Kamienica pod Sokołem – tak nazywa się dom, który ponad 120 lat temu zbudował mój przodek. Budynek stoi przy głównym Rynku naszego miasteczka i w rodzinie jest od kilku pokoleń, zawsze ktoś z potomków fundatora domu zajmował ostatnie, trzecie piętro. Teraz w ogromnym mieszkaniu dla mnie jednej miejsca było aż nadto, zwłaszcza od kiedy dzieci i wnuki się wyprowadziły. Dwa niższe piętra, każde podzielone na dwa osobne mieszkania, były przeznaczone pod wynajem, a na parterze znajdowało się tak zwane pomieszczenie handlowe. Na początku mieścił się tam sklep z obuwiem i galanterią męską, później zakład fryzjerski, a tuż przed wojną – jatka mięsna. Obecnie lokował się tam oddział banku spółdzielczego, czyli jedno z dwóch centrów finansowych miasta. Drugie było na poczcie, po przeciwnej stronie Rynku.

Potrzebny był remont

Niestety, w tym roku dach kamienicy zaczął się gwałtownie domagać remontu. Ponieważ oszczędna i zapobiegliwa ze mnie osoba – po mamie i babce poznaniance – od lat mam na koncie specjalne subkonto, gdzie odkładałam środki na tak zwany wszelki wypadek. Tak więc pieniądze na remont były, znalazła się też ekipa budowlana, której akurat wypadło jedno zlecenie, więc mogli wejść już za miesiąc (a nie za pół roku). Pojawił się jednak inny problem. 

Gdy szef brygady remontowej wdrapał się na strych – by dokonać oględzin i sporządzić wstępny kosztorys – aż sapnął ze zdumienia i stanął w progu. Stanął, bo nie bardzo mógł wejść do środka. Ja bym dała radę, ale on był chłop na schwał, miał spore bary, brzuch typu bojler i metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Pomieszczenie strychowe, choć ponad stumetrowe, wyglądało jak pchli targ – zapchane, zagracone, z wąskim ścieżkami pomiędzy tonami składowanych tu od wielu, wielu lat gratów.

– Bo wie pan… – zaczęłam się tłumaczyć, podążając za wzrokiem fachowca. – Mama mnie uczyła, żeby niczego nie wyrzucać, no i się… uzbierało.

Westchnął ciężko.

– Ja wszystko rozumiem, a przynajmniej nie wnikam. Ja tylko powiem, że trzeba tutaj posprzątać. Inaczej nie wejdziemy ze sprzętem. Ani sami.

– Trochę mogę posprzątać już dziś – zapewniłam go szybko, żeby się tylko nie rozmyślił.

– Trochę nie wystarczy – mruknął. – Trzeba wynieść wszystko.

– Wszystko? A gdzie ja to upchnę?! – przestraszyłam się.

Facet wzruszył ramionami.

– To nie mój problem, szanowna pani. Ale może… na śmieci? – zasugerował. 

Potrzebowałam pomocy

Rozejrzałam się. Ostatni raz byłam tutaj z dziesięć lat temu. Przytargałam zepsuty prodiż, który… nadal stał tam, gdzie go postawiłam. Dwa metry od drzwi, na stosie starych gazet. Spojrzałam błagalnie na majstra.

– Podejmiecie się tu posprzątać? – zapytałam z nadzieją w głosie, ale i z ciężkim sercem.

Sama nie umiałabym tego zrobić. Nie z braku sił, tylko z braku silnej woli. Przecież na tym strychu – wśród niewątpliwych śmieci i rupieci, złomu i makulatury – była zgromadzona cała materialna historia mojej rodziny. Wolałabym, aby wyrzucił to ktoś inny.

– A nigdy w życiu! – obruszył się. – To nie dla nas robota. Jeszcze wywalimy przypadkiem coś dobrego albo potrzebnego, albo jakąś cenną pamiątkę, i potem będą pretensje. Nie, nie, nie. My wchodzimy już do opróżnionych pomieszczeń. Taka zasada.

– No to klops – jęknęłam. – I nici z remontu. Bo ja tego nawet w miesiąc sama nie przejrzę.

Twarz majstra wyraźnie spochmurniała – wszak mógł stracić zlecenie – ale tylko na moment. 

– Chyba mam pomysł – uśmiechnął się i sięgnął po komórkę.

Wyglądał niemrawo

Następnego ranka do moich drzwi ktoś zastukał. Otworzyłam i ujrzałam szczupłego chłopaka w okularach, góra dwudziestoletniego. Nie wyglądał na siłacza. Raczej na kujona czy jak to się dziś mówi: nerda.

– Dzień dobry – przywitał się grzecznie. – Jestem Janek. Student trzeciego roku historii. Wujek mówił, że potrzebuje pani pomocy fachowca.

– Jeśli mowa o strychu, to owszem – potwierdziłam. – Twój wujek powiedział, że pomożesz mi posprzątać strych. Tylko, hm, nie ukrywam, myślałam, że będziesz nieco większy.

Zaśmiał się cicho.

– Ja tu nie jestem od dźwigania, tylko od selekcji – wyjaśnił. – Poza tym wbrew pozorom swoją krzepę też mam. Mały, chudy, ale byk, jak mawia wujek. No to chodźmy zobaczyć, co tam zalega na tym strychu.

Bez słowa wzięłam klucze i poszliśmy. Na górze, po otwarciu drzwi, chłopakowi oczy zaświeciły się jak brylanty i błyskawicznie dał nura w głąb zagraconego pomieszczenia. W buszowaniu jego skromna postura była niewątpliwym atutem.

