Siedziałem u siostry i słuchałem jej zrzędzenia.

– Nie masz ochoty się ustatkować i żyć jak normalni ludzie? – wierciła mi dziurę w brzuchu. – Ciągle cię gdzieś nosi, nigdy nie wiadomo, kiedy wrócisz. Jesz chociaż porządne obiady?

– Marzenko, nie chcę się z tobą kłócić – odpowiadałem pojednawczym tonem – Co to znaczy „normalni ludzie”? To ci, którzy zawsze mają w niedzielę rosół? 

– Jesteś niesprawiedliwy! – zaczynała podnosić głos. – Rodzina i dom to cudowne rzeczy i wcale nie żałuję, że zrezygnowałam ze studiów, by być żoną i matką.

– Chyba pomyliłaś kolejność.

– Świnia! – teraz już krzyczała. – Jesteśmy szczęśliwi, a ty nie masz o tym pojęcia. Stary kawaler!

– I nie żałuję, siostrzyczko – próbowałem się nie uśmiechać, bo chyba pękłaby ze złości za moment. – Ten rodzaj szczęścia jest jak wyrok w pierdlu o złagodzonym rygorze. A obiady jem, gdzie i kiedy chcę. 

Wzmianka o obiadach zawsze kończyła kłótnię. Marzena gotowała fatalnie i wiedziała o tym, ale kult rodzinnych posiłków nie pozwalał jej się do tego przyznać. 

Nie lubiłem tych kłótni. I jej przekonania, że „taki jest los kobiety”. Była dobrze zapowiadającą się pianistką, ale cholerne „powołanie” nie pozwoliło jej kontynuować pasji. Sprzedała nawet pianino i stała się matką Polką z tendencjami do pouczania. Młodszy brat, czyli ja, wolny człowiek z wolnym zawodem, był idealnym obiektem do wylewania frustracji. 

Lubię swoją pracę

Konserwuję, zajmuję się renowacją, zabezpieczam – rzeźby, meble, ramy, ołtarze, kapliczki, bibeloty, zabawki. Ratowałem zabytki w całej Europie, w Azji, Afryce, a raz nawet w Ameryce Południowej. Ale największą satysfakcję sprawia mi „ożywienie” jakiegoś obiektu u nas w kraju. I właśnie jechałem do kościółka koło Siemiatycz, gdzie mojej pomocy potrzebowała piętnastowieczna figura Świętego Walentego. 

Zerkałem na kserokopię mapki sporządzonej przez miejscowego księdza, bo GPS nie chciał tu działać. Wreszcie dojechałem do drewnianego kościoła z wieżyczką dzwonnicy i dachem krytym gontem. Powoli podjechałem przed wejście i wyszedłem z auta. Przymknąłem oczy i z przyjemnością wdychałem powietrze pachnące sosnami i łąką. 

– No, jest pan, nareszcie! – wysoki męski głos wyrwał mnie z relaksu. 

– Jestem ksiądz Zenon. Proszę wchodzić! Pan zmęczony i głodny zapewne, a stół już nakryty. 

Patrzyłem na niewysokiego mężczyznę po siedemdziesiątce, z siwizną otaczającą łysinę na środku czaszki. Miał niewielkie, wielki nos i szeroki uśmiech. Dreptał do mnie pospiesznie, by oburącz ścisnąć moją prawicę i mocno nią potrząsnąć.

Bóg mi pana zesłał, panie Rafale! Naprawdę, sam Pan Bóg! – ksiądz prowadził truchtem na zakrystię. 

– Raczej wojewódzki konserwator zabytków – odpowiedziałem.

Ksiądz zachichotał i podskoczył przy pokonywaniu schodków. 

– Tędy – wskazał korytarzyk prowadzący w głąb przybudówki.  

Spora kuchnia miała dwa okna, pod którymi ciągnęły się robocze blaty ze zmywakiem. Stół, cztery krzesła, kredens, kanapa, półki z książkami i słojami. Ot, wiejska kuchnia wielofunkcyjna. Pachniało w niej żurkiem i młodą kapustą. 

– Zapraszam na obiad – ksiądz krzątał się przy starej gazowej kuchence. 

Ksiądz mnie ugościł

Na stół wjechały miski z zupą, młodymi ziemniakami i pachnącym koprem oraz z kapustą, w której widać było sporo pokrojonej w kostkę kiełbasy i boczku. Jedliśmy w milczeniu, a mój gospodarz z satysfakcją patrzył, jak pochłaniam solidną porcję. 

– Dziękuję, pyszności! Proszę podziękować gospodyni, świetnie gotuje.

– I ja dziękuję, ale gospodyni to ja nie mam – ksiądz spuścił skromnie wzrok. – Sam gotuję. Może herbaty z konfiturą? Też sam robię.

