Wcześniej tego nie potrzebowałam

Trzeba zacząć od tego, że bardzo późno zrobiłam prawo jazdy – czyli gdy miałam trzydzieści dziewięć lat. Przegapiłam moment, kiedy wchodziłam w dorosłość, miałam w głowie fiu-bździu i niczego się nie bałam. Im człowiek starszy, tym więcej ma wątpliwości, martwi się o siebie, o rodzinę i nie jest już taki hej do przodu. Dlatego, ilekroć wypływał temat nauki jazdy samochodem, przekonywałam męża, że dla mnie już za późno, poza tym się do tego nie nadaję.

– Przecież mnie znasz, Eryczku drogi. Z moją bojaźliwością najpewniej stanęłabym na środku skrzyżowania albo wysiadła z auta w pierwszej sytuacji stresowej.

– Joluś, skarbie ty mój, ale powinnaś mieć prawko – przekonywał mnie małżonek. – Co będzie, gdy mnie zabraknie?

– Ty mnie tu nie strasz ani nie szantażuj – obruszyłam się. 

Eryk spojrzał na mnie z ukosa.

– Mówię tak na wszelki wypadek. Powinnaś mieć prawko. Każdy dorosły człowiek powinien.

– Nawet gdybym i tak nie jeździła?

– Nawet – uciął i po prostu wręczył mi gotówkę na kurs.

Nie widziałam sensu w posiadaniu prawa jazdy w mieście, które non stop jest zakorkowane, za to ma komunikację miejską. Na dodatek sklepy mieliśmy pod nosem, a Eryk wszędzie mnie woził. Cóż, jego chęci najwyraźniej się wyczerpały. 

Wzięłam więc pieniądze i wydałam je zgodnie z zaleceniem męża. Teorię opanowałam bez zarzutu. Gorzej było z praktyką. Okazało się, że panicznie boję się kierować autem. Miałam stany lękowe. Ale ilekroć zgłaszałam Erykowi wątpliwości, powtarzał, żebym się nie poddawała. Trening czyni mistrza. Aha, czyli zakładał, że jak zdam, on już mnie wyszkoli. Nie wyprowadzałam go z błędu, ustępowałam dla świętego spokoju. 

Zdałam za trzecim razem i wreszcie trzymałam prawko w ręku. Mogłam legalnie siadać za kółkiem i poruszać się po drogach publicznych autem, choć nie zamierzałam tego robić. Z drugiej strony Eryk miał rację, w życiu nigdy nie wiadomo. Może sytuacja zmusi mnie do tego, a wtedy proszę – będę już miała odpowiednie uprawnienia.

Musiałam być mobilna

Rok później się przeprowadziliśmy. To była malownicza, zadbana wioseczka. Zamieszkaliśmy w niej, ponieważ tam stać nas było na zakup uroczego domku z ogródkiem, którego równowartość w mieście wystarczyłaby ledwie na kawalerkę. A oboje z mężem marzyliśmy o uprawie własnych warzyw. 

Zatem spełniły się nasze marzenia. Sąsiedztwo było sympatyczne, widoki piękne, kilometr dalej zatrzymywał się pociąg, którym jeździłam do pracy w mieście. Warzywa rosły jak na sterydach. Już w pierwszym sezonie nie musiałam kupować produktów na sałatki. Jedynym minusem była komunikacja. Pociąg jeździł raz na godzinę, a kiedy się spóźniał, ja też się spóźniałam, co nie radowało mojego szefa. Zimy były najgorsze. Stanie na mrozie, po ciemku, było masakryczne. No i zakupy! Żeby kupić chleb czy mleko, musieliśmy robić specjalną wyprawę.

W okolicy brakowało sklepu z prawdziwego zdarzenia, a jedyny, który był, zamykali o osiemnastej, czyli chwilę po tym, jak docierałam z pracy na tę naszą wieś, sielską, anielską. Nie mówiąc o gabarytach zakupów, których przecież na plecy nie mogłam załadować. 
Wtedy pojawiły się nieśmiałe sugestie ze strony mojego męża, żebym brała jego samochód. Eryk jeździł dostawczakiem. Z tyłu mieściły się wszelkie zakupy, nawet największe, więc od czasu do czasu zgadzałam się na tę propozycję. Wsiadałam do auta, jechałam cztery kilometry prostą drogą i mogłam zrobić w markecie zakupy na zapas. Po kilku miesiącach od przeprowadzki zapisałam się do wiejskiego domu kultury na jogę. Była tam też biblioteka, w której otworzyłam konto. Oczywiście na miejsce musiałam jeździć samochodem. 

Naprawdę to polubiłam

Czas mijał, a mnie zdarzało się dwa razy w tygodniu siadać za kółkiem. Niebywałe! Nie stałam się damskim Hołowczycem, ale swoją nieskomplikowaną trasę pokonywałam pewnie. Do miasta wciąż jeździłam koleją. Ale faktycznie stawałam się niezależna, co… uzależniało. Dlatego zaczęły mi przeszkadzać kilkudniowe delegacje Eryka. Był przedstawicielem handlowym firmy hydraulicznej. Pakował towar do dostawczaka i wyruszał w Polskę. A ja? Zostawałam wtedy bez auta i możliwości, jakie mi ono dawało.

