Wróciłam do starych przyzwyczajeń

Zanim na dobre otworzyłam oczy, głowę rozsadził mi ból. Na języku czułam ohydny smak niestrawionego alkoholu i wypalonych papierosów. Wytężyłam pamięć, próbując przypomnieć sobie szczegóły wczorajszego wieczoru. Knajpa, barek, jakiś facet, wspólny taniec… Reszta tonęła w mroku niepamięci. Cholera. W końcu zdobyłam się na odwagę i uniosłam powieki. Tak jak się obawiałam, byłam w obcym mieszkaniu. Obok mnie pochrapywał jakiś facet. Kompletnie nagi facet.

Walcząc z przelewającym się pod czaszką bólem i wykręcającymi żołądek mdłościami, powoli wstałam z łóżka. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, ale spał dalej. Uff. Ostatnie, czego teraz pragnęłam, to rozmowa z jakimś lalusiem, którego wczoraj poderwałam, a którego imienia nawet nie pamiętałam.

Ubierając się, płochliwie przepatrzyłam rozrzucone na podłodze rzeczy. Męskie slipy, mój biustonosz… Czy wczoraj pamiętałam o prezerwatywie? Tak! Moje zmęczone oczy zarejestrowały rozdarte opakowanie. Przynajmniej tyle… Pięć minut później wyślizgnęłam się z tego obcego mieszkania, cichutko zamykając za sobą drzwi.

Na ulicy oślepiło mnie poranne słońce. Dosyć silne, ale w końcu było lato. Na szczęście miałam przy sobie przeciwsłoneczne okulary. Uzbrojona w nie powlokłam się do autobusu i podjechałam do swojej klitki w bloku. Mała, ciasna, ale własna. Lubiłam ją. Do niedawna. Wszystko zmieniło się kilkanaście tygodni temu. A może miesięcy?

Weszłam, minęłam pokój Lusi, starając się nie patrzeć w głąb. Tego poranka zupełnie nie byłam gotowa na konfrontację z jej posłanym kołdrą w kwiatki łóżeczkiem, pluszakami ustawionymi na półce na regaliku ani rozrzuconymi na biurku rysunkami skreślonymi jej ręką. Gdyby nie cienka warstewka pokrywającego je kurzu, wyglądałyby, jak porzucone przed chwilą…

Wzięłam prysznic, wyszorowałam się gąbką tak mocno, jakbym chciała zedrzeć z siebie skórę. W szlafroku weszłam do swojego pokoju. Na ścianie, naprzeciw szafy, wisiało zdjęcie Grzegorza. Szczęśliwy, uśmiechnięty, oparty o potężny motocykl. Ostatnia, wykonana dziewięć lat temu fotka, którą mu zrobiłam zanim… Przełknęłam łzy. Nie, tego dnia nie chciałam znowu roztkliwiać się nad sobą. Czułam się zła, winna i brudna mimo godzinnej kąpieli.

Czułam się pusta w środku

Ubrałam się, rozczesałam włosy, zrezygnowałam jednak z makijażu, bo po co mi on? Powinnam pędzić do pracy, ale postanowiłam zadzwonić, że się spóźnię i pojechać na chwilę do szpitala. Jakby wizyta na sali intensywnej opieki medycznej miała mnie rozgrzeszyć z wczorajszej nocy. Ostatecznie zmyć ze mnie dobrze mi znany brud, od którego – dzięki Grzegorzowi właśnie – miałam nadzieję ostatecznie się uwolnić. Niestety, teraz wszystko wracało. Znów byłam dawną sobą.

„I co z tego? Kto mi zabroni? – idąc na przystanek, rzuciłam wyzwanie błękitnemu niebu. – Skoro kolejno odbierasz mi wszystko co kocham, co czyni mnie lepszą, po jaką cholerę mam dalej się starać? Nie zostało mi już nic. Więc zatracę także i siebie”. A raczej to, co dzięki Grzesiowi, udało mi się odzyskać. To jego miłość mnie uleczyła, dodała skrzydeł, pozwoliła uwierzyć w siebie.

Zanim go poznałam… co tu kryć – byłam  na dnie. 

