Jak to dobrze, że urodziłaś mnie 19 czerwca – mówiłam do mamy co roku, gdy siadaliśmy wszyscy do stołu, by wypić szampana i zjeść tort z truskawkami. – Idealny moment! Ten cudowny przedsmak lata – rozmarzałam się –  No i truskawki! Dobrze, że Bóg je wymyślił. 

– Ach, ty moja poetko – mama zawsze w takiej chwili, ukrywając wzruszenie, lekko mierzwiła mi włosy, czego nie lubiłam, ale raz do roku jakoś to wytrzymywałam. Prócz tortu zawsze na stole leżał prezent. Głównie książki, bo siedziałam w nich od rana do wieczora, pochłaniałam je jak truskawki. Jednak pewnego razu zawiniątko na stole było małe, niemal mikroskopijne

To był piękny prezent

– Co to jest? – zapytałam, gdy delikatnie, z nabożeństwem, wzięłam do rąk szeleszczący złoty papier – Co to? 

– Otwórz i zobacz – zaśmiał się tata – To coś specjalnego. Dla naszej jubilatki. 

Długo otwierałam misternie zapakowany prezent, łowiąc uchem miły szelest. Gdy opadł ostatni papierek, moim oczom ukazało się jubilerskie cudo: antyczne kolczyki z oczkiem w kolorze szmaragdowym. Były absolutnie doskonałe. Przepiękne. 

– O, rany – jęknęłam – Niemożliwe!

– Możliwe, możliwe – śmiał się ojciec – Załóż. Są prawie tak piękne, jak ty. 

Rzuciłam się rodzicom na szyję. Jak to zrobili? Taka droga biżuteria z ich mizernych pensyjek? Chyba pół roku oszczędzali. 

– A to już nie twoja sprawa – stwierdziła mama, gdy ją o to spytałam. – Zasłużyłaś. Tyle lat nauki. Grzech byłoby nie uczcić tego czymś wyjątkowym.

Kolczyki w moich uszach wyglądały jeszcze piękniej niż w pudełku. Zieleń szmaragdu – mojego ulubionego kamienia – lśniła z daleka. Podobały się także mojemu chłopakowi Wiktorowi. 

Byliśmy nierozłączni

– Powinniście wystąpić w programie „Taka miłość się nie zdarza” – śmiała się kiedyś Magda, która już zdążyła otworzyć własny gabinet stomatologiczny i zaprosiła całe studenckie grono na uroczystą biesiadę. – I pomyśleć, że tak się od razu idealnie dobraliście – kręciła głową, trochę z niedowierzaniem, trochę z zazdrością. – Ja sobie ciągle nie mogę znaleźć faceta na stałe, choć szukam od liceum. Zawsze tylko jakieś romansiki, bla bla, bla. Nic poważnego. Jak to się dzieje? 

Nie miałam pojęcia! Wiedziałam tylko, że jestem szczęściarą.

W końcu zdałam ostatni egzamin. Byłam wycieńczona nauką, umęczona miesiącami harówki. Chciałam przestać myśleć, nie robić nic prócz błogiego patrzenia w niebo. Pojechaliśmy z Wiktorem na działkę do jego rodziców.  Trzy dni rzeczywiście nie robiłam kompletnie nic. Prócz popołudniowej kawy, bo poranną parzył mi Wiktor. Zrywałam truskawki prosto z krzaków i jadłam je – nagrzane słońcem, ciężkie od soku. Było bosko. 

Wieczorem, tuż przed wyjazdem, mój ukochany oznajmił, że ma dla mnie niespodziankę w związku z moimi urodzinami, których nie mogliśmy obchodzić jak należy, bo cały czas spędzałam z nosem w książkach. 

– Zabieram cię na prawdziwą kolację – oświadczył uroczyście. – Dość tej pizzy. Trzeba zadbać o kubki smakowe. I o inne kubki też – dodał tajemniczo. 

Oświadczył  mi się

Wszystko stało się jasne, gdy  następnego dnia wieczorem stanęliśmy przed restauracją, która słynęła z najlepszych, wymyślnych dań wegetariańskich. Pachniało pieczoną cukinią, grillowanymi paprykami, czosnkiem. Poczułam się głodna. I szczęśliwa. A już kiedy weszliśmy na salę i zobaczyłam przy stoliku rodziców moich i Wiktora – poczułam, że coś się święci. No i się wyświęciło – mój cudowny facet uklęknął przede mną z bukietem piwonii. I… oświadczył mi się. Tak, wiem. Banalne. To staromodne klękanie, te kwiaty, rodzice w tle. Ale nich mi któraś powie, że jej  to nie kręci! 

