Jadę nad Bałtyk! Jako wychowawczyni najmłodszej grupy kolonii! Na całe trzy tygodnie! Hurra! – wykrzyczałam uradowana do Hanki, mojej starszej siostry. 

Zadzwoniłam do niej natychmiast po wyjściu z rozmowy o pracę, aby podzielić tą nowiną. Może ktoś inny wychowawstwo na kolonii uznałby za mało atrakcyjne, jednak dla mnie to było coś nadzwyczajnego. Jeszcze niedawno myślałam przecież, że już nigdy nie wrócę do normalnego życia. Dwa lata temu uległam groźnemu wypadkowi – na przejściu dla pieszych wjechał we mnie autem pijany kierowca. Miałam poważnie uszkodzony kręgosłup i nikt nie dawał mi gwarancji, że będę chodzić. 

Tamten okres wspominam jak koszmar!

Lekarze wprawdzie twierdzili, że moje nogi odzyskają czucie, lecz mało to się człowiek naczytał o sparaliżowanych ludziach, którym dawano nadzieję?! Przeszłam załamanie nerwowe, terapię i wielomiesięczną rehabilitację. Ten kurs był dla mnie jak uśmiech losu

Na nogi na szczęście stanęłam, jednak to wcale nie oznaczało końca moich problemów, gdyż do przedszkola, w którym pracowałam przed wypadkiem, nie mogłam wrócić. Lekarze nie pozwalali mi na pracę, zostałam więc z nadszarpniętym zdrowiem i praktycznie bez środków do życia.

Przyznana mi tymczasowo renta wystarczała zaledwie na opłacenie kilku rachunków. Błędne koło! Wciąż wymagałam specjalistycznej rehabilitacji, na którą nie było mnie stać. Gdyby nie pomoc rodziców i siostry, nie wiem, czym to by się dla mnie skończyło. Mijały miesiące, a ja stawiałam coraz pewniejsze kroki. Już prawie wcale nie kulałam. Wreszcie komisja lekarska orzekła, że mogę wrócić do pracy. Problem w tym, że nie miałam już dokąd, bo „moje” przedszkole zlikwidowano. 

Zarejestrowałam się więc jako bezrobotna, i to właśnie w urzędzie pracy zaproponowano mi bezpłatny kurs na wychowawców kolonijnych. Ukończyłam go i – sama nie wierząc we własne szczęście – niemal od razu otrzymałam ofertę pracy na kolonii! Potraktowałam to jak dobry znak i furtkę do nowego życia.

– Wspaniale! – uradowała się Hania. 

Zobacz także:

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę!

Siostra wypytała mnie o szczegóły wyjazdu, po czym powiedziała żartobliwym tonem:

– Tylko uważaj i nie daj się tam poderwać żadnemu ratownikowi!

Obie roześmiałyśmy się głośno. Otóż od lat miałyśmy z Hanią wyrobione zdanie o ratownikach z nadmorskich plaż: z racji pracy zasługują na najwyższy szacunek, bo ratują ludzkie życie; jako kandydaci na życiowych partnerów czy – nie daj Boże – mężów, odpadali w przedbiegach!

– Ratownik ma tyle narzeczonych, ile jest turnusów w sezonie – naśmiewała się kiedyś Hanka, ilekroć zdarzyło nam się wyjechać nad morze. Obserwując prężących mięśnie przystojniaków w pomarańczowych czapeczkach, musiałam przyznać siostrze raję. Jak się człowiek napatrzył na otaczający ich wianuszek dziewcząt, to tylko taki wniosek mógł się nasuwać.

Wypadek odebrał mi całą pewność siebie

Dlatego i teraz uśmiałam się serdecznie z żartu Haneczki. Ja i ratownik! Coś takiego nawet przez myśl by mi nie przeszło! I nawet już nie chodziło o te nasze siostrzane żarty… Raczej o to, że nigdy nie zaliczałam się do piękności. Nie przypuszczałam, że mógłby się mną zainteresować jakikolwiek przystojniak. W dodatku wypadek i rehabilitacja w pewien sposób odarły mnie z kobiecości. Szpitale, sanatoria, sale ćwiczeń, piżamy, przepocone dresy, grymas bólu na twarzy… Moja smutna codzienność naprawdę nie sprzyjała myśleniu o sobie jako o atrakcyjnej kobiecie! I choć wszystko to było już za mną, brak wiary w siebie jednak pozostał.