– Niech pani idzie do domu i się o mnie nie martwi! Mam ze sobą kanapki i picie! – dobiegł mnie jego głos. – Trochę mi tu zejdzie.

Zostawiłam go więc i wróciłam do siebie. Pomyślałam, że jak skończy swój rekonesans, to może będzie miał ochotę na domowy obiad. Na widok młodego, szczupłego człowieka jako matce i babce natychmiast włączył mi się instynkt opiekuńczej kwoki. Nastawiłam gar rosołu. I domowy makaron. I potem jeszcze ciasto. Przyszedł pod wieczór. 

Bardzo mnie zaskoczył

Zmęczony, brudny jak nieszczęście, ale wyraźnie zadowolony. Najpierw skorzystał z łazienki, a kiedy już wyszorowany i przebrany zasiadł do rosołu, trajkotał jak najęty.

– Pani Mario, rany boskie, pani ma tam istne skarby! – mówił między jedną a drugą łyżką zupy.

– Raczej stare rupiecie… – wzruszyłam ramionami.

– Rupiecie, które można sprzedać z zyskiem, to skarby – oświecił mnie. – Uporządkowanie tego zajmie z kilkanaście dni, a sprzedanie wszystkiego może i kilka miesięcy potrwać, bo to głównie rzeczy dla kolekcjonerów, ale w końcu pójdą, jak się znam.

– Co pójdzie? Gdzie? – zdumiałam się.

– Na aukcjach internetowych i w antykwariatach. A co pójdzie? Choćby gazety. Znalazłem osiem kartonów ze starymi czasopismami, między innymi prawie kompletny rocznik Kuriera Codziennego z trzydziestego dziewiątego. Jeden egzemplarz tej gazety wart jest jakieś dziewięćdziesiąt złotych w antykwariacie. Albo dwa stare telefony wygrzebałem. Jeden na moje oko jeszcze z czasów, kiedy kobiety obowiązkowo chodziły w kapeluszach i rękawiczkach. A drugi to model CB27. Widziałem taki ostatnio na jakiejś aukcji, gdzie poszedł za prawie dwa tysiące złotych! – ekscytował się. – No i meble. Wprawdzie wymagają renowacji, ale mam kolegę, który się tym zajmuje. Teraz na takie rzeczy jest ogromny popyt. Zarobi pani na tych porządkach kupę kasy. 

Ha, babcia i mama pochwaliłyby mnie za taką gospodarność. Tylko…

– Tylko że ja nie wiem, jak się do tego zabrać, Janku drogi – przyznałam.

– Dlatego potrzebuje pani fachowca takiego jak ja! – odparł chłopak z dumą w głosie i dźgnął się chudym palcem w cherlawą pierś.

– A podejmiesz się tego? Znaczy tej całej selekcji, posprzątania, sprzedaży wszystkiego, co ma jakąś wartość, i tak dalej? Oczywiście za stosowny procent – zastrzegłam.

Chyba zdążył to sobie już przemyśleć, bo odparł bez wahania:

– Spoko. Znaczy z przyjemnością. Dodatkowa kasa studentowi zawsze się przyda. Zrobię porządek, powystawiam na aukcjach, co się da, i gra muzyka. A właśnie, stary patefon też znalazłem. I kilkanaście płyt. Same oryginały. Przedwojenne! Miód, malina, kisiel, pani Mario!

Miałam dla niego propozycję

Coś jeszcze chodziło mi po głowie.

– A czy ty przypadkiem stancji jakiejś nie szukasz, kochaneczku?

Tu się zawahał.

– Mógłbym szukać – odparł ostrożnie. – Bo akademikowe życie nie dla mnie, tyle że nie stać mnie. A za byle pokój żądają w Poznaniu takich kwot, że żaden studencki budżet tego nie udźwignie… Już wolałbym stąd dojeżdżać – westchnął.

– Dobra. To już cię stać na pokój – stwierdziłam. – Dogadamy się. Za pomoc w codzienności, że tak to ujmę, będziesz miał u mnie pokój, wikt i opierunek. Pasuje?

– Pewnie!

– A jak rosół, wspólniku?

– Pycha! – mlasnął. – Proszę jeszcze!

To naprawdę było sporo warte

Zajęło mu to trochę więcej czasu, niż zapowiedział. Strych uprzątnął w ciągu miesiąca, tak że ekipa od remontu weszła w terminie. Ale klamoty zajęły całe dwa pokoje, które przeznaczyłam na stancję dla niego. Owszem, sporo rzeczy wyniósł na śmietnik, bo uznał, że jednak nie mają aż takiej wartości, żeby sobie nimi głowę zaprzątać. Za to wszystkie zakwalifikowane jako antyki meble w ciągu tygodnia odebrał znajomek Janka. Już po jego minie widziałam, że jest więcej niż zadowolony. Dał tego wyraz od razu, wręczając mi sporą zaliczkę i obiecując, że w ciągu pół roku rozliczy się ze wszystkiego.

Janek z miejsca zajął się sprzedażą pozostałych rzeczy. Wystawiał je na aukcje, pakował, zamawiał kurierów, wysyłał, i co tydzień sprawdzał stan konta bankowego, pokazując mi, ile wpłynęło, i objaśniając, za co są te pieniądze. A było ich sporo, ponad 30 tysięcy. Zanim ekipa skończyła remont, ze wszystkich przedmiotów ze strychu został tylko stary zegar, który Janek z dumą powiesił u mnie w salonie. I jednocześnie rozliczył się do ostatniej złotówki, a ja poczułam się nagle bardzo bogata. Tak bogata, że z miejsca zaproponowałam Jankowi, żeby został u mnie, jak długo zechce.