Z miesiąca na miesiąc stawało się to coraz bardziej irytujące. Zaczęliśmy więc z Erykiem rozmawiać o kupnie auta dla mnie. Dyskusje były ostrożne. Czułam, że Eryk nie chce mnie spłoszyć. Jednak sama powoli dojrzewałam do tej decyzji. Bardzo powoli… Co okazało się głównym problemem? O dziwo, podjęcie owej męskiej decyzji. Bo jakie auto wybrać? Nowe czy używane? Duże czy małe? Męskie czy damskie? Standardowo zaczęłam myśleć o zgrabnym, kobiecym, miejskim autku, ale tygodniami przeglądałam oferty i nie mogłam się zdecydować. 

Kompletnie się na tym nie znałam. Było mi wszystko jedno, czy auto jest na ropę, na benzynę, czy na gaz, jaką pojemność ma silnik, co to są alufelgi i tempomat. Nie wiedziałam, czy powinno mi zależeć na stabilizacji toru jazdy i na automatycznej skrzyni. Jeśli chodzi o sylwetkę, też nie miałam żadnych preferencji. 

Eryk naigrywał się, że prędzej wybuchnie trzecia wojna światowa, niż ja się zdecyduję. Obejrzałam na żywo parę aut u dilerów i prywatnych sprzedawców, ale dalej nie umiałam wybrać. Czyżby winna była podświadoma niechęć do wsiadania za własne kółko? Może odwlekałam decyzję, bo po zakupie auta nie mogłabym już wykręcić się od jeżdżenia, a Eryk przestałby mnie wozić do miasta?

Wreszcie podjęliśmy decyzję

Pewnego razu usiedliśmy z mężem przy kuchennym stole i powiedziałam:

– Poddaję się. Nie mam pojęcia, czego chcę. Jeśli mi nie pomożesz, nigdy tego auta nie kupię.

Eryk zaśmiał się, potarł podbródek, wciągnął głęboko powietrze.

– Ale obiecaj, że nie będziesz narzekała, że źle ci doradziłem, i nie będzie to pretekstem, żebyś przestała jeździć.

– Obiecuję – przyrzekłam.

– W porządku. W takim razie powiedz, co jest dla ciebie najważniejsze?

– Duże lusterka! – krzyknęłam entuzjastycznie i roześmiałam się. – I żeby wszystko było dobrze widać.

Zauważyłam, że coś zaświtało Erykowi w głowie.

– Mam pewien pomysł – zaczął – tylko postaraj się od razu go nie skreślać.

– Jasne!

– Nigdzie nie będziesz miała większych lusterek niż w dostawczaku. Na dodatek siedzenie umieszczone jest wysoko, tak jak lubisz. Wiesz, do czego zmierzam?

Złapałam go za ręce i ścisnęłam. 

– A ty od dawna mówisz, że przydałoby ci się dłuższe auto!

– Otóż to!

Tym sposobem, pomimo wielu tygodni dywagacji i wahań, doszłam do oczywistego wniosku. Auto Eryka było dla mnie najlepsze. Nie żadne małe, damskie, gdzie musiałabym ślepić w lusterko, tylko toporny samochód, gdzie za kierownicą siedziało się jak na krześle, a tył był pionowo ścięty, więc, cofając, nie musiałam się zastanawiać, ile bagażnika nie widzę. Do diabła! Idealne auto cały czas miałam pod nosem. Nawet regularnie nim jeździłam. I nigdy nie narzekałam.

Od razu po rozmowie Eryk otworzył portal sprzedaży samochodów i wynalazł dla siebie podobne auto dostawcze, tyle że z przedłużonym tyłem. Dla niego idealne. Zyskiwał kilka centymetrów, których czasem mu brakowało, gdy musiał zabrać dłuższy sprzęt. Kupił je jeszcze w tym samym tygodniu.

A ja dostałam auto, które dobrze już znałam i w którym czułam się komfortowo. Mogłam robić duże zakupy, nie martwić się o miejsce w bagażniku i jeździć na jogę czy do biblioteki, kiedy tylko chciałam. Choćby trzy razy w tygodniu! Stałam się naprawdę niezależna, a od czasu do czasu ośmielałam się pojechać dalej, żeby zatankować paliwo. Taka się zrobiłam odważna!

Eryk śmiał się z moich małych sukcesów, ale wiedział, że każda samotna jazda wyrabia we mnie pewność i swobodę. Był ze mnie dumny i w skrytości ducha pewnie triumfował, że uległam sile jego perswazji. Nie miałam mu tego za złe, bo zwyczajnie miał rację. Powinnam była zrobić prawko już dawno temu. 

Gdy rozmawialiśmy o planach na kolejne wakacje, przyszedł nam do głowy pomysł wyjazdu nad morze autem, przy czym postanowiliśmy zmieniać się w trakcie drogi. Obiecałam Erykowi, że nie zmienię decyzji. Działałam zdecydowanie i szybko. Po męsku. Znowu.