„Ale się nie poddam!” – postanowiłam hardo, bo perspektywa pracy nad morzem uskrzydliła mnie na dobre. Wysupłałam ostatnie zaskórniaki i – po raz pierwszy od lat – wybrałam się do galerii handlowej na babskie zakupy. Cel: nowy strój kąpielowy i jakaś śliczna letnia sukienka. Tydzień później podekscytowana wsiadałam wraz z grupką „moich” kolonistów do autokaru. Gdy wszystkie były już na miejscach, zajęłam jedyny wolny fotel – z przodu, obok kierowcy.

– To co, ruszamy? – młody szofer uśmiechnął się do mnie. Skinęłam głową i odwzajemniłam uśmiech.

Podróż trwała kilka godzin, ale była bardzo przyjemna. Śpiewałam wspólnie z dziećmi wakacyjne przeboje,  bawiliśmy się w kalambury i inne konkursy. Śmiechu było co niemiara! A najgłośniej śmiał się nasz kierowca.

– Pani to ma podejście do tych urwisów! Dawno nie jechało mi się tak bezproblemowo – powiedział, kiedy dotarliśmy do celu.

Miło mi się zrobiło, nie powiem… Coraz bardziej lubiłam tego człowieka. Zauważyłam zresztą, że on też ma podejście do maluchów. Z wyjmowania bagaży uczynił świetną zabawę! Dzieci śmiały się w głos, kiedy urządził konkurs na najcięższą walizkę, w którym nagrodą było… samodzielne zaniesienie jej do pokoju. Oczywiście nagrody nie wyegzekwował, bo sam roznosił dzieciom bagaże, choć przecież wcale nie musiał tego robić.

Powinien raczej odpoczywać po podróży.

– Dziękuję panu, naprawdę!  – uśmiechnęłam się do niego.

– Mam na imię Bartek – wyciągnął do mnie rękę.

– A ja jestem Gabrysia – uścisnęłam mu dłoń.

Okazało się, że Bartek nie wraca do Wrocławia. Zostawał z nami na cały trzytygodniowy turnus. Dzieci miały bowiem zaplanowane różne wycieczki i autobus z kierowcą był potrzebny na miejscu. Sama się zdziwiłam, lecz gdy mi o tym powiedział, poczułam dziwną radość. Przez pierwsze dni pogoda była, niestety, fatalna. Lało i wiało. Wymyślałam dzieciom coraz to nowe zabawy, żeby się nie nudziły. W sukurs przyszedł mi Bartek.

– Słuchaj, Gabi, mam pomysł. Czy dzieciaki zabrały coś do włożenia na deszcz? – spytał.

Przytaknęłam.

– To zorganizujemy im jutro od rana podchody w lesie. Takie prawdziwe, harcerskie! Zobaczysz, jaka to będzie frajda – zapowiedział z błyskiem w oku.

Uwielbiałam nasze wieczory zwierzeń

I już następnego dnia zachwycone maluchy, mimo deszczu i wiatru, ganiały po lesie w poszukiwaniu „tajnych znaków”.  Bartek dowodził jedną drużyną, ja drugą. Było tak fajnie, że dzieci nawet na obiad nie chciały wracać! Musieliśmy im przyrzec, że zabawę powtórzymy, dopiero wtedy zgodziły się ustawić w pary i wrócić do ośrodka. Po obiedzie Bartek wymyślił im zabawny tor przeszkód w jadalni. Z kolei po kolacji zorganizowaliśmy w świetlicy dyskotekę. 

Po takim pełnym wrażeń dniu maluchy padły już o 21. do łóżek i spały jak zabite! A ja nagle uświadomiłam sobie, że od lat się tak wspaniale nie czułam, nie bawiłam, tyle nie śmiałam.  I wszystko dzięki Bartkowi!

Odtąd wymyślaliśmy wspólnie nowe atrakcje dla naszych kolonistów. Mimo braku pogody nikt się nie nudził! Jeździliśmy też na wycieczki i wszyscy bawiliśmy się świetnie.