– Kochanie, czy zostaniesz moją żoną? – aksamitne pudełko w dłoniach Wiktora pokazało swoje wnętrze. Pierścionek. Białe złoto i szmaragd w otoczeniu wianuszka brylantów. Dzieło sztuki. 

– Boże! – westchnęłam – Jak to? 

– To proste pytanie – zażartował Wiktor. – Musisz tylko powiedzieć tak lub nie. 

– Tak! – roześmiałam się szczęśliwa. – Tak! 

Pierścionek pasował idealnie. 

– Jakby był dla ciebie zrobiony – cieszyła się przyszła teściowa. – I na ciebie czekał.

– Czekał? – nie zrozumiałam.

– Wiktorek wyszukał go w sklepie z antykami – pochwaliła syna. – Nie u jubilera. Mówił mi: „Mamo, moja żona musi mieć wszystko, co najlepsze. Do kompletu z kolczykami”.

– Pierścionek ma swoją historię – ciągnął Wiktor. – Podobno należał kiedyś do bogatej kobiety z rodu S., mieli pałace i liczne włości  – ciągnął. – Ale przyszła wojna i biżuterię zamieniało się na chleb. A teraz moja Kasia stała się jego właścicielką – zakończył uroczyście. – Dlatego mama stwierdziła, że na nią czekał.  

– No tak – skwitował mój ojciec. – Kto jak kto, ale Kasia zasługuje na coś wyjątkowego. I na kogoś wyjątkowego – wzniósł do góry kieliszek napełniony czerwonym winem i popatrzył znacząco na Wiktora – Zdrowie przyszłych małżonków!   

Reszta podchwyciła toast. Potem zaczęliśmy jeść. Wieczór upłynął w atmosferze bliskości, czułam się szczęśliwa. Wydawało się, że nic i nikt nie jest w stanie zmącić tej idylli, jaką razem przeżywaliśmy. Wciąż spragnieni siebie. 

Zaczęliśmy się sprzeczać o drobiazgi

Na drugi dzień bolała mnie głowa. Wiktor przyniósł mi kompres i tabletkę. 

– Chyba wypiłaś za dużo wina – stwierdził. 

– Dwa kieliszki to dużo? – wyjęczałam  – Inni wypijają dwie butelki i nic im nie jest.

– Inni może mają mocniejsze głowy – przytoczył obiegową opinię, co mnie trochę zdziwiło, gdyż zwykle tego nie robił. – A ty powinnaś bardziej uważać.  

Czy mi się zdawało, czy w jego głosie zabrzmiał ton zniecierpliwienia? Spojrzałam spod oka na jego minę. Nie miałam siły dociekać, o co mu chodzi. Połknęłam tabletkę, przyłożyłam kompres i zasnęłam. Po południu było już znacznie lepiej. Na szczęście, bo w planach mieliśmy wyjazd do znajomych Wiktora, na plener malarski. W tamtym roku również tam byliśmy. 

– No i jak się czujesz? – spytał, gdy weszłam do kuchni z myślą, że zaraz, natychmiast, muszę sobie zrobić kawę. – Przeszło? 

– Tak… – mruknęłam i zapakowałam kapsułkę do ekspresu. – W zasadzie tak. Możemy się pakować. Tylko coś drobnego sobie przekąszę. I coś wypiję. 

– Zrobiłem ryż z warzywami – pochwalił się swoim kulinarnym dziełem. – Spróbuj. Dodałem curry. 

Spróbowałam. Wyszło całkiem nieźle, choć jak dla mnie było za bardzo mdłe. 

– Trochę więcej papryczki chili – rzuciłam – Będzie idealne. 

Zrobił dziwną minę. 

Wszystko robisz lepiej ode mnie, prawda? – spytał zaczepnie.

– O co ci chodzi? – spojrzałam na niego zdziwiona. – Przecież wiadomo, że ty nie umiesz gotować.   

– Nie umiem? To czemu to jesz?

– Bo może jestem głodna, co? – teraz się wściekłam. – A  nic innego nie ma!

O matko. Złapałam się na tym, że stałam z łyżką pełną ryżu, zła i kipiąca gniewem. Ale właściwie dlaczego? Co mi się stało?  

– Słuchaj, przepraszam cię – przytuliłam się do Wiktora. – Nie wiem, co mnie opętało.  

Chwilę stał naburmuszony. 