To dzięki niemu stałam się lepszym człowiekiem

Grzesiek był wielkim, muskularnym mężczyzną o skórze pokrytej tatuażami. Wyglądał groźnie. Ale miał gołębie serce. Pozwolił mi u siebie zamieszkać i nie oczekiwał nic w zamian. Pomógł mi odstawić wódę, przekonał, że warto cieszyć się życiem. Kiedy to mu się udało, nie musiał mnie już namawiać do porzucenia zawodu prostytutki. Zrobiłam to z ogromną radością. Nigdy tego szamba nie lubiłam, a tkwiłam w nim chyba tylko po to, żeby siebie podświadomie ukarać.

Dokładnie dziewięć i pół roku temu Grześ mi się oświadczył. Kupił mi skromny pierścionek z cyrkonią, który był dla mnie cenniejszy od wszystkich klejnotów koronnych brytyjskiej rodziny królewskiej. Szalałam ze szczęścia. Zwłaszcza, kiedy już miesiąc po tym, jak stanęliśmy na ślubnym kobiercu, okazało się, że jestem w ciąży.

Tramwaj dojechał na pętlę, pasażerowie wysiedli. Tylko ja wciąż siedziałam na krzesełku, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w piętrzące się opodal gmaszysko szpitala. Bałam się tam wejść. Bałam się, że znów usłyszę to samo, co wczoraj. Kolejny dzień z wielu wcześniejszych, które krok po kroku odzierały mnie z resztek nadziei.

– Dlaczego mnie zostawiłeś, draniu? – szepnęłam, mając wciąż przed oczami zdjęcie Grzegorza. – Czemu cię teraz przy mnie nie ma? Jak mam przez to przebrnąć sama, ty cholerny egoisto?

Mój Grześ zabił się na motorze, kiedy byłam w trzecim miesiącu ciąży. Wjechała w niego ciężarówka, której kierowca pracował dziesięć godzin bez przerwy i nie zauważył stojącego na czerwonym świetle motocykla. Najpierw płakałam, załamywałam ręce, targał mną żal, rozpacz i bezsensowna pretensja do losu. W złości cisnęłam nawet przez okno swój zaręczynowy pierścionek. Potem jednak pomyślałam, że muszę żyć dalej dla córeczki. Tak, jak nauczył mnie Grzegorz.

Wszystko, co robiłam, robiłam dla mojej córki

Choć samotna, stałam się porządną, aż do znudzenia, matką polką. Najpierw karmiłam piersią, przewijałam, kąpałam, chodziłam na spacerki, później biegałam na wywiadówki, pomagałam przy lekcjach, integrowałam się z innymi mamami. Każdego dnia za nim tęskniłam, szlochałam do poduszki, bezgłośnie wyłam. Ale rankiem wstawałam z łóżka z uśmiechem i nową energią. A wszystko dla córki. To dla niej znalazłam sobie zwyczajną pracę, wiodłam normalne życie. Aż do tamtego dnia w połowie maja.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos motorniczego:

– Czy dobrze się pani czuje? Wszystko w porządku?

Tylko skinęłam głową, wstałam i chwiejnym krokiem wyszłam na zalany słońcem chodnik. Wydawało mi się, że droga do szpitalnego wejścia ciągnie się w nieskończoność. Jeszcze całkiem niedawno pokonywałam ją biegiem, w nadziei, że może wreszcie usłyszę dobre wieści. Teraz jednak nadzieja we mnie umarła. A pogrzeb urządziłam jej wczoraj, zakładając kusą spódniczkę, buty na wysokim obcasie oraz bluzeczkę z przepastnym dekoltem, i wyruszając w miasto, by znów się upodlić. Odebrano mi wszystko. Znów, jak kiedyś, chciałam sama siebie ukarać. Za to, że tego nie powstrzymałam, że nie dokonałam cudu. Że wciąż żyłam.

Weszłam przez szerokie rozsuwane drzwi do obszernego holu. Portier na powitanie skinął mi głową. Przez te wszystkie tygodnie przychodziłam tu co dzień. Nic dziwnego, że już mnie znali. Wsiadłam do windy, wcisnęłam odpowiednie piętro. Kiedy drzwi się rozsunęły, ujrzałam znajome drzwi z napisem OIOM. Wdusiłam dzwonek, odczekałam, weszłam, kiedy otworzyła mi jedna z pielęgniarek. Uciekła wzrokiem przed moim spojrzeniem. W drodze do sali drogę zastąpił mi lekarz.