– Bartek, bardzo mi pomagasz, jesteś dobrą duszą tej kolonii  – mówiłam nieraz do Bartosza. 

– A ty sercem – odpowiadał.

Spędzaliśmy razem całe dnie i zaklinając deszcz, wciąż myśleliśmy o tym, jak zapełnić czas kolonistom. A każdego wieczora, gdy dzieci już spały, poprzykrywane i dopilnowane, siadaliśmy z Bartoszem na schodach przed ośrodkiem i rozmawialiśmy. 

Potrafiliśmy przegadać pół nocy, tak dobrze się rozumieliśmy. Czasem milczeliśmy, wpatrując się w niebo zasnute chmurami.

Z każdym dniem coraz mocniej czułam, że ten sympatyczny, no i – nie ukrywajmy – bardzo przystojny młody mężczyzna staje się kimś bardzo mi bliskim. Kiedy był obok, czułam się bezpieczna, radosna, szczęśliwa… Któregoś wieczoru nasza rozmowa zeszła na bardzo prywatne tematy. Bartek wyznał mi, że od dawna nie ma dziewczyny.

– Czekam na tę jedyną – powiedział i po chwili milczenia dodał: – To znaczy… cóż, coraz częściej odnoszę wrażenie, że już się chyba doczekałem… – i tu zawiesił głos i popatrzył na mnie tak, że mi się gorąco zrobiło.

Potem objął mnie ramieniem, ja przytuliłam się do niego i poczułam, że to najszczęśliwsza chwila w moim życiu!

Jakąś godzinę później wróciliśmy do ośrodka. Po cichu zajrzeliśmy do każdego z pokoi zajmowanych przez naszych podopiecznych. Dzieci słodko spały, spokojne i bezpieczne.

– Jedyne, o czym marzę, to żeby jutro obudzić się obok ciebie – szepnął Bartek, żegnając się ze mną. – No ale kto rano zająłby się naszymi urwisami?

Roześmieliśmy się i poszliśmy spać – każde do swojego pokoju. Jednak i tak prawie do rana nie mogłam zmrużyć oka.  Przez moją głowę przebiegały tysiące myśli, a każda miała na imię Bartek…

Ta informacja mnie mocno zmroziła

Ranek przywitał nas piękną niespodzianką – promieniami gorącego słońca! Dzieciaki były bardzo podekscytowane – wreszcie wybieraliśmy się na plażę! Nie na spacer, nie do lasu, tylko na prawdziwe plażowanie! Ja też się z tego bardzo cieszyłam. Po śniadaniu pobiegłam do swojego pokoju, żeby spakować torbę na plażę. Nagle usłyszałam pukanie do drzwi.

– Pani Gabrysiu! – kierownik kolonii był bardzo zaaferowany. – Miejscowy ratownik, z którym podpisaliśmy umowę, złamał nogę i nie może pilnować naszych dzieci na plaży! Szczęście w nieszczęściu, że nasz kierowca, pan Bartek, też jest ratownikiem. I wiele razy pracował nad morzem. Już z nim rozmawiałem, i to on będzie od dziś kolonijnym ratownikiem. Chciałem panią o tym poinformować.

Jakoś dziwnie mi się zrobiło…  Bartek jest ratownikiem?! Przecież nie zająknął się o tym nawet słowem… W jednej sekundzie odżyły we mnie wszystkie myśli o ratownikach. I nasze z Hanią żarty na ich temat. Choć słońce pięknie świeciło, na plażę poszłam w mocno zwarzonym nastroju. A gdy zobaczyłam Bartka w kąpielówkach, jego wysportowane, umięśnione ciało, i atrakcyjne dziewczęta w skąpych bikini, które oglądały się za nim, zrobiło mi się jeszcze gorzej!

„Ratownik ma tyle narzeczonych, ile jest turnusów w sezonie” – przez głowę przeleciały mi kpiące słowa Hanki. „Gdzie ja, taka niepozorna, po przejściach, miałabym szansę  u tego przystojniaka! On pewnie zmienia dziewczyny jak rękawiczki – nagle spojrzałam na Bartka innymi oczami. – Ze mną poflirtował sobie z nudów, i tyle”.

