Kiedy siedem lat temu wyjeżdżałam z Polski do Holandii, obiecałam sobie, że wrócę. Wrócę z jakimiś pieniędzmi, z doświadczeniem, które inni chętnie wykorzystają i będę mogła lepiej ułożyć sobie życie w ojczyźnie.

Przyznaję, chciałam mieć dobra luksusowe: samochód, komputer, płaski telewizor, porządnego smartfona. No i mieszkanie. Wystarczyłoby nawet M-3. Niestety, pensja grafika w gazecie pozwalała mi jedynie napełnić żołądek i raz na jakiś czas wyjść do knajpy ze znajomymi. Miałam dosyć mieszkania z rodzicami, z którymi nigdy nie żyłam w przyjaźni. Miałam dosyć codziennego ścisku w tramwajach. I dosyć gapienia się na bombardujące mnie zewsząd reklamy tych wszystkich rzeczy, które równie dobrze mogłyby nie istnieć, bo i tak nie było mnie na nie stać. No, chyba że zaczęłabym pracować jako luksusowa call girl… jak moja koleżanka ze studiów. Pomęczyła się pięć lat, a za zarobione pieniądze założyła studio fotograficzne. I wyrobiła sobie kontakty! No, ale do tego, to trzeba mieć odpowiedni charakter i zero moralności.

Chciałam zarobić

Miałam 25 lat, kiedy powiedziałam dosyć i wyjechałam. Dlaczego do Holandii? Koleżanka poznała na Erazmusie Holendra, wyszła za niego i powiedziała, że mogę się u nich zaczepić, póki nie będzie mnie stać na wynajęcie własnego kąta. Holenderski to trudny język, przede wszystkim dlatego, że nieosłuchany. Ale znałam niemiecki, więc było mi łatwiej. Po pół roku mogłam ze zmywaka awansować na kelnerkę. Wtedy z koleżanką z Rumunii wynajęłyśmy mieszkanie. Przyznaję, pracowałam ciężej niż w Polsce, gdzie po pracy zajmowałam się już tylko przyjemnościami. Tu po jednej robocie szłam do drugiej. Wyprowadzałam psy, robiłam zakupy dla starszych ludzi. Fuchy łapałam w agencji prac dorywczych. W weekendy uczyłam się języka i szlifowałam umiejętności grafika.

Dlaczego nie mogłam tego wszystkiego robić w Polsce? Chyba każdy zna odpowiedź na to pytanie. Tu, w Holandii, ciężka praca się opłaca. I nie chodzi wcale o przelicznik euro na złotówki. Po prostu, zarabiając i wydając pieniądze w Holandii, mogłam kupić znacznie więcej niż wykonując te same, a nawet bardziej prestiżowe prace w Polsce, i tam też wydając pieniądze. Przez kilka miesięcy pobytu w Holandii oszczędziłam tyle, że kupiłam dobry komputer i zaczęłam brać zlecenia graficzne. Byłam bardzo szczęśliwa! Koniec z pracami dorywczymi, koniec z kelnerowaniem. Wreszcie będę robić to, co naprawdę kocham!

Szło mi nieźle. Wkrótce zrobiłam kurs wystroju wnętrz i wyspecjalizowałam się w trójwymiarowej wizualizacji projektów. Miałam nadzieję zaczepić się w tej branży. 

Los mi sprzyjał

Poznałam fantastyczną projektantkę wnętrz, która miała mnóstwo pomysłów i zamówień, a przy okazji totalną awersję do pracy z komputerami. Uzupełniałyśmy się. Jeździłyśmy po domach klientów, ona z nimi rozmawiała, potem wymyślała, jak przerobić mieszkania czy domy, a ja urzeczywistniałam to w komputerze. W kilku wersjach. Uwielbiałam tę pracę.

I to właśnie dzięki Monique poznałam Marka. Pracował dla firmy budowlano-wykończeniowej współpracującej z moją nową znajomą. Kładł glazurę, podłogi, malował – ot, taka budowlana złota rączka. I wyglądał jak ten polski hydraulik z reklamy, która podbiła Zachód.

– Gdybym nie była mężatką i matką dwójki dzieci… – cmokała czasem Monique, patrząc głodnym wzrokiem na Marka, który prężył bicepsy, podnosząc jakiś ciężar.

Ja mężatką nie byłam. Z początku wydawało mi się, że z Markiem będę jedynie dobrze się bawić i… drażnić Monique. Zapomniałam jednak, że tak jak ja – pani magister nowych mediów, która urabiała sobie ręce po łokcie na zmywaku i użerała z pijanymi w barze – tak i inni Polacy na emigracji niekoniecznie robią to, co jest ich pasją czy chociażby zawodem.