– No właśnie – podchwycił. – Ja też nie wiem. Zresztą, ja ciebie również bardzo przepraszam – przytulił mnie jeszcze mocniej. – Nie kłóćmy się o głupoty.

Dziwnie się czułam

Plener był naprawdę urzekający, jak co roku. Polana zalana słońcem, morze maków, nagrzane sosny, które wieczorem oddawały cały aromat w przestrzeń. Tylko że ja nie umiałam się tym cieszyć. Cały czas byłam poirytowana, płaczliwa. Ból głowy nie ustawał. Wyjechaliśmy stamtąd dzień wcześniej, bo oprócz głowy, bolał mnie też żołądek.  

– Moim zdaniem, końcowa sesja cię wykończyła – zdiagnozował Wiktor. – Jakbyś musiała wszystko na piątki zdawać, a nie po prostu zaliczać, żeby mieć z głowy. 

Ależ mnie zdenerwował! Nie cierpiałam bylejakości i on dobrze o tym wiedział.  

– Lepiej tak, niż jak inni, na przykład ty – wytknęłam mu. – Byle zrobić, byle szybciej do przodu. 

Spojrzał na mnie dziwnie. 

– Naprawdę tak o mnie myślisz? 

Znów się zmitygowałam. No gdzież tam!  Jak bym mogła? Wiktor wcale taki nie był. Cholera, co się ze mną dzieje? 

– Nie rozumiem – zwiesiłam głowę. – Dziwnie się czuję. I przepraszam cię, wiesz, że wcale tak nie myślę. 

W nasze życie wdarł się chaos i strach

Przez następne dni albo się kłóciliśmy, albo milczeliśmy. Ciągle też ginęły nam jakieś rzeczy. A może nie tyle ginęły, co się zapodziewały. Na przykład mój najlepszy koronkowy stanik. W końcu znalazłam go za regałem. Wiktorowi zniknął zegarek, myszka komputerowa, ważne papiery. A wreszcie to wszystko znalazło się za pralką. 

– Musiałaś strącić łokciem – robił „oczy” i wznosił je do nieba. – Bo skąd nagle to wszystko by tam utknęło? 

– Nie mam pojęcia – tłumaczyłam się, ale z trudem, bo ciągle bolała mnie głowa, byłam osłabiona, apatyczna. – Ty mi lepiej powiedz, jak myszka mogła się znaleźć na blacie pralki? Kto ją tam przyniósł, co?! 

W nocy nie mogłam spać. Wydawało mi się, że słyszę jakieś kroki. Szelesty. 

– Wiktor – trącałam go przerażona. – Idź zobacz! Chyba ktoś tam jest!

Z trudem zwlekał się z łóżka. Skulona ze strachu czekałam w ciemności. 

– Nic tam nie ma – wracał, ziewając. – Musiałaś się przesłyszeć. 

Jednak którejś nocy on także coś dziwnego usłyszał. Jakby ktoś płakał, skrobał po blacie. To było przerażające

– Może to kot u sąsiadów? – spytałam szeptem. – Albo dziecko płacze. 

– Wiesz, że oni nie mają małego dziecka. Ani kota. 

– A może już mają?

Obydwoje zasnęliśmy dopiero nad ranem. Przez następne noce sytuacja się powtarzała. Miałam koszmarne sny. Śniła mi się kobieta w żółtej sukni, oskarżała mnie o kradzież. Byłam coraz bardziej wykończona. 

Koleżanka mogła mieć rację

Któregoś wieczoru odwiedziła nas Magda. Od progu wyczuła, że coś jest nie tak. Usiedliśmy na kanapie z herbatą i świeżo pokrojonym piernikiem od mamy Wiktora. 

– Co się stało? Czuję, że coś się zmieniło.

– Szczerze mówiąc, nie wiem – westchnęłam ciężko i zapadłam się w kanapę. Ostatnio ciągle się kłócimy. 

– Wy? – Magda miała wielkie oczy. – Nie wierzę. To niemożliwe!

– A jednak – przytaknął Wiktor. – I żadne z nas nie rozumie, dlaczego. W dodatku mnóstwo rzeczy nam znika. Szukamy ich i wzajemnie się na siebie wkurzamy. No i Kasię cały czas boli głowa. Jutro idziemy do lekarza na badania. 

– Badania? – Magda popiła łyk herbaty. – Ale te znikające rzeczy… Dziwne. Znikają wam  i potem się znajdują? – spojrzała jakoś uważniej. – W nietypowych miejscach? 