Od tego dnia zaczęłam go unikać. Wiele razy próbował ze mną rozmawiać, ale byłam jak głaz. Bo co mu miałam powiedzieć? Że zbyt wiele przeszłam w życiu, żeby się teraz pakować w kolejne kłopoty? Bo choć serce mi pękało z tęsknoty, to wiedziałam przecież, że związek z ratownikiem to naprawdę kiepski pomysł.

Po powrocie do Wrocławia pożegnałam się z Bartkiem chłodno i wróciłam do domu. Nie wymieniliśmy się nawet telefonami. Codzienne życie od tej pory nie było dla mnie łatwe.  Za dnia marzyłam o Bartku, w nocy przychodził do mnie w snach… Tłumaczyłam sobie samej, że to zwykłe zauroczenie.

„Minie jak grypa, trzeba je tylko przeczekać” – wmawiałam sobie. Jednak nie mijało.

Wciąż chodziłam smutna, zamyślona, kolejne dni kończyły się bez większego sensu…

Tamtego ranka, jakieś trzy tygodnie po powrocie z kolonii, wybrałam się rano do osiedlowego sklepu, żeby kupić coś na obiad. Wyszłam z bramy i… wpadłam  wprost na Bartka!  Stał tam, przed moim domem, z wielkim bukiet kwiatów w rękach! Serce zaczęło mi walić jak szalone, kolana zmiękły.

– Co… Co ty tu robisz? – wykrzyknęłam zdumiona.

Bartek zrobił krok, spojrzał mi prosto w oczy.

Przyszedłem, bo… tęsknię za tobą! I nie odejdę stąd, dopóki mi nie wytłumaczysz, dlaczego w ciągu kilku godzin zamieniłaś się z cudownej kobiety w zimną skałę – mówił drżącym głosem. – Trochę czasu zajęło mi ustalenie twojego adresu, w kuratorium nie chcieli mi go dać, ale na szczęście okazało się, że pracuje tam mój kolega. Jestem więc i nie odejdę, dopóki mi nie wytłumaczysz…

I wcisnął mi w dłonie kwiaty

Wtuliłam twarz w miękkie płatki róż i spoza tej kolorowej zasłony spojrzałam w oczy Bartka.

„Rany, przecież ja kocham tego faceta! – przeleciało mi przez głowę. – Jaka idiotka ze mnie!”.

– Wejdź, proszę, na… na herbatę – wykrztusiłam wreszcie.

W domu opowiedziałam mu o wszystkim. O tym, co przez całe życie sądziłam o ratownikach, ale przede wszystkim o wypadku, o swoich kompleksach i strachu przed rozczarowaniem.

Boże, to jedna z najdziwniejszych chwil w moim życiu! – wykrzyknął Bartek, kiedy skończyłam mówić. – Cudowna dziewczyna, w której się zakochałem, zarzuciła mi nieodpowiedzialność tylko dlatego, że włożyłem kąpielówki i pilnowałem bezpieczeństwa dzieci na plaży! – pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Bartek, ja… przepraszam! Wybacz mi, błagam! Wierzyłam w jakiś głupi stereotyp, zamiast ufać tobie, wspaniałemu człowiekowi, w którym się zakochałam! – chwyciłam go za rękę. – Czuję się jak skończona idiotka!

Siedział nieporuszony.

– Nie wierzę, że mogłaś tak o mnie pomyśleć. Czym na to zasłużyłem? – spytał cicho. 

Uff! Bartek wybaczył mi moją głupotę

– Bartek, przebacz mi – poprosiłam jeszcze raz.

Na szczęście wszystko zakończyło się szczęśliwie. Bartek mi wybaczył, a ja raz na zawsze nauczyłam się, że myślenie stereotypami to najgorsze, co można zrobić! Bartosz jest odpowiedzialny, mądry, lojalny. Nie wyobrażam sobie bez niego życia! Dlatego tak bardzo cieszę się na nasz ślub. To już za trzy miesiące. Moim świadkiem będzie Hania.

– No, Gabi, ten ratownik uratował ciebie i twoje serce! – śmieje się moja siostra.