Marek był muzykiem, tyle że przeciętnie utalentowanym. Z muzyki w Polsce też wyżyć się nie da, jak się nie ma znajomości czy szczęścia, więc wyjechał, by zarobić. Odnaleźliśmy wspólne tematy, zainteresowania… Seks zmienił się w miłość.

Wzięliśmy ślub

W czwartym roku mojego pobytu w Holandii pobraliśmy się. Marek wciąż pracował jako złota rączka, ale miał widoki na awans, jeśli poduczy się języka. Z tym było gorzej. Nie każdy ma zdolności. Ale starał się. Mieszkaliśmy w niewielkim domku, czynsz nie był zabójczy, oszczędzaliśmy na własny dom w Polsce. Marek zarabiał nieźle, ja jeszcze lepiej… 

Czasami Monique, czy nasi polscy znajomi, którzy wrośli w ten kraj pytali, czemu ciągle mówimy o powrocie do Polski.

– Bo tu jesteśmy obcy – tłumaczył Marek. – Ja nie potrafię nawet porządnie nauczyć się języka.

– Nie czuję tej mentalności – dodawałam. – Brakuje mi naszych polskich zalet, a nawet przywar. Ciepła, emocji, spontaniczności. Tu wszystko jest takie… chłodne.

– No i nienawidzę tych okien bez firanek – kończył Marek.

Fakt – tutaj życie toczy się na widoku. Na naszym osiedlu tylko my mieliśmy okna zasłonięte firankami, co nie podobało się sąsiadom. Jakby podejrzewali, że prowadzimy jakąś przestępczą działalność.

Zdarzył się wypadek i wróciliśmy

Nie, ten kraj, ci ludzie, nie byli dla nas. Chcieliśmy wracać. Zarobić na dom, na dobre życie i wracać. Ale nie wiem, kiedy by to nastąpiło, gdyby nie pchnął nas los. A właściwie pchnął Marka, który akurat znajdował się na dachu remontowanego domu. Niestety mąż nie zainteresował się, czy jego szef opłaca ubezpieczenie pracowników kontraktowych.  A nie opłacał. I kiedy Marek spadł, połamał sobie nogi, miałam do wyboru – zadłużyć się w Holandii do końca życia albo zabrać męża do Polski i tam go wyleczyć. Bo tak się złożyło, że Marek cały czas opłacał ubezpieczenie w Polsce. Ja zresztą też. W końcu wróciliśmy.

Polscy lekarze wyleczyli Marka. Rehabilitacja trwała pół roku. Poszła na nią większość pieniędzy zaoszczędzonych przez nas w Holandii.

Nie było różowo

Musiałam wynająć mieszkanie. Szukałam pracy, ale tu moje umiejętności zdobyte w Holandii nikomu nie były potrzebne. Nie spotkałam polskiej Monique. Tutejsi projektanci wszystko robią sami, byle tylko zaoszczędzić na kosztach pracy. Nie stać ich było na moje usługi. Zaczepiłam się w gazecie, dorabiałam zleceniami… I poczułam się dokładnie tak, jak przed wyjazdem. Że nie mam tu szansy na rozwinięcie skrzydeł. Że nikogo nie interesuje, co umiem i co kocham robić. Nie jestem geniuszem, nie wpadnę na innowacyjny pomysł, który przyniesie mi miliony. A przecież w Holandii nawet ktoś tak przeciętny jak ja ma więcej szans. Jeśli tylko zechce.

Kiedy Marek wydobrzał całkowicie, i kiedy zaczął czuć to samo co ja – że tu, w naszej ojczyźnie tak naprawdę nie ma dla nas szans, znów wyjechaliśmy. Monique przyjęła mnie z otwartymi ramionami, a Marek znalazł pracę jako prywatny nauczyciel muzyki. Okazał się świetny. Ma coraz więcej uczniów.

Jestem już siedem lat w Holandii. Niedawno wzięliśmy kredyt na dom, planujemy powiększenie rodziny. Ciężko pracujemy, a wieczorami siadamy przed telewizorem i oglądamy polską telewizję. Polskie filmy. Bardzo tęsknimy za ojczyzną, bo Holandia to niezupełnie nasza bajka. Ale… jaki mamy wybór? Marzymy, że wrócimy do kraju, kiedy będziemy na emeryturze. Oczywiście, o ile polska służba zdrowia będzie wtedy na znośnym poziomie…