Tamten wrześniowy wypad w Góry Świętokrzyskie niemal od pierwszego dnia był porażką. Nie miałam pomysłu, jak spędzić ostatni miesiąc studenckich wakacji, przyjęłam więc propozycję Moniki, żeby powłóczyć się po górach z jej towarzystwem. Mieliśmy nocować w młodzieżowych hostelach i sami przyrządzać sobie jedzenie. Jako weteranka kilkunastu wypadów w Tatry, Bieszczady i Góry Stołowe początkowo czułam się pewnie. Znajomi koleżanki szybko jednak sprowadzili mnie na ziemię.

Stanowili zżytą i hermetyczną grupkę pięciu osób. Od początku trzymali się więc wobec mnie na dystans. Zwłaszcza Tomek, niekoronowany król tej ekipy. Wysoki okularnik o nieco (jak na mój gust) zbyt długich włosach narzucał nam iście sportowe tempo. Pozostali – milczący chudzielec Szczepan, korpulentna Justyna, wiecznie zafrasowana Zuza i „moja” Monika – zaciskali zęby, pocili się i sapali, ale pokornie za nim nadążali.
Ja, oczywiście, się zbuntowałam.

– Gdzie tak pędzimy? Uczestniczymy w jakichś zawodach? – spytałam.

Ani myślałam podporządkowywać się wojskowemu drylowi.

– O, nowa nie daje rady. Pewnie wolałaby podziwiać widoki z okna turystycznego autokaru – ironizował Tomek.

– To przecież wycieczka, a nie kompania karna – odpowiedziałam zirytowana.

– My chodzimy właśnie w takim tempie. Zawsze. Jak ktoś ma za krótkie nóżki i nie nadąża, niech sobie lepiej wykupi wycieczkę krajoznawczą – prychnął.

Aż mnie zatkało. Jak można powiedzieć coś takiego?! Owszem, nie jestem specjalnie wysoka, ale mówić, że mam za krótkie nóżki, to już chamstwo i bezczelność!

Dziwne znalezisko

Zamilkłam urażona, a Tomek, jakby chciał mnie do końca upokorzyć, zboczył ze szlaku i poprowadził nas w gęsty las. Trawersowaliśmy dość strome, podmyte po sierpniowych deszczach zbocze. Brązowa, gliniasta ziemia odsłoniła swoje wnętrzności – korzenie, kamienie, stare nory. Drzewa były tak wysokie i gęste, że zrobiło się mroczno. Do tego powiał wiatr. Konary zaszumiały, owionął mnie chłód. Po zboczu spłynęła chmurka, która otoczyła nas na chwilę mokrą i zimną mgłą.

Nagle potknęłam się. Spojrzałam pod nogi. Z brunatnej, lekko błotnistej ziemi wystawały bardzo dziwne kamienie. Beżowe, okrągłe, każdy z dwoma wgłębieniami na przedzie, wyglądającymi zupełnie jak…

– O nie! – jęknęłam. – Ludzkie czaszki

Stanęłam, pozostali mnie otoczyli. Kiedy spojrzałam uważniej pod nogi, zauważyłam więcej kości. Podłużne, okrągłe, płaskie.

– Piszczele, żebra, miednice i kręgi… – wyliczył Tomek, a w jego głosie brzmiała nieukrywana satysfakcja.

– Chyba są bardzo stare – zauważyła Monika. – Wyglądają na zmurszałe.

– Ciekawe, skąd się tu wzięły… – zastanawiał się na głos Szczepan.

– Po nawałnicach wypłukała je spływająca deszczówka – mądrzył się Tomek.

– Ale skąd się tu wzięły tak w ogóle? Pośrodku górskiego szlaku? Z dala od jakiegokolwiek cmentarza… – zauważyłam.

Tomek postanowił mnie zgasić: – W średniowieczu mogła tu być jakaś wieś. A obok niej nekropolia.

– Na zboczu góry? Z dala od rzeki? Serio? – nie dałam się przekonać.

Spodziewałam się kolejnej „ciętej” riposty, ale Tomek nie odpowiedział. Zamiast tego przykucnął i zaczął rękami rozgrzebywać kleistą ziemię. Ubrudził sobie ręce.

– Patrzcie! – zakrzyknął po chwili, unosząc jedną z czaszek. – Ale jaja!

Czerep był przebity na wylot niemal doszczętnie przerdzewiałym żelaznym kołkiem. Ostrze weszło ustami, a wyszło potylicą. To był koszmarny widok.

– Biorę to ze sobą! – zadecydował nagle Tomek. – Będę miał pamiątkę!

– Zwariowałeś?! – zaprotestowałam. – To bezczeszczenie grobów!

– Studenci medycyny też uczą się na ludzkich kościach, i co? – mądrzył się. – A poza tym te szczątki mają pewnie kilkaset lat. To obiekty muzealne, a nie żadne szczątki.

Dwie godziny później doszliśmy do wioski, w której mieścił się niewielki hostel. Mieścina musiała mieć kiedyś prawa miejskie, bo w jej centrum znajdował się niewielki ryneczek, a przy nim renesansowy kościół. Schronisko mieściło się w dość zaniedbanej kamienicy stojącej tuż obok.

Coś nie dawało mi spokoju

Wszyscy byliśmy mocno zmęczeni, więc po zameldowaniu się dziewczyny w pokojach od razu wzięły się do robienia kanapek, a chłopaki rozłożyli śpiwory na łóżkach. Tomek poszedł myć „swoją” czaszkę.