Nie było dla niej szansy

– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale naprawdę nie możemy już dłużej trzymać tu pani córki – wrócił do rozmowy przerwanej wczoraj, kiedy wybiegłam stąd, usiłując powstrzymać płacz. – Stan poszkodowanej od dawna się nie zmienia, nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej. Dalsza terapia szpitalna nie ma sensu.

Wiedziałam o tym, rozumiałam to nawet. Ale myśl, że Lusia ma zostać przewieziona do ośrodka, w którym nie będą jej już leczyć lecz jedynie podtrzymywać życie, była dla mnie nie do udźwignięcia. Odsuwałam ją od siebie, uciekałam przed nią.

– Później do tego wrócimy – syknęłam, zręcznie wymijając lekarza.

Sala z kilkoma obstawionymi medyczną aparaturą łóżkami powitała mnie znajomym popiskiwaniem urządzeń monitorujących pracę serca. Jedno było podłączone do Lusi. Córeczka, w połowie maja, uległa wypadkowi. Stałyśmy na przystanku w drodze do szkoły, kiedy jeden z kierowców stracił panowanie nad swoim samochodem i wjechał na chodnik. Mnie tylko drasnął. Cały impet uderzenia poszedł w córkę. Nie miała szans wyjść z tego cało. To cud, że w ogóle przeżyła.

– Dlaczego nie ja? Czemu ona? – po raz tysięczny zapytałam, siadając na taborecie przy bezwładnym ciałku mojej ukochanej córeczki.

Lusia, choć wychudzona, pozbawiona od dawna nieużywanych mięśni, wyglądała niczym Śpiąca Królewna. Blond włosy rozsypane na poduszce, spokojna buzia, równy oddech pompującego powietrze do jej płuc respiratora. Wydawała się taka delikatna, taka bezbronna.
Bezgłośnie zapłakałam. A zatem właśnie tak wygląda piekło.

– Wyciągnij ją stamtąd – warknęłam tak głośno, że aż stojąca przy sąsiednim łóżku pielęgniarka spojrzała na mnie z przyganą. – Wyciągnij ją albo cię znienawidzę, sukinsynu.

Pierwszy raz tak nazwałam Grzegorza. Do tej pory go idealizowałam, wspominałam z czułą wdzięcznością, tęskniłam. Teraz jednak narastał we mnie żal i uraza. Ogarniał mnie bunt. Po co mnie wyciągnął z szamba? Żeby teraz, z każdym dniem, moja dusza umierała? Oczywiście, nie stało się nic. Lusia nadal leżała bez ruchu. Posiedziałam przy niej jeszcze z pół godziny, po czym ciężkim krokiem powlokłam się do pracy.

Przez następnych kilka godzin byłam w płaczliwym nastroju. Sama już nie wiedziałam, czy to efekt kaca, wspomnień czy decyzji o przeniesieniu Lusi ze szpitala do ośrodka opiekuńczego. Nieważne. Było mi bardzo źle. Smutno. Samotnie.

Na sali panowało poruszenie

Po południu, jak zwykle pojechałam do szpitala. Stało się już dla mnie tradycją, że zamiast w domu, siedziałam do wieczora przy córce. Mówiłam do niej, opowiadałam, co wydarzyło się w ciągu dnia, błagałam, żeby otworzyła oczy. Tym razem jednak, zaraz po wyjściu z windy, dotarło do mnie, że na oddziale panuje dziwne poruszenie. W wejściu na OIOM tłoczyli się ludzie w kitlach. Zielonych, niebieskich, białych. Lekarze, pielęgniarki, salowe. Z różnych oddziałów, a nawet przyszpitalnej przychodni.

Co się działo? Czy w mieście zdarzył się jakiś zbiorowy wypadek? Coś, o czym nie zdążył jeszcze donieść internet? A może… Za krtań złapała mnie lodowata łapa przerażenia. Może coś stało się Lusi? Rzuciłam się w sam środek tego tłumku, zamierzając w razie potrzeby utorować sobie drogę do łóżka córki łokciami. O dziwo jednak, kiedy tylko lekarze odwracali do mnie głowy, zaraz odsuwali się, dając mi miejsce, a nawet kretyńsko się uśmiechali. Co tu się działo?!

– Mama! – tak dobrze znajomy, choć niesłyszany od wieków głosik, osadził mnie w miejscu.

