Początkowo nawet nie sądziłam, że mogę się zakochać w tym chuderlawym okularniku. Nie dlatego, żebym przywiązywała wagę do wyglądu; bardziej z powodu jego irytującego sposobu bycia. Często udawał pewnego siebie intelektualistę, a tak naprawdę był przerażonym chłopcem. Czułam to i było mi go żal, lecz nie aż tak, żeby od razu z nich chodzić. Pewnie na zawsze pozostalibyśmy tylko znajomymi, gdyby któregoś razu nie zdobył się na odwagę i nie wyznał, co do mnie czuje.

– Kocham cię i świata poza tobą nie widzę, tylko... Rozumiesz, nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć... – wydusił z siebie, odprowadzając mnie do domu.

– Właśnie mi to powiedziałeś! – ze śmiechem weszłam mu w słowo.

W czym ona była lepsza ode mnie?

Wciąż pamiętam tamten swój śmiech: pewnej siebie, zadowolonej z życia dziewczyny. Miałam 25 lat, skończyłam studia z najwyższą notą, znalazłam niezłą pracę i udało mi się wynająć malusieńkie, ale wygodne mieszkanko. Świat stał przede mną otworem. Wystarczyło tylko sięgnąć, a pewnie dostałabym wszystko, o czym tylko marzyłam. Do pełni szczęścia brakowało mi jedynie chłopaka. Pewnie dlatego tamtego wieczoru dałam się ponieść emocjom 
i pocałowałam Łukasza. Myślałam, że nasza znajomość przerodzi się w nic nieznaczący flirt, przelotną przygodę, no i wpadłam jak śliwka w kompot.

– Jesteś dla mnie wszystkim – powiedział wówczas Łukasz, niezdarnie tuląc mnie do siebie. – Udowodnię ci to, tylko proszę, daj mi szansę.

W efekcie oddałam mu trzy lata życia, a potem kolejne trzy, lecząc się z jego zdrady, po której i tak rzucił mnie dla myszowatej koleżanki z działu.

– Z nią łączy mnie porozumienie dusz, a ty jesteś taka próżna i przyziemna. Nic tylko gadasz o rachunkach, zakupach, sprzątaniu, ratach, obowiązkach. 

Zobacz także:

A gdzie miejsce na nasze życie? Gdzie twoja radość? Byłaś inna, kiedy cię poznałem – stwierdził, zostawiając mnie w mieszkaniu, które kupiłam dla nas po zaciągnięciu horrendalnego kredytu.

Myszowata, oprócz perfekcyjnego wypełniania codziennych obowiązków, potrafiła z nim rozmawiać, a zwłaszcza wspierać go i pocieszać w chwilach, gdy w łóżku nie odnosił spektakularnych zwycięstw. Tak mi przynajmniej dał do zrozumienia. Tylko ja jakoś w tę jej mądrość nie mogłam uwierzyć. Przyjaciele tłumaczyli mi, że mój zakompleksiony chłopak chciał mnie w ten sposób upokorzyć… Nie słuchałam ich.

Przestałam ufać mężczyznom. Kilku śmiałków nawet próbowało się przebić przez skorupę nieufności do mojego serca, ale ich zniechęciłam. W końcu rodzina i znajomi chyba uznali, że będę sama. Właściwie ja też tak myślałam.

Oto najlepsza kraina na złamane serce 

To miały być zwyczajne wakacje, tyle że za granicą, a dokładniej w Portugalii, o której zawsze marzyłam. Zostało mi trochę pieniędzy po sprzedaży „naszego miłosnego gniazdka” i kupnie znacznie mniejszego mieszkania, więc w końcu postanowiłam zaszaleć. Nie w sklepach z ciuchami czy u kosmetyczki, ale wykupując wiosną wycieczkę do Portugalii.

Pojechałam z grupą nieznajomych turystów. W większości par albo matek z dorosłymi córkami. Wszyscy dziwnie mi się przyglądali, gdy wsiadałam do autokaru. Chyba czekali na moją towarzyszkę lub towarzysza podróży, choć nikt wprost o to nie zapytał. Muszę przyznać, że przez całą wycieczkę troszczyli się o mnie, jakbym była inwalidką.

Na miejscu, czyli w Lizbonie, pierwszym przystanku naszej podróży, pilotka przedstawiła nam lokalnego przewodnika. Wyglądał na studenta pierwszego roku: młodziutki, szczupły z ledwie widocznym zarostem i uśmiechem od ucha do ucha.

