Zula to najlepiej ułożony i najbardziej posłuszny pies, jakiego kiedykolwiek mieliście okazję poznać. Naprawdę! Wpatrzona we mnie jak w obraz, reaguje na każdy gest; co tam zresztą gest, wystarczy grymas czy skinienie głowy. Nie to, co Luna mojej przyjaciółki Marianny. Niesforna, swawolna, po prostu skaranie boskie!
Spacerowałyśmy właśnie po przyosiedlowym parku, razem z naszymi pupilkami, przegadując ostatnie wydarzenia.

Była zawsze grzeczna

– Nie masz pojęcia, jaki to był cudowny wyjazd i ile nam dał! – zachwycała się właścicielka krnąbrnej malamutki, szczegółowo opowiadając o kursie szkoleniowym, który właśnie ukończyły. Kurs był trzydniowy, wyjazdowy i bardzo drogi. Złożyły się nań liczne warsztaty i treningi ze sławami świata trenerskiego. – Następnym razem też powinnyście pojechać – przekonywała mnie.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo akurat zbliżyłyśmy się do nowo wybudowanej trasy szybkiego ruchu i trochę się przestraszyłam. Zrobiło się bardzo głośno i niebezpiecznie – trasą mknęły samochody.

– Zula! – zawołałam przestraszona, bojąc się, że ogłupiały od hałasu pies może wyskoczyć na ulicę. – Zuuula! – zawołałam ponownie, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo sunia stała już karnie tuż obok mojej nogi i patrzyła wyczekująco.

Marianna, mimo ukończonego kursu (co odnotowałam, przyznaję, z nutką satysfakcji), musiała się dużo więcej natrudzić, by przywołać Lunę do siebie. Minęło dziesięć minut, zanim mojej przyjaciółce udało się zapiąć smycz na kudłatej szyi. „Cóż – pomyślałam – niektóre psy są po prostu posłuszne, a niektórym nie pomogą nawet najlepsze szkolenia”.

Tak to właśnie było z moja Zulą. Czy to na szybkie poranne siusiu, czy na bieganie w parku, czy nawet kilkugodzinne zbieranie grzybów w gęstej kniei – smycz nigdy nie była nam do niczego potrzebna. Zula zawsze się pilnowała i przybiegała na każde gwizdnięcie. Jasne, czytałam co nieco o psach i wiedziałam, że są sytuacje wyjątkowe, że czasem trzeba uważać szczególnie i pod żadnym pozorem nie spuszczać pupila ze smyczy. Na przykład wtedy, kiedy nasz pies, a właściwie suka, przechodzi cieczkę. Choćby nie wiem, jak była wytresowana, pod wpływem hormonów może przedłożyć urok byle czworonoga nad posłuszeństwo właścicielowi, i nieszczęście gotowe. 

Mogła biegać do woli

Wszystko to wiedziałam, ale... to przecież nie dotyczyło mojej Zuli! Nikt jej nigdy nie musiał trenować, była posłuszna sama z siebie. Także w tych „trudnych dniach”. Naprawdę, nigdy, ale to nigdy nie miałam z Zulą żadnych kłopotów. Owszem, czasem bardziej wylewnie witała się z innymi pieskami w tym właśnie okresie, ale raz zawołana, zjawiała się karnie przy nodze. Ta właśnie cecha mojej suczki wydawała mi się najwspanialsza. Dzięki niej nie musiałam zabierać Zuli wolności! Mogła biegać do woli, a ja byłam o nią spokojna. Współczułam pieskom wyprowadzanym na smyczach. Cóż im po spacerze, choćby najdłuższym, skoro zawsze muszą iść tam, dokąd prowadzą je właściciele. Uważałam to za zniewolenie. Zula miała wolności, ile dusza zapragnie!

Co prawda, jesienią miałam z nią troszkę kłopotów. Parę razy nie przyszła na pierwsze zawołanie, dopiero na trzecie lub czwarte, a raz nawet musiałam rano poprosić sąsiadkę, aby zaprowadziła Zulę do domu, bo nie mogłam już na nią dłużej czekać, musiałam biec do pracy! Postanowiłam troszkę jednak z Zulą poćwiczyć przychodzenie na wołanie i kilka innych komend, ale musiałam to odwlec w czasie, bo akurat miała cieczkę, a potem zrobiło się brzydko i mokro.

Była taka ociężała

Poza tym bardziej zaczęłam się martwić o kondycję mojej suni niż o jej posłuszeństwo. Sapała przy wchodzeniu na trzecie piętro, choć wcześniej nie sprawiało jej to kłopotów. Na dłuższe spacery chodziła niechętnie, a o rowerowych wyprawach w ogóle nie było mowy. Zula – która wcześniej, kiedy tylko widziała, że szykujemy się na rower, nie posiadała się z radości – teraz nawet nie chciała ruszyć się z posłania. I wyraźnie przytyła. Miała dopiero cztery lata, więc wiek nie mógł być tego powodem. Kupiłam jej nawet specjalną karmę – light, ale nic to nie dało.

Nie było rady, wybrałam się w końcu po pomoc do naszej pani weterynarz.

– No i nie ma się czemu dziwić – oświeciła mnie pani doktor, przebadawszy Zulę. – Za jakieś dwa tygodnie zostanie mamą.

Osłupiałam.

– Ale jak... kiedy... to niemożliwe – jąkałam się.– Przytyła owszem, ale to przez brak kondycji!

– Nie ma mowy o pomyłce – pani doktor spojrzała na mnie srogo.

Nie potrafię powtórzyć całej litanii zarzutów, które od niej usłyszałam – że nieodpowiedzialnie postąpiłam, nie sterylizując swojej suki, że nie pilnowałam jej w trakcie cieczki, i tak dalej, i tak dalej. Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię. Ale narozrabiałam – ja, która uważałam się dotąd za najwspanialszą psią mamę!
Cóż, czasu nie dało się cofnąć. Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to zadbać o Zulę jeszcze troskliwiej niż dotąd. Kupiłam jej specjalne witaminy, umościłam posłanko kocykiem, żeby miała miękko, nie forsowałam zbytnio.

I po dwóch tygodniach na świat przyszło pięcioro malutkich Zulątek! Zostałam psią babcią! Pieski były śliczne, dwa całkiem czarne, a trzy czarno-czekoladowe. Słodkie, grubiutkie, po prostu rozkoszne. Tyle że rosły jak na drożdżach, a ja w głowie miałam nieustannie jedną myśl: „Co z nimi zrobię, kiedy już minie okres karmienia?!”. O tym, żeby mogły zostać w mojej kawalerce, nie było mowy!

Nie chcę już nawet wspominać, ile musiałam się nabiegać, nadzwonić, naszukać, żeby znaleźć im dobre domy. Ale udało się. Trafiły do porządnych ludzi. A Zula? Cóż, od tej pory spaceruje na smyczy. Zawsze!