Tej śmierci nikt się nie spodziewał, a najmniej ja, jego żona. Janek był przecież był krzepkim mężczyzną jak na swoje 63 lata. Czego on nie robił, żeby zachować dobre zdrowie!

Jako pierwszy w rodzinie kupił sokowirówkę i dwa razy w tygodniu o świcie meldował się na lokalnym bazarku, gdzie u pani Zosi kupował marchew i buraki. Dzień zaczynał od szklanki wody z cytryną, później świeżo wyciskany sok. Dopiero po dwunastej lekki omlecik z grzankami i dużą ilością warzyw. Mięsa unikał, jadł tylko ryby na parze. Dbał o dobre samopoczucie. Dla wielu był dziwakiem, bo nie oglądał żadnych wiadomości i natychmiast wychodził z pokoju, gdy tylko ktoś je włączył.

– Szwedzi są od nas mądrzejsi – zwykł mawiać. – Nie puszczają w telewizji żadnych migawek z kraks samochodowych, nie mówią ludziom o karambolach, nieszczęśliwych wypadkach. Po co? I tak już z tym nic nie zrobisz, pomóc nie możesz, a w głowie zostaje. Myślisz i się denerwujesz, żeby czasem tobie lub twoim bliskim nic takiego się nie przydarzyło. Lepiej tego nie oglądać.

Był zdrowy i wysportowany

Co by nie mówić, nie był typowym panem w średnim wieku. Kochał sport, zwłaszcza rower, był wręcz urodzonym cyklistą. Czasem biegał. A od siedmiu lat z upodobaniem morsował. Czasem ze śmiechem mówił, że katar ostatni raz miał zaraz po ślubie, bo tak się wzruszył. I to akurat była prawda.

Długo nie wierzył, że uda mu się poderwać kogoś tak nieziemsko pięknego i seksownego – cytuję jego słowa. I naprawdę, od chwili, gdy się zobaczyliśmy – w Gdyni, w porcie, w słoneczny, lipcowy dzień, aż do ostatnich wspólnych godzin, wciąż był we mnie tak samo zakochany. Swoje uczucie okazywał mi na co dzień, bez wyjątku, ale także w nocy.

Czasem, gdy wpadało mu w rękę jakieś kolorowe pismo, a tam list od czytelnika z problemami sypialnianymi, Janek aż głową kręcił.

– Słuchaj, co oni tu piszą – śmiał się i czytał mi. – „Mam 59 lat i nie wiem, czy już powinienem zrezygnować z seksu, czy to czasem nie szkodzi zdrowiu, bo przecież w tym wieku…”.

Nie mógł pojąć, jak ludzie mogą wypisywać takie bzdury.

– Halinka, kochanie – obejmował mnie czule w pasie. – My nigdy nie będziemy mieli takich problemów, prawda? – No, co ja zrobię, że ty mi się ciągle tak podobasz – mruczał, wtulony w moją szyję.

Zmarł nagle, ale wciąż go czułam

Nie sądziłam, że to wszystko nagle się skończy. Ta sytuacja była dla mnie szokiem. Gdyby chorował, gdyby coś mu było, mogłabym się do jego odejścia jakoś przygotować. Ale on był zupełnie zdrowy! Dlatego nie mogłam uwierzyć, gdy Roman, mój szwagier, zadzwonił do mnie i przerażony wyjąkał że, Janek jest w szpitalu, miał zawał. Gdy tam dojechałam, już nie żył. To było tak abstrakcyjne, jakbym grała w jakimś filmie. Przez długi czas byłam jak zamrożona, zahibernowana.

Ale już wtedy, gdy leżałam na naszym łóżku po pogrzebie, już wtedy poczułam coś dziwnego: jakby delikatny wiatr muskał moje uszy. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, pomyślałam, że mi się zdaje. Sądziłam, że gdzieś musi być niedomknięte okno. Ale kiedy powtórzyło się to kilka razy, a ja – poczułam zapach Janka – wiedziałam, że to musi być on. Ale jak?

– Wariujesz – powiedziałam sama do siebie – Z tęsknoty ogarnia cię szaleństwo!

Jednak wietrzyk nie ustawał, a zapach Janka się nasilał. Któregoś wieczoru przeszedł mnie dreszcz, gdy na pościeli zobaczyłam coś w rodzaju śladów. Byłam pewna, że zanim poszłam się umyć, łóżko było gładkie.

– Kochany? Jesteś tu ze mną? – szepnęłam.

I znów poczułam znajomy wietrzyk, który za chwilę objął szyję, a nawet część pleców i pośladki. To było zmysłowe doznanie. Wietrzyk, jak kiedyś dłonie mojego męża, dotykał mnie wszędzie tam, gdzie Janek lubił najbardziej. Tym razem nie pomyślałam o sobie, że zwariowałam. To był zbyt wyraźny znak, że Janek, choć nie ma już ciała, wcale mnie nie opuścił i właśnie w ten sposób okazuje mi miłość. Poczułam się lepiej. Zwierzyłam się Ewie, mojej przyjaciółce.