– Tak – spojrzałam na nią. – Skąd wiesz? 

– Bo… – zaczęła jakoś z oporem. – Sama nie wiem… 

– No, powiedz – Wiktor dotknął jej ramienia, jakby chciał ją ponaglić. – Powiedz. O co chodzi?  

– Tylko się nie śmiejcie. O… ducha! – wykrztusiła w końcu. – U mojej ciotecznej siostry w Giżycku była podobna sytuacja.  

Opowiedziała nam pewną historię

I opowiedziała nam przedziwną historię. Mąż jej siostry, miłośnik antyków, kupił cenny zegar. Chwalił się nim znajomym i nawet nie ukrywał, że dostał go za cenę znacznie niższą niż jego faktyczna wartość. Gdy go tylko przywiózł do domu, zaczęły się kłopoty. Najpierw skasował samochód, choć on sam wyszedł bez szwanku. Potem zwolnili z pracy w banku jego żonę. W końcu teściowa złamała nogę, a synka przyłapano w sklepie na kradzieży  gumy do żucia. No i w domu zaczęły ginąć rzeczy. Później się znajdowały, ale w absurdalnych miejscach. 

– Moja ciotka od razu załapała, o co chodzi – ciągnęła Magda. – I zadzwoniła do kobiety zdejmującej uroki. Tamta z miejsca znalazła przyczynę: ten zegar należał do kogoś, kto poświęcił życie, żeby go mieć. Nic dziwnego, że pilnował go także po śmierci. Nie miał zamiaru dzielić się swoją własnością. Odprawiła egzorcyzm. Zdaje się, że nawet nie jeden, a kilka. Wszystko się uspokoiło. 

– Ale jaki to może mieć związek z nami? – nie zrozumiałam. 

– Nie wiem, czy na pewno ma – zastrzegła Magda. – Ale może też coś nowego kupiliście, gdzieś byliście, z kimś rozmawialiście… – wyliczała. – Od kiedy dzieją się u was te wszystkie dziwaczne rzeczy?

Spojrzeliśmy na siebie z Wiktorem.  

– Od zaręczyn! – zawołaliśmy chórem i nagle wszystko stało się dla nas jasne.

Wszystko przez pierścionek

Jednocześnie spojrzeliśmy na moją dłoń, gdzie lśnił pierścionek ze szmaragdem. Odruchowo go zdjęłam. Magda w kilka sekund pojęła, w czym rzecz. Parę minut później mieliśmy już numer telefonu do tej „egzorcystki”. Była zajęta, ale wybłagałam krótką rozmowę. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam! Powiedziała mi, że widzi kobietę w żółtej sukni. Jest na mnie zła, bo posiadam rzecz, która należy do niej. 

– Wiktor, to postać z mojego snu – zawołałam wzburzona. – Jej chodzi o pierścionek!  

Tej nocy już go nie założyłam. Ciągle czułam się kiepsko, ale przynajmniej głowa przestała mnie boleć. 

– Za dwa dni zdejmę urok – obiecała znajoma Magdy. – Nie dam rady wcześniej, mam mnóstwo pracy. 

Mój Boże! Nie miałam pojęcia, że osoby zdejmujące uroki są aż tak zajęte! Martwiłam się też, że będę musiała oddać mój zaręczynowy klejnot. Tylko komu, skoro jego właścicielka umarła ponad 100 lat temu? Okazało się, że wcale nie musiałam go oddawać. Trzeba go było po prostu energetycznie oczyścić. A tamtą istotę, jak się okazało – kobietę, która dostała pierścionek od narzeczonego, ale nigdy nie było im dane być razem, bo mężczyzna zginął w jakiejś bitwie – odprowadzić w końcu do światła.

Wystarczyło kilka godzin pracy tej kobiety, by w domu i naszym życiu znów zapanował spokój. Przestała mnie boleć głowa, wróciła mi dawna energia. A przedmioty nareszcie przestały się przemieszczać.

– Myślisz, że ona w końcu spotkała się ze swoim ukochanym? – spytałam zamyślona Wiktora, gdy w końcu usiedliśmy przy kuchennym stole tak jak dawniej – w spokoju, nie szukając zaczepki i bezsensownie nie docinając sobie nawzajem.

– Nie mam zielonego pojęcia – odparł. – Ale wierzę w boską sprawiedliwość. I w to, że miłość zawsze zwycięża – spojrzał na mnie znacząco i z uczuciem.

A ja poczułam po raz kolejny, że jestem największą szczęściarą na świecie. I że już nic tego nie zmieni.