„Jemu też, jak mnie kiedyś, wydaje się, że świat stoi przed nim otworem – posmutniałam, lecz od razu przywołałam się do porządku: – Uspokój się, kobieto, zachowujesz się niczym stara baba, a przecież masz dopiero 32 lata!”

Chłopak, nieświadomy moich przemyśleń, na dobry początek trzydniowej znajomości (tyle czasu mieliśmy spędzić w stolicy Portugalii) zabrał nas na obiad do restauracji. Chciał poznać każdego z nas i dowiedzieć się, co sprawiło, że ten ktoś wybrał właśnie Portugalię.

– Zrobię wszystko, żebyście się w Lizbonie dobrze czuli, bo to miasto magiczne – powiedział, błyskając białymi zębami. – Sam kiedyś się w nim zakochałem. Miałem przyjechać tylko na wakacje, a zostałem na całe życie!

Parsknęłam śmiechem. Spojrzał na mnie zdziwiony, a z nim kilkanaście par równie zaskoczonych oczu.

– Przepraszam – zarumieniłam się. 

– Ale pomyślałam, że musiałeś być wtedy bardzo małych chłopcem – wytłumaczyłam moim łamanym angielskim.

– Ojej, myślisz, że jestem dzieckiem! – roześmiał się. – To nieprawda, jestem już starym mężczyzną, po studiach, mam 27 lat! – i skłonił się przede mną.
Rozbawieni turyści zaczęli mu bić brawo. No cóż, wygłupiłam się, ale przynajmniej usłyszeliśmy, ile ma lat.

Alonso był świetnym przewodnikiem. Starał się, aby każdy z nas mógł nasycić się miastem. Zabierał nas w miejsca, o których inni turyści nie mieli pojęcia; pokazywał kafejki z dobrym, miejscowym jedzeniem, malutkie bazary i sklepiki dla mieszkańców. Chciał, byśmy poznali jego miasto, a nie traktowali je jak jedną z atrakcji na mapie Portugalii. A kiedy mieliśmy już opuszczać ten kraj, w dniu naszego wylotu zjawił się na lotnisku, żeby się z nami pożegnać. Przy okazji wręczył nam swoje wizytówki i adres na Facebooku.

„Dobrze się reklamuje” – pochwaliłam go w myślach.

– Skoro nie masz konta na tym profilu, to może podasz mi swój mejl? – zapytał, zatrzymując się przy mnie.

Zrobiłam to, choć z ociąganiem, nie chcąc go dotknąć zdawkową odmową. 

W ten sposób potraktować pannę niedotykalską?!

Jednak tego, co nastąpiło później się nie spodziewałam. Bo Alonso ledwie wbił mój adres do telefonu, kiedy nagle chwycił mnie w ramiona i dwa razy siarczyście ucałował w policzki

Zamarłam z wrażenia i oburzenia. Byłam z tych absolutnie niedotykalskich i nie każdemu pozwalałam się nawet musnąć w policzek, a tu coś takiego! 
Ludzie z grupy na widok mojej miny ryknęli gromkim śmiechem. Ktoś wytłumaczył zaskoczonemu przewodnikowi, że my także należmy do spontanicznych nacji, i żeby mu to udowodnić, wszyscy pożegnali się z nim podobnym cmoknięciem (obowiązkowo podwójnym). Tylko ja nie byłam w stanie tego dokonać, ale uśmiechnęłam się promiennie, znów nie chcąc go urazić.

– Przepraszam – odpowiedział, choć nie wyglądał na skonsternowanego.

– Nic się nie stało, już taka jestem.

– Jak księżniczka! – Alonso wyszczerzył zęby, puścił do mnie oko i odszedł.

Napisał do mnie jeszcze tego samego dnia. A nie doczekawszy się odpowiedzi, przysłał zdjęcia z Lizbony. Restauracyjki, w której gościliśmy pierwszego dnia, kafejek, które odwiedzaliśmy, zaułków, targu, straganiarzy…

„Typowy chwyt podrywacza” – uznałam i właśnie tak później opowiadałam o nim znajomym, a jemu od razu lakonicznie podziękowałam za fotografie.

Sądziłam, że moje zachowanie go zniechęci. I tu – niespodzianka! Co kilka dni dostawałam od niego esemesa z historyjkami o mieście czy jego znajomych. Któregoś dnia… odpisałam. I tak zaczęła się nasza coraz bardziej zażyła korespondencja, tym razem mejowa. A potem podałam mu adres na Skypie. 

Przegadaliśmy kilka miesięcy, zanim mi oznajmił, że mnie odwiedzi. Właśnie: nie zapytał, czy może, tylko oznajmił. 