Zamrugałam, przetarłam oczy… Przede mną, wsparta na uniesionej części łóżka, leżała Lusia. Miała otwarte, przytomne oczy

Patrzyła na mnie, z radością wyciągając ręce. Rzuciłam się w jej objęcia z poczuciem, że to chyba sen, szaleństwo, omamy. W tamtym momencie było mi jednak wszystko jedno. Rzeczywistość czy też halucynacja – z całego serca pragnęłam, by ta chwila trwała jak najdłużej.

– Córeczko, kochana… – łkałam wtulona w jej policzek. – Tak długo na ciebie czekałam.

– Tatuś powiedział, że się ucieszysz – odparła, a ja zesztywniałam.

Co ona wygaduje? Czy z jej głową wszystko było w porządku?

– Powiedziałaś: „tatuś”, kochanie? – upewniłam się.

– No co ty, mamo? Grzegorz. Już go nie pamiętasz? – zaśmiała się.

– Córciu… – ostrożnie dobierałam słowa. – Urodziłaś się, kiedy tatusia… – odkaszlnęłam, bo zaschło mi w gardle – …już z nami nie było.

– I właśnie dlatego tak trudno było mu się ze mną rozstać – oznajmiła rezolutnie. – Powiedział, że jestem super, że jest ze mnie bardzo dumny. Chciał mnie zatrzymać.

– Zatrzymać? – zadrżałam.

– No wiesz, w tym miejscu – pokiwała główką i rozmarzyła się. – Mamo, w życiu nie widziałam takich pięknych widoków, tylu kolorów, tylu uśmiechniętych ludzi, co tam… To było piękne miejsce.

Oddał mi ją

Ktoś za mną zakasłał i dopiero wtedy obie zdałyśmy sobie sprawę, że otacza nas wianuszek ludzi. No tak, wybudzenie ze śpiączki po długim czasie, nawet w szpitalu klinicznym, musiało być nie lada sensacją. Jeszcze raz przytuliłam Lusię. Wciąż nie mieściło mi się w głowie, że z nią rozmawiam! Miałam ochotę poprosić kogoś, by mnie uszczypnął. Tymczasem moja córka kontynuowała swoje nieziemskie opowieści.

– Dzisiaj tatuś był smutny – szepnęła. – Powiedział, że bardzo cierpisz i już nie wytrzymasz…

Kurczowo zacisnęłam powieki. Nie byłam pewna, czy chcę tego słuchać. Wolałabym po prostu cieszyć się z przebudzenia córki.

– I poprosił mnie, żebym wróciła – dokończyła Lusia. – Wybaczysz mi, że tak długo musiałaś czekać?

– Tak – to było wszystko, co było w stanie przejść mi przez gardło.

Wiele godzin później, nocą, wracałam do domu. Lusia musiała rzecz jasna zostać jeszcze w szpitalu, lekarze jednak obiecywali, że za kilka dni – jeśli wszystko będzie dobrze – ją wypiszą. Już teraz, po serii badań, została przeniesiona na oddział neurologiczny. Byłam w stanie euforii. Czułam się lekko, radośnie, jakbym urodziła ją po raz drugi. Stanu szczęścia nie psuły nawet jej opowieści o „pięknym miejscu”, w którym rzekomo spotkała Grzegorza.

Te fantastyczne opisy, zdaniem lekarzy, ewidentnie świadczyły o pewnej dysfunkcji mózgu wywołanej urazem i długą śpiączką. Czy się cofną? Tego nikt nie wiedział. Dla mnie nie było to jednak istotne. Grunt, że córeczka nareszcie otworzyła oczy! Kiedy wchodziłam do mieszkania, po raz pierwszy od dawna nie odwróciłam spojrzenia od jej otwartego pokoju. I po raz pierwszy serca nie przeszył mnie ból na widok rozrzuconych przez Lusię zabawek i rysunków. Ba! Sprawiły mi radość!

– Trzeba tu będzie posprzątać, zanim wróci ze szpitala – szepnęłam do siebie, sycąc oczy widokiem dziecięcego pokoju.

Już miałam się odwrócić i iść do łazienki, kiedy nagle jakiś drobiazg przykuł moją uwagę. Coś, co leżało na biurku, na pokrytych kurzem rysunkach córki. Coś niedużego, o owalnym kształcie, błyszczącego odbitym światłem lampy. Pierścionek. Z cyrkonią. Ten wyrzucony przeze mnie dziewięć lat temu. Zaręczynowy od Grzegorza.