Bałam się końca świata

Nigdy w to nie wierzyłam, ale tym razem miałam przeczucie, że to prawda. Dlaczego? Po prostu oglądam telewizję i widzę, co się dzieje na świecie. Wojny, katastrofy, masowe migracje ludności, ocieplenie klimatu i zatrucie środowiska… Przecież gołym okiem widać, że to się nie może dobrze skończyć. A jakoś skończyć się musi, prawda?

Zaniepokojona wieściami płynącymi ze świata, zaczęłam już dawno zastanawiać się nie tyle nad tym „jak”, ale przede wszystkim, „kiedy”. Elektryzowała mnie każda przepowiednia o końcu świata, zawsze przed wyznaczonym dniem byłam zdenerwowana, chociaż przecież upierałam się, że to tylko wymysły kolejnego wróżbity czy guru sekty.

Tym razem jednak rzecz miała się zupełnie inaczej. To nie żadna sekta zapowiadała wielki koniec naszej cywilizacji. Uświadomiła mi to pani Karina ze sklepu zielarskiego, w którym sprzedawała też amulety i książki o tematyce ezoterycznej.

– Naukowcy z NASA przewidzieli wielki kataklizm – oznajmiła przejęta, kiedy przyszłam po herbatkę z malwy. – Obliczyli, że za tydzień w Ziemię uderzy gigantyczna asteroida, która dosłownie zmiecie nas z powierzchni planety!

Zastygłam z herbatką z malwy w ręce. Ten moment wykorzystała pani Karina, żeby zarekomendować mi nie tylko susz z tej rośliny, ale też i jej nasiona.

– Trzeba je nosić w portfelu, to przyciągną bogactwo – poradziła mi. – Mam tu woreczek za pięć złotych. Na pieniądze dobry jest też mlecz, wiedziała pani? 

– Za tydzień?! – wpadłam jej w słowo. – Wiadomo to na pewno?

– Tak. Mają superkomputery, które to obliczyły – zielarka płynnie zmieniła temat. – Ale wie pani, ponoć to nie ma być taki ostateczny koniec. Ta asteroida ma uderzyć gdzieś w okolicy Meksyku, więc daleko od nas. Oczywiście spowoduje ogromne zniszczenia, falę tsunami, zmiany klimatu i tego typu rzeczy, ale tu, w Europie, będzie można przeżyć. Oczywiście, jak ktoś zrobi zapasy żywności.

Prasa i telewizja milczały

Wyszłam z jej magicznego sklepiku wstrząśnięta. Nigdy do końca nie uwierzyłam w katastrofy przepowiadane przez jasnowidzów, ale to było co innego. Przecież NASA nie może się mylić! To agencja kosmiczna, więc jeśli ktoś ma coś do powiedzenia na temat gigantycznych asteroid pędzących ku naszej planecie, to na pewno oni.

Dziwiło mnie tylko, że w mediach nie mówi się o przewidywanej zagładzie połowy ludzkości. Spróbowałam poruszyć ten temat z Januszem, ale mnie wyśmiał.

– Przecież to kolejna kaczka dziennikarska – prychnął. – Jeśli naukowcy naprawdę kiedyś odkryją, że naszej planecie grozi nieuchronny koniec, to gwarantuję ci, że opinia publiczna się o tym nie dowie. Przecież wybuchłaby panika, ludzie zaczęliby plądrować sklepy, kraść, zabijać się o worek mąki! Wyobrażasz sobie taką masową histerię? Dlatego ty się nic nie martw, jak ma być koniec świata to będzie, ale dowiemy się o tym dopiero w chwili, kiedy on nastąpi.

Pewnie chciał mnie uspokoić, ale odniosło to skutek wręcz przeciwny. Bo tylko wyjaśnił mi, dlaczego media milczą w sprawie spodziewanej zagłady. To oczywiste: żeby nie wzbudzić paniki. Ale przecież zawsze mógł nastąpić przeciek z tych amerykańskich laboratoriów. No i nastąpił. Sekret znała więc tylko grupa ludzi. Doceniałam fakt, że się w niej znalazłam.

Chciałam porozmawiać z panią Kariną o tym, jakie zapasy robi na wypadek katastrofy, ale jej sklepik był zamknięty. Kartka na drzwiach głosiła, że właścicielka ma urlop aż do odwołania. Zadrżałam na jej widok, bo domyśliłam się, co to oznacza. Pani Karina porzuciła pracę w obliczu spodziewanej zagłady i zajęła się przygotowaniami do przetrwania okresu po apokalipsie!

Musiałam przygotować rodzinę

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za przygotowanie siebie i męża do przeżycia kataklizmu. Janusza postanowiłam tym nie obarczać, zresztą podejrzewałam, że nie spodobałaby mu się myśl wydania naszych oszczędności na zapasy. Przez następnych pięć dni codziennie robiłam kilka kursów do różnych sklepów i przywoziłam w torbie na kółkach pięciolitrowe baniaki wody, kilogramy ryżu, mąki i innych suchych artykułów spożywczych. Kupiłam też trzy nowe latarki i kilkanaście opakowań baterii oraz świec. Przerażało mnie, że po apokalipsie nie będzie prądu i całe noce będziemy spędzać w ciemności.

Zgromadziłam także zapas drewna i podpałki do grilla, bo uznałam, że przecież w końcu mnie albo mężowi uda się zdobyć mięso i jakoś trzeba je będzie upiec. Janusz chodził do pracy i nie miał pojęcia o tym, że w naszej piwnicy rosła góra niezbędnych do przetrwania artykułów.
Próbowałam ostrzegać też innych i namawiać do znalezienia sobie bezpiecznego schronienia oraz robienia zapasów, ale wszyscy tylko parskali, że koniec świata zapowiadany jest średnio co kwartał i kto by się tym przejmował.