– Skoro tak, to z przyjemnością!

Zenon zerwał się i szybko zaparzył herbatę, a z półki zdjął słoik.

– Poziomkowa – powiedział z dumą i odkręcił słoik, z którego rozszedł się cudowny zapach. Zachwycony czekałem na rozmowę związaną z pracą. 

– Panie Rafale, bardzo się cieszę, że pan jest – zaczął ksiądz. – Zaraz pójdziemy obejrzeć figurkę, a pan powie mi, co będzie potrzebne, dobrze? 

– No to chodźmy – kiwnąłem głową i wstałem. 

Poznałem legendę

Nie było przejścia między plebanią i kościołem. Obeszliśmy budynek i weszliśmy do wnętrza. Kościółek nie był duży. Oprócz głównej nawy miał dwa małe ołtarze boczne. A w miejscu, gdzie niektóre świątynie mają boczną kruchtę, tu, na podwyższeniu, stał Święty Walenty. Figurka miała niecałe pół metra wysokości. Widać było, że jest bardzo stara, ale na szczęście owady jej nie naruszyły. Przyglądałem się dokładnie, a w tym czasie kapłan opowiadał o jej historii. 

– Ponoć figurka przybyła do nas z Lublina, z kościoła bernardynów. Wiózł ją jakiś rycerz, jadąc z drużyną na Litwę. Zatrzymał się w tej okolicy na nocleg, a miejscowi bartnicy ugościli go miodem. A Walenty to patron pszczelarzy oraz zakochanych. No i rycerz zostawił w tutejszym kościele figurę. Kościół kilka razy spłonął, ale dzięki Bogu nasz Walenty za każdym razem ocalał i wracał do nowej świątyni. I choć parafia jest pod wezwaniem Jana Chrzciciela, miejscowi najbardziej kochają Walentego. Od wieków ludzie przychodzą do niego prosić o miłość. Legenda głosi, że kto dotknie stóp Walentego, ten szczęścia w miłowaniu zazna. I dlatego stopy posągu są tak wygładzone.

Przyjrzałem się nogom świętego. Rzeczywiście, od dotyku tysięcy rąk stopy drewnianego mężczyzny były nie tylko wypolerowane, ale i trochę zniekształcone. Poza tym figura była w niezłym stanie: kilka zadrapań i małych ubytków. Na pewno odświeżenia wymagał kolor. 

– Zrobię, co się da, by Walenty wyglądał jak nowy. To znaczy tak, jak go wykonano kilkaset lat temu. A stopy świętego zostawię takie, jakie są…

– Właśnie o to chciałem prosić. Ludzie wierzą, że figura ma moc – staruszek rozłożył dłonie.

Uśmiechnąłem się.

– A ksiądz wierzy w tę legendę?

– Jeśli ludzie są szczęśliwi, to czemu nie wierzyć. Boga przez to nie obrażam – przeżegnał się powoli. 

– Ale nie powie mi ksiądz, że Walenty błogosławi zawsze i wszystkim?

– Nie powiem. Ale lepiej mówić o szczęściu, nieprawdaż? No, chodźmy do domu.

Ksiądz był bardzo przyjazny

Usiedliśmy przy stole, a ksiądz natychmiast postawił na nim flaszkę z nalewką i kieliszki.

– Ile czasu zajmie panu praca? – zapytał, nalewając.

– Przyznam, że spodziewałem się większych zniszczeń figury. Z drugiej strony, renowacji wymagają też wnęka i podstawa. Myślę, że trzy tygodnie to minimum. 

– Nie ma problemu, pokój gościnny jest, ma osobne wejście. Bez luksusów, ale jest nawet łazienka. Tyle że ciepła woda tylko w dni słoneczne.

Roześmiałem się. Widziałem już przepływowe zbiorniki na dachach.

– Dam radę, lato jest przecież.

– Tak, czas wakacji, ale u nas pusto. W ogóle ludzi tu coraz mniej. Rolnikom się nie opłaca, turystyka nie ma bazy, rodziny się rozjeżdżają. A pan żonaty?

– Nie ułożyło się jakoś. Zresztą, dużo podróżuję i pracuję w różnych miejscach, czasem długo, więc…

– Żadnej rodziny?

– Mam siostrę. To mi wystarczy.

Samotnik z pana – ksiądz przyglądał mi się z troską. 

– Kocham swoją pracę, ciągle poznaję ludzi, obcuję ze sztuką. Nie czuję się samotny. A mam tak wiele do zrobienia… – przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie usprawiedliwiam swojego stanu cywilnego. – Zresztą, życie rodzinne nie za bardzo mnie pociąga.

