci co i jak, gdzie zakupy robić i w ogóle. A oni są w porządku, uczciwi. Całymi dniami pracują, a dzieci mają w szkole. To chcą, żeby ktoś był, jak przyjdą, obiad im podał, uprał, ugotował. Dzieciaki czasem chorują, to wtedy też ktoś musi z nimi siedzieć. A i ogród mają, więc jak się dowiedzieli, że ty ze wsi, to się bardzo ucieszyli, bo ogrodnika też szukali. To jeszcze ci coś za to dorzucą. Roboty to dużo będziesz miała, bo dom wielki, a ona lubi mieć i podłogi wypastowane, i okna umyte…

– Roboty to wiesz, że ja się nie boję – powiedziałam. – A u nas to mało było? Zawsze coś. To co, jak mam się z nimi umówić?

– Ja im dam twój numer i oni już sami do ciebie zadzwonią.

Zadzwonili, umówiliśmy się na niedzielę.

– Weekendy będzie miała pani wolne, ale ten pierwszy raz to chciałabym być w domu, pokazać co gdzie jest, wszystko wytłumaczyć – powiedziała mi moja pracodawczyni przez telefon. – A ja wolnego w pracy nie mogę wziąć niestety, nawet na jeden dzień…

Pojechałam z duszą na ramieniu… Raz, że stolicy nie znam w ogóle, dwa – że pierwszy raz wyjeżdżałam z domu, a trzy, że z Irkiem się do tej pory nawet na dwa dni nie rozstawałam.

Ale Warszawa okazała się nie taka straszna. Wyjechali po mnie na dworzec, jak jechaliśmy, to pokazywali mi po drodze, co gdzie jest, jak mam się poruszać, gdybym chciała gdzieś dalej pojechać. Byli mili. Oboje mniej więcej w moim wieku, po czterdziestce, dzieciaki też fajne – trójka zabawnych urwisów. No i kot!

– Ten nie powinien sprawiać kłopotu – uśmiechnęła się pani Ania. – Dzieci są przyzwyczajone, że w domu zawsze ktoś jest, pani poprzedniczkę wręcz uwielbiały i mówiły do niej ciociu. Zuzia to się popłakała, że już z nami nie mieszka.

– A dlaczego odeszła? – zapytałam, bo trochę mnie to nurtowało. Skoro wszystko takie tu cudowne?

– Zachorowała jej matka, chciała z nią być.

Dowiedziałam się, że do moich obowiązków będzie należało codzienne wycieranie kurzy i odkurzanie dywanów oraz gotowanie obiadów i szykowanie dzieciom podwieczorków.

– Drobne zakupy zrobi pani w osiedlowym sklepiku – wyjaśniała pani Ania. 

– A większe to my robimy. Tylko mam prośbę, żeby na obiad zawsze była zupa i jakieś jarzyny. Pilnujemy, żeby dzieci jadły warzywa i owoce.

Obiecałam im to. Potem rozgościłam się w swoim malutkim pokoiku. Ale długo nie mogłam zasnąć z wrażenia.

Odbiliśmy się od dna, a Irek niezadowolony!

Pierwsze dni były ciężkie, ale głównie z powodu stresu. Nie wiedziałam, czy dobrze robię, czy tego po mnie oczekiwali. Ale pani Ania była chyba zadowolona – zawsze chwaliła to, co ugotowałam. A dzieci, choć wyraźnie tęskniły za moją poprzedniczką, nie okazywały mi niechęci. Wyglądało na to, że pierwsze lody zostały przełamane i że będzie mi tu dobrze.

Ale oczywiście z prawdziwą ulgą i przyjemnością wracałam w piątek do domu. Kasia rzuciła mi się w ramiona i bez przerwy paplała. O tym, co w szkole, jak radziła sobie w domu, z dumą pokazała ciasto, jakie upiekła na mój przyjazd. Irek nic nie mówił.

– Jak sobie radziliście? – zapytałam, siadając ze szklanką herbaty przy stole.

– Przecież już ci Kasia wszystko opowiedziała – rzucił. – Co tu dodać?

– Przestań – przerwałam mu. – Wiem, że jest ci ciężko, mnie też przecież niełatwo. Ale nie podjęłam tej decyzji sama, pamiętasz? Uradziliśmy, że to konieczne, jeżeli chcemy kiedykolwiek wyjść z długów. Masz – wyjęłam z kieszeni kopertę i przesunęłam w jego stronę.

– Co to jest? – zapytał, nie dotykając jej.

– Moja wypłata – powiedziałam z dumą. – Powinno starczyć na składkę, a może i coś zostanie? Co tydzień będą mi płacić.

Zajrzał do koperty. Widziałam, że mu się oczy zaświeciły. Ale zaraz znowu się naburmuszył i oddał mi pieniądze. 

– Irek, kochanie, wiem, że ci się to wszystko nie podoba – powiedziałam, głaszcząc go po ręku. – Ale nie mamy wyjścia. Nie wyprowadzam się do tej stolicy na zawsze. Popracuję, ile trzeba, żebyśmy z długów wyszli i już. 