– Ale to naukowcy z NASA obliczyli! – broniłam się. – To są fakty naukowe, a nie jakieś tam przepowiednie! Ta asteroida leci w kierunku Ziemi i musi się z nią zderzyć. Obliczyli to na superkomputerach!

– Daj spokój, Wanda – słyszałam tylko. – Za bardzo się przejmujesz.

No przejmowałam się, pewnie, że tak! Ale czułam się spokojniejsza, wiedząc, że mam solidną piwnicę, w której z Januszkiem przetrwamy kataklizm na powierzchni. 

Dałam się nabrać ja głupia

A potem przyszedł dzień zagłady i… nic się nie wydarzyło. Tak po prostu. Dzień się rozpoczął wschodem słońca, zakończył jego zachodem i nawet nie było wiatru ani deszczu. Odczekałam jeszcze dwie kolejne doby i kiedy nadal nic złego się nie wydarzyło, odetchnęłam z ulgą. A więc to oni mieli rację, nie ja! To nie był żaden przeciek informacyjny, tylko zwykła plotka, sensacja powtarzana z ust do ust. A ja, głupia, dałam się nabrać!

Cieszyłam się jednak, że nasza cywilizacja nadal istnieje. Z tej radości upiekłam sernik z brzoskwiniami i zeszłam do piwnicy po kompot. I… no tak… nie miałam gdzie nogi postawić. Całe pomieszczenie zastawione było moimi ostatnimi zakupami… Bałam się reakcji męża, kiedy odkryje, co narobiłam i ile pieniędzy wydałam zupełnie bez sensu. Musiałam jak najszybciej pozbyć się dowodów swojej naiwności.

Część towaru udało mi się na szczęście zwrócić w markecie. Kiedy z niego wracałam, zobaczyłam, że sklepik zielarski jest otwarty.

– Byłam u rodziny w Bieszczadach – wyjaśniła pani Karina. – Jest sezon na zbieranie pędów krwawnika, a moja babcia już sama nie chodzi po zioła. O, i przywiozłam mandragorę, będę mogła zrobić amulety do magii miłosnej.

Wydawało się, że pani Karina już zapomniała o przewidywaniach naukowców. Nie miałam też pewności, czy aby na pewno wierzy też w moc mandragory, talizmanów i zaklęć, których pełne były sprzedawane przez nią książki. Kiedy nieco uważniej się jej przyjrzałam, dostrzegłam w niej nie tyle pasjonatkę ezoteryki, co dość skuteczną bizneswoman, która zarabia na ludzkiej wierze w magię.

Opowiedziałam jej jednak o swoim kłopocie, na który składało się kilkadziesiąt kilogramów suchych produktów w piwnicy, niemała ilość kartonów mleka i sporo puszek z konserwami.

– Wiem, co możemy zrobić! – wykrzyknęła moja znajoma. – Urządzimy u mnie w sklepiku akcję dobroczynną. Wywieszę ogłoszenie, że można przynosić dary żywnościowe dla schroniska dla bezdomnych, w którym pracuje moja siostra. Im się wszystko przyda, nic się tam nie zmarnuje.

Przynajmniej pomogłam potrzebującym

I tak przez kolejne dni przewoziłam chyłkiem w torbie na kółkach worki z ryżem, kaszą i mąką oraz układałam w stosiki konserwy. Zysk z tego był taki, że ludzie widząc ilość żywności w koszu wystawionym przed sklepikiem zielarskim, czuli się w obowiązku przyłączyć się do naszej akcji i udało nam się zebrać dla schroniska naprawdę sporo dobrego jedzenia.

– Cieszę się, że ci biedacy będą mieli co jeść – westchnęłam, kiedy wolontariusze zabrali ostatni karton z darami. – Tylko co ja z tego mam? Wydałam mnóstwo pieniędzy, zmęczyłam się tym bieganiem w tę i z powrotem… Po co mi to było?

– Och, pani Wando, to bardzo dobrze, że tak się stało! – przekonywała mnie pani Karina. – Zapewniła pani sobie w ten sposób dobrą karmę, jak mówi filozofia Dalekiego Wschodu. O, tu mam nawet taką książkę o tym, że każdy dobry uczynek do nas powraca. 

Podała mi ładnie oprawiony poradnik o tym, jak dobrze żyć i zapewnić sobie powodzenie. Jedyne trzydzieści sześć złotych! Nie kupiłam książki. Wyrzuciłam też z portfela nasiona malwy, te po pięć złotych za woreczek. Jak już mam w coś wierzyć, to w to, że trzeba być dobrym człowiekiem, uczciwie pracować i dobrze traktować innych, a wtedy życie będzie po prostu bardziej satysfakcjonujące. Ludzie troszczący się o innych mają też więcej przyjaciół i czerpią więcej radości z życia.

Dowiedziałam się tego, kiedy odwiedziłam schronisko dla bezdomnych i widziałam, jak jego podopieczni ze szczęściem w oczach zajadają się moim makaronem. I jeśli pewnego dnia nastąpi koniec świata, to zastanie mnie gotową. Nie dlatego, że będę mieć pół tony ryżu w piwnicy. Po prostu dlatego, że postanowiłam każdego dnia żyć tak, abym niczego nie musiała żałować, kiedy przyjdzie koniec. Zaczęłam wczoraj i już dzisiaj jestem naprawdę szczęśliwsza!