Teraz ksiądz uśmiechnął się, a nawet puścił do mnie oko. 

– Nie! – zaoponowałem stanowczo. – Nie mam natury motylka, który z kwiatka na kwiatek… 

– Nawet przez sekundę tak nie pomyślałem! – ksiądz uniósł ręce w obronnym geście. – A wracając do pracy: czy potrzebuje pan jakiejś pomocy? Narzędzi może?

– Mam wszystko. Choć przydać się może jakieś wiadro na śmieci, trochę starych gazet, szczotka do zamiatania – miałem w samochodzie wszystkie te sprzęty, ale skoro ksiądz chciał się czuć potrzebny, dawałem mu szansę. 

– A ktoś do pomocy? 

– Nie, dziękuję. Przywykłem do samodzielnej pracy.

– No, to zaczyna pan od jutra. Śniadanie będzie o 8, dobrze? 

– Wspaniale! Dziękuję bardzo. 

Praca szła sprawnie

I tak zaczęła się praca przy Walentym. Brodaty mężczyzna dzierżył w jednej dłoni kielich, a w drugiej miecz. Miał prostą i skromną szatę oraz tradycyjne rzymskie sandały. To w tym miejscu właśnie figurka była najbardziej nadwerężona. Z uśmiechem wyobrażałem sobie całe gromady dziewczyn, które przez stulecia, w nadziei na spełnienie marzeń o wielkiej miłości, gładziły drewniane stopy biskupa męczennika z Terni, który stał się symbolem frywolnego dosyć święta obchodzonego na całym świecie w różnych kulturach. 

Ciekawe, czy gdyby wszyscy wiedzieli, że był patronem chorych na padaczkę i podagrę, traktowaliby go równie ciepło – myślałem ze śmiechem, odświeżając kolejne elementy niszy i ołtarzyka. Posążek zabezpieczony folią czekał na swoją kolej ukryty chwilowo w kąciku bocznej nawy. 

Każdego dnia ksiądz Zenon wpadał do mnie kilka razy, by spytać, czy czegoś nie potrzebuję, ale zawsze miał ze sobą kawę, zsiadłe mleko, kanapkę z miodem czy inny wiejski przysmak. I zawsze chwalił mnie za robotę.

– Miło patrzeć, jak pan pracuje. Widać, że sam pan kieruje tymi dłońmi.

Moja próżność była zaspokojona.

– Niech ksiądz nie przesadza. Ot, rzemiosło i odrobina wiedzy.

– O nie, panie Rafale! Pan jest nie tylko artystą, pan czuje ducha sztuki. No, nie przeszkadzam, nie przeszkadzam… – mówił cicho i zostawiał mnie w starym wnętrzu pachnącym suchym drewnem i kadzidłem. 

Po tygodniu zepsuła się pogoda. Musiałem rozstawić lampy i wentylator. Wnętrze kościoła wyglądało teraz tajemniczo jak z filmu grozy. 

Anna spodobała mi się od razu

– Dzień dobry albo może raczej szczęść Boże – kobiecy głos zza pleców o mało nie poderwał mnie z krzesełka. – A gdzież to podział się ten krętacz? – dodała nieznajoma.

– Ma pani na myśli kogoś konkretnego? – rzuciłem pytanie w mrok za lampami. 

– Oczywiście Walentego – padła odpowiedź i w krąg światła weszła damska postać.

Nadal widziałem tylko kontur, ale kształt sylwetki był niezwykle interesujący. Przysłoniłem oczy ręką i próbowałem zobaczyć twarz tej zgrabnej figury. Pozwoliła na to, podchodząc bliżej. Krótkie blond włosy z długą grzywką zaczesaną na bok zaświeciły, gdy odwróciła się do mnie bokiem. Wielkie oczy odbijały białe światło. Usta uśmiechały się, a po chwili powiedziały:

– Anna – wyciągnęła drobną rękę. – Przepraszam, nie chciałam pana wystraszyć

– Rafał – odpowiedziałem, ciągle mrużąc oczy. – Czy pani może…

– Jestem z rodziny księdza.

– A może pani stanąć tak, żebym nie patrzył prosto w reflektory?

Roześmiała się i zrobiła kilka kroków w bok. 

– Teraz dobrze? – spytała.

– Teraz świetnie – odpowiedziałem z przekonaniem. Anna była bowiem bardzo atrakcyjną kobietą. 

– Może trochę zsiadłego mleka? Prosto od księdza dobrodzieja.

Śmialiśmy się teraz oboje, wzbudzając echo i najprawdopodobniej naganę w oczach obecnych w kościele aniołów i świętych. 