– Jeśli nawet tak jest, to przecież wiesz, że on nie może być z tobą wiecznie – powiedziała, czym mnie trochę wyprowadziła z równowagi. – Przecież musi wrócić do boskiego źródła, musi zająć się sobą.

– Ale na razie jest ze mną – powiedziałam ostrzej niż bym chciała. – Z jakichś powodów ciągle ze mną jest.

Chciałam myśleć, że jest jest ze mną po to, by ulżyć mi w bólu, bym czuła się lepiej. I to działało. Jednak według moich synów, kiedy im się z tego zwierzyłam, to wcale nie było normalne.

Synowie chcieli mi pomóc

– Mamo, on umarł – mówił Kamil ze smutkiem w głosie. – Musisz się z tym pogodzić. Zacząć żyć.

– Za dużo czasu spędzasz w sypialni – wtórował mu Grzegorz. – Tylko leżysz i patrzysz w sufit. I wyobrażasz sobie, że ojciec cię głaszcze.

– Nie wyobrażam sobie – przerwałam mu z poczuciem bezsilności. – On naprawdę tu jest!

Moim synowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

– Mamo – zaczął Kamil, który miał w sobie dużo więcej delikatności, niż mój drugi syn. – Myśmy z Grześkiem znaleźli jedną kobietę od takich spraw. Ma bardzo dobre opinie. Jeśli chcesz, opłacimy ją. Przyjedzie tu i pomoże duszy taty odejść.

– Jeśli faktycznie tu jest – dorzucił sceptycznie, ale dość cicho, Grzegorz. – Bo przecież tego nie wiemy.

– Ja wiem – spojrzałam na nich, a w moim spojrzeniu więcej było zdecydowania niż smutku. – I wiem, czemu wciąż tu jest. Chce mnie pocieszyć. Zapewnić, że wciąż mnie kocha, bo miłość jest wieczna i brak ciała nie ma z tym nic wspólnego.

Moi synowie umilkli. Ale miesiąc po tej rozmowie, kiedy pościel wciąż pachniała moim zmarłym mężem, a na gładkiej poduszce znajdowałam wgniecenia, a kołdra była lekko zmierzwiona, napisała do mnie kobieta, która przedstawiła się jako specjalistka od pożegnań. Poinformowała, że robi to na prośbę moich synów. Powiedziała, że to sprawa bardzo delikatna i ona wszystko dobrze rozumie. Gdybym jednak zdecydowała się na rozmowę, jest na to gotowa.

„To nic nie kosztuje – dopisała. – Często spotykam się z ludźmi tylko po to, by rozwiać ich wątpliwości, wesprzeć. Nie zawsze muszę odprowadzać dusze” – zakończyła i serdecznie mnie pozdrowiła.

Postanowiłam spróbować

Kilka tygodni później, zaprosiłam ją do siebie. Kiedy stanęła w moich drzwiach, wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałam: niska, lekko pulchna, w turbanie zamotanym na głowie, z ustami pomalowanymi krwistoczerwoną szminką. Zaprosiłam ją do salonu na herbatę. Nie rozglądała się wcale, tylko od czasu do czasu przymykała oczy. Patrzyła na mnie uważnie, z serdecznością.

– Chce pani wiedzieć? – zapytała w końcu, gdy piłyśmy już drugą filiżankę, a wstępna rozmowa o herbacie i wypieku, który postawiłam na stole, dobiegła końca. – Chce pani wiedzieć, gdzie jest dusza pani męża?

– Tutaj, ze mną – orzekłam pewnie. – Nie odeszła.

Skinęła głową.

– To od pani zależy, jak długo pozostanie – spojrzała na mnie przenikliwie. – Tylko do pani. Po tamtej stronie czas nie istnieje. Ale tu tak – zawiesiła głos. – I pewnie rzeczy lepiej domknąć we właściwym momencie. Nic tu po mnie – uniosła się z fotela i popatrzyła na mnie ciepło. – Ze wszystkim sama sobie pani poradzi…

I stało się tak, jak mówiła. Pewnego dnia, gdy wstałam rano, poczułam się na tyle silna, aby pożegnać mojego Janka. Zapaliłam białą świecę obok jego zdjęcia. I przeprowadziłam z nim pełną miłości rozmowę, w której podziękowałam za wszystko. Powiedziałam, że jestem już gotowa żyć bez niego i może odejść w miejsce, które na niego czeka. Wtedy po raz ostatni poczułam muskający moje uszy wietrzyk. Nie płakałam, bo wiem, że się spotkamy w innych, też pięknych ciałach. A na razie, będzie zawsze koło mnie, kiedy tylko o nim pomyślę…