Wreszcie dał się udobruchać i zaczął rozmawiać jak człowiek. A w niedzielę, gdy się pakowałam, wyglądał na pogodzonego z losem.

– Nie podoba mi się, że musisz pracować – powiedział, odprowadzając mnie do autobusu. – To ja powinienem utrzymać całą rodzinę.

– Ależ utrzymujesz – wzięłam go za rękę. – Tylko teraz czasy takie, a nie inne. Zobacz, twój tata z ziemi wszystkich wyżywił, a teraz nie ma na to szans. Nie obwiniaj siebie, bo to bez sensu.

Przez całą drogę miałam przed oczami jego twarz. Było mi go żal. No i tęskniłam za nim…

W Warszawie pierwszy raz sama miałam przyjechać z dworca do domu. I poradziłam sobie. To mnie podbudowało. A kiedy Zuzia wróciła ze szkoły i na mój widok aż podskoczyła z radości – kamień spadł mi z serca. Przynajmniej tu nie musiałam się o nic martwić.

Powoli przyzwyczajałam się do tej pracy, do nowego życia. Dni stawały się monotonne. Rano wstawałam, robiłam dzieciom śniadanie i kawę dla pana Marka. Pani Ania wstawała później, ale rano nic nie jadła. Kiedy wychodziła, ja zabierałam się za sprzątanie i gotowanie. Potem wracały dzieci, robiłam pranie, zajmowałam się ogrodem… I tęskniłam. Bardzo tęskniłam. Dobrze mi tu było, ale źle znosiłam rozłąkę z Irkiem. Czekałam na piątki jak na zbawienie, a w niedzielę wieczorem byłam smutna, że muszę wracać.

Ale koperty, które dostawałam co tydzień, naprawdę były nam potrzebne. Po dwóch miesiącach uregulowaliśmy zaległe składki. Po kolejnych czterech zlikwidowaliśmy debet na koncie. Wtedy Irek po raz pierwszy powiedział, żebym wracała.

– Jeszcze nie – pokręciłam głową. – Musimy mieć odłożoną jakąś gotówkę. Bo co z tego, że teraz wrócę? Dobra, nie mamy długów, ale szybko znowu w nie wpadniemy. Musimy mieć jakieś zabezpieczenie na wszelki wypadek.

Jakbyś stracił pracę, albo coś źle poszło. Chociaż kilka tysięcy. No i dach trzeba naprawić. Bo już przecieka mocno, w łazience grzyb się robi…

Niechętnie, ale przyznał mi rację. Jednak widziałam, że to mu się nie podoba.

– Mam żonę, a jakbym nie miał – powiedział kiedyś zdesperowany. Wróciliśmy z imienin i alkohol rozwiązał mu język. – Ludzie się ze mnie śmieją, że musiałaś do miasta jechać, bo ja niezaradny jestem.

– Irek, no co ty? A poza tym, co tam będziesz ludzkich języków słuchać. Przecież wiesz, że to ploty, nigdy tego nie lubiłeś – starałam się go uspokoić.

Tamtego wieczoru już nic nie mówił, ale widziałam, że coraz bardziej się tą moją pracą gryzie. I niestety zaczął też pić.

– Tęskni za tobą i martwi się – wyznała któregoś razu Kasia. – Widzę, jak siedzi przy stole, w telewizor nawet nie spojrzy. 

Jakby oddalał się ode mnie. To już nie był ten Irek, co kiedyś. A mnie z tego powodu było coraz ciężej. Bo w każdy niedzielny wieczór musiałam go zostawiać i jechać do stolicy. I cały czas myślałam, co on robi, jak sobie radzi. I jak długo będę musiała tak pracować, żebyśmy wyszli na prostą. Bo chociaż żyliśmy oszczędnie, to na koncie przybywało bardzo powoli. Naprawiliśmy dach, okazało się, że jednak grzyb się wdał. Trzeba było tynk skuć, nowy położyć, pomalować. Znowu pieniądze wyszły…

Moje małżeństwo jest ważniejsze niż pieniądze!

Było nam coraz ciężej się rozstawać, w dodatku Irek naprawdę zrobił się dziwny. Kiedyś wreszcie wydusiłam z niego, o co mu chodzi.

– Nie wiem, co ty tam właściwie robisz – powiedział. – Cały tydzień tam siedzisz, u obcych…

– Jak to, co robię? – zapytałam zdziwiona. – Sprzątam, przecież wiesz.

– Mamy już wystarczająco dużo pieniędzy, nie musisz tam jeździć – pokręcił głową. – Chyba, że chcesz. Bo chyba chcesz. Lubisz to, nie? Kto tam jest?

Dopiero wtedy dotarło do mnie, o czym on mówi. Wkurzyłam się. No tak, pewnie jakieś głupie baby puściły plotkę, że go w tej Warszawie zdradzam! I to go tak gryzło! Prawdę mówiąc, nie wiem, co mam zrobić. Chyba jednak będę musiała zrezygnować z tej pracy, chociaż liczyłam, że do lata dociągnę i odłożę jeszcze trochę gotówki. Ale w takiej sytuacji to chyba nie ma sensu. Bo widzę, że jeszcze chwila i stracę męża. A to nie jest warte żadnych pieniędzy.