Polubiłem ją

Przyznam, że odkąd u księdza pojawiła się Anna, moja praca nieco zwolniła. Ona nie chciała mi przeszkadzać w kościele, a ja chciałem spędzać z nią czas poza nim. Jakoś to godziłem, ale proporcje poważnie się zachwiały. Szliśmy wieczorem polną drogą, podziwialiśmy kolorowe chmury na ciemniejącym niebie. 

– Dlaczego nazwałaś Walentego krętaczem? – spytałem.

– Bo wystawia zakochanych do wiatru. Oni mu ufają, a on zamiast się biedakami opiekować, pozostawia ich na pastwę okrutnego świata i wielkich niespełnionych miłości – Anna mówiła aż nazbyt poważnie.

– Zawiodłaś się na nim? – wzięło mnie na odwagę. 

Spojrzała na mnie wesoło.

– Jak dotąd nie, ale mam poważne podejrzenia, że dobrodziej Zenon tak, i to bardzo.

– Przecież to ksiądz.

– Mhm, i to od stu lat – Anna śmiała się od ucha do ucha. – Ale wiesz, jak to jest: krew nie woda.

– Coś sugerujesz? 

– Absolutnie! Ja wiem, jest coś takiego jak genetyka… A to moja działka.

– Chyba za dużo filmów oglądasz.

Anna spoważniała. 

– Swoją drogą, to ja teraz tak miętoszę tego Walentego, głaszczę, poleruję i nic – powiedziałem.

– Bo to krętacz. Mówiłam.

– Obawiam się, że możesz mieć rację – odpowiedziałem i poczułem, że ta wesoła blondynka, z którą spaceruję co wieczór po polach i lesie, trzyma mnie nie tylko za rękę, ale i za serce.

Skończyłem pracę po pięciu tygodniach. Nie spieszyłem się. Odkąd Anna tutaj była, czułem się na tym odludziu rewelacyjnie, i wiedziałem, że to jej zasługa.

Walenty był jak nowy

Walenty stanął w pełnej krasie na swoim odnowionym miejscu. 

– Bóg pana zesłał, panie Rafale. Dziękuję ogromnie! – ksiądz Zenon rozpływał się w zachwytach. – Nie wie pan, ile dla mnie znaczy ta figura.

– Mogę się domyślać – odpowiedziałem. – Cieszę się, że przywróciłem mu moc. Pora się żegnać. Dziękuję za gościnę. Czułem się tu wspaniale. A gdzie jest Anna?

– Ano pojechała rano do Lublina – ksiądz rozłożył ręce. – Miała wrócić, wiedziała, że pan wyjeżdża…

– Cóż, trudno. Proszę ją pozdrowić. Do widzenia – coś boleśnie zakłuło mnie w okolicy mostka. 

– Szczęść Boże, panie Rafale! 

Wrzuciłem torbę z ciuchami do samochodu. Sprzęt pochowałem jeszcze wieczorem. Ostatni raz zerknąłem na Walentego, pomachałem ręką staremu księdzu i wskoczyłem do auta. Kiedy kościółek zniknął z pola widzenia, zrobiło mi się bardzo smutno.

– Jestem już w domu, siostrzyczko – mówiłem do telefonu. – Nie, dziękuję, nie przyjdę na obiad. Wiem, że specjalnie dla mnie gotowałaś, ale się nie zmarnuje. Oj, daj spokój. Mam pyszności od księdza. Dam sobie radę. Nie wiem, kiedy wpadnę. Cześć.

Pokręciłem głową i rzuciłem telefon na biurko.

– Z rodziną się najlepiej wychodzi na zdjęciu i na dworzec – mruknąłem i zacząłem rozpakowywać graty. 

Ciuchy, ładowarki, narzędzia…

– Jasna cholera! – zakląłem na głos. Wśród moich przyborów brakowało pudełka ze specjalistycznymi, japońskimi pędzelkami i dłutami. Spojrzałem na zegarek: 23:47. Za późno, żeby dzwonić. Trudno. Tak czy owak czekała mnie nazajutrz wycieczka. 

Zaskoczyła mnie

Obudził mnie dzwonek do drzwi. 

– Ki diabeł? – mruknąłem i boso podreptałem do przedpokoju. Zamek, klamka…

Na korytarzu stała Anna i uśmiechała się przecudnie. Spojrzałem na nią z zachwytem. 

– Nie zostawiłeś przypadkiem narzędzi? – spytała z łobuzerskim uśmiechem i pomachała mi przed nosem skórzanym etui.

– Ale ja… – zająknąłem się.

Pomogłam trochę przeznaczeniu: schowałam je w swojej szufladzie. Wiesz, na Walentego nie za bardzo można liczyć.

– Fakt. To krętacz… – zamknąłem za nią drzwi.

Objęła mnie za szyję i pocałowała. A smakowała jak poziomki.