– Ciebie, Anita, trzeba długo przekonywać, a ja za bardzo tęsknię, żeby czekać! – śmiał się, wpraszając do mnie.

Na lotnisku rzucił mi się na szyję, a mnie... sparaliżowało. Bo chociaż z upływem czasu czułam, ze coraz bardziej mi na nim zależy, to wtedy omal nie uciekłam ze strachu. Sama nie wiem, czego tak bardzo się wystraszyłam. Może swoich uczuć? Ostatkiem woli zmusiłam się do tego, żeby nie wsiąść 
w pierwszy lepszy autobus i nie odjechać z Okęcia w siną dal. Alonso jakby wyczuł moje obawy, bo powiedział:

– Anita, pomyśl, że jesteśmy na wakacjach w Portugalii… – i uśmiechnął się jak wtedy w Lizbonie.

Trochę mnie to uspokoiło. Dawno z nikim nie czułam się tak dobrze jak przez tydzień z tym człowiekiem. Teraz to ja byłam jego przewodniczką, bo pokazałam mu Warszawę, a on wręcz chłonął każdą opowiadaną przeze mnie historię o tym mieście, a poza tym dbał, abym w jego towarzystwie czuła się dobrze. Nie narzucał się; czekał, aż lepiej się poznamy.

Cały czas traktowałam go jak dobrego znajomego i jeśli liczył na coś więcej, to srogo się zawiódł. Nie dlatego, że postanowiłam być niewzruszona jak Wanda, co nie chciała Niemca, lecz raczej z obawy przed konsekwencjami.  Nie chciałam bliskości, bo nie chciałam cierpieć, i Alonso to wyczuwał. Nie nalegał, nie próbował się do mnie zbliżyć, nie przekraczał wyznaczonych przeze mnie granic. Czekał.

Dla dobra dziadków musimy mieć drugie 

– Będziemy dobrymi przyjaciółmi – zapowiedziałam potem znajomym, a oni tylko kiwali głowami i robili miny.

Chyba domyślali się, że Alonso nawet nie starał się być moim znajomym…

Kiedy zaproponowałam mu przyjaźń, tylko roześmiał się serdecznie i delikatnie mnie przytulił.

– Wszystko, co zechcesz, Anita – powiedział, a chwilę potem dorzucił, że chciałby przyjechać do mnie na święta, bo tyle się nasłuchał o wyjątkowości tradycji Bożego Narodzenia w Polsce.

 – Chyba nie wyrzucisz mnie za drzwi w Wigilię? – zapytał niezrażony ciszą.

Nie mogłam mu odmówić.

Moi rodzice byli wniebowzięci na widok nowego mężczyzny w moim życiu. Alonso podbił ich serca tą samą taktyką: entuzjazmem połączonym z dużym taktem i wyczuciem sytuacji. I choć ani mama, ani tata nie mówią po angielsku, dogadywali się z nim świetnie.

Pół roku później byłam już dziewczyną Portugalczyka. Wciąż jednak nie umiałam się na tyle otworzyć, żeby nie zbywać jego pytań o małżeństwo, dzieci i przyszłość. Każde obracałam w żart, decyzje odkładałam na później. 

Ale życie nie lubi próżni. Być może nadal bym się wahała, bo przecież to cudzoziemiec i w dodatku mężczyzna ode mnie młodszy, gdyby nie… moja ciąża. Zaskoczyła nas oboje. I oboje płakaliśmy. Tyle że Alonso ze szczęścia, a ja po raz kolejny ze strachu.

– Co teraz? Mam być sama z dzieckiem? Jak ja sobie poradzę?! Jak mogłam być taka głupia?! – chlipałam.

– Po pierwsze, weźmiemy ślub. Po drugie, zamieszkamy razem. Po trzecie każde z nas sprzeda swoje mieszkanie i kupimy jedno, większe. Po czwarte, już od jakiegoś czasu rozglądam się za pracą w Polsce i coś mam na oku – odparł.

– Jesteś do tej ciąży lepiej przygotowany ode mnie… A jak nam się nie uda? 

– Nie wiem jak w polskim, ale w moim języku nie ma takiego słowa – powiedział mój przyszły mąż i tym wyznaniem ostatecznie podbił moje serce.

Jesienią zostałam jego żoną. Nasi rodzice bardzo się polubili, tylko co do opieki nad wnuczką nie mogą się zgodzić, bo cała czwórka najchętniej wciąż gościłaby ją u siebie. A my z rozbawieniem obserwujemy ich spory, ponieważ obie pary mieszkają daleko od nas. Ale to im w niczym nie przeszkadza…
Jak kiedyś mojemu Portugalczykowi.