– Nie uważacie, że trochę przesadza? – zwróciłam się do pozostałych. – Powinniśmy raczej zawiadomić władze, policję, może archeologów…

Obrzucili mnie jedynie niechętnymi spojrzeniami, po czym zabrali się do pałaszowania kanapek. Nikt nie pisnął słowa. Nawet Monika nie stanęła po mojej stronie.

Chwilę później wrócił Tomek, ostrożnie stawiając swoje znalezisko obok pryczy. Ze zdumieniem dostrzegłam, że na twarzy ma dziwne zaczerwienienia i jakby… bąble.

– Co ci się stało? – spytałam.

– Chyba oparzenie słoneczne – wzruszył ramionami. – Mam wrażliwą skórę.

Wszyscy zaczęli układać się do snu. Tomek i Szczepan sączyli jeszcze piwo z puszki, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś tutaj nie gra. Poparzenie słoneczne? W gęstym lesie, a do tego pod koniec września? Nie chciało mi się spać, postanowiłam więc wybrać się na krótki spacer po okolicy.

– Tylko nas nie pobudź, jak będziesz wracała! – rzucił za mną Szczepan.

Wyszłam na opustoszały już rynek i rozejrzałam się. Gdzie iść? Co robić? Narastał we mnie nieokreślony niepokój. Te ludzkie szczątki pochowane w głębi lasu i przebite żelaznymi kołkami nie dawały mi spokoju. Wydawały mi się mocno podejrzane…

Skręciłam w uliczkę za kościołem. Na jego tyłach, w zakrystii, paliło się blade światło. Pod wpływem nagłego impulsu zapukałam do drzwi i weszłam.
W środku zastałam starego księdza porządkującego stuły w drewnianej szafie, trzeszczącej przy każdym dotknięciu.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale…

Staruszek zlustrował mnie zza grubych szkieł uważnym wzrokiem. Nie odezwał się.

– Chciałabym się tylko poradzić… – jąkałam się dalej. – W pewnej kwestii, która nie daje mi spokoju…

Patrzył na mnie spod krzaczastych brwi w milczeniu, ale z zainteresowaniem. To mnie ośmieliło. W kilku zdaniach opowiedziałam mu o znalezionych kościach.

– Gdzie to było? – odezwał się wreszcie.

– Dwie godziny marszu stąd.

Diabelska Góra – odrzekł. – Miejsce, gdzie trzysta lat temu grzebano nieświętych.

– Nieświęci? Co to takiego?

– Przeciwieństwo świętych. Ludzie, o których wiadomo, że nie dostąpią zbawienia.

– Jak można to stwierdzić tu, na Ziemi? – obruszyłam się.

– Jeśli ktoś zamienia się nocami w strzygę albo wampira, boi się blasku słońca, z pewnością został przeklęty – padła odpowiedź. 

Wampiry? W pierwszej chwili omal się nie roześmiałam. A potem pomyślałam o czaszce przebitej żelazem. Czy w ten sposób chciano zatrzymać duszę przeklętą w ziemi?

Gdybym tego nie przeżyła, nie uwierzyłabym 

Nagle ksiądz zmarszczył brwi.

– Nie powiedziałaś mi, zdaje się, wszystkiego – powiedział ostrożnie.

Westchnęłam. A potem przyznałam, że jeden z naszych kolegów wziął sobie czaszkę nieświętego na pamiątkę.

Ksiądz wytrzeszczył oczy.

– Szybko! Nie ma czasu do stracenia! – niemal krzyknął, po czym chwycił jakiś kubek i pognał do kościelnej nawy.

Zdziwiona, wyjrzałam za nim przez drzwi obok ołtarza. Właśnie napełniał kubek święconą wodą. Następnie wrócił do mnie biegiem, narzucił płaszcz i nakazał: – Prowadź!

Że jest źle, domyśliłam się zaraz po wejściu do hostelu. Po korytarzu biegali przerażeni turyści, a z naszego pokoju dobiegały jakieś łoskoty, okrzyki bólu i… coś, co brzmiało jak warczenie. Jak bardzo jest źle, zrozumiałam jednak dopiero po chwili.

Kiedy otworzyliśmy drzwi, naszym oczom ukazał się przerażający widok. Jedna prycza była przewrócona, na ścianie widniała plama krwi. Na środku pokoju stał Tomek. Miał zakrwawione usta, a u jego stóp leżała Monika. Z jej szyi buchała pienista krew. Szczepan i Justyna kulili się za leżącym łóżkiem.

Na mój widok Tomek wydał z siebie gardłowy warkot i skoczył ku mnie. Miał szalone, przekrwione oczy, jego sine wargi odsłaniały zęby. Chciałam rzucić się do ucieczki, ale w tym momencie przede mnie wysforował się ksiądz. Chlusnął w niego wodą z kubka, a płyn zawrzał napastnikowi na skórze. Chłopak zwinął się z bólu, załkał. Proboszcz wypowiedział kilka zdań po łacinie. Wtedy Tomek znieruchomiał.

– Gdzie ona jest? – zwrócił się do mnie.

Od razu zrozumiałam, czego szuka. 

– Obok tamtego łóżka. 

Ksiądz podszedł do czaszki, zdjął płaszcz i starannie zawinął ją w materiał.

– Muszę natychmiast odnieść ją na miejsce – oznajmił mi. – Ty ratuj koleżankę.

Od tamtego czasu minęły dwa miesiące. Wróciłam na studia, Monika ma się dobrze. Na jej szyi pozostała jedynie sina blizna. Tomek dochodzi do siebie w psychiatryku, a ja próbuję zapomnieć. Niestety, przeszkadzają mi w tym sny. Gdy zamykam oczy, od razu widzę tamto zbocze i tamten las.

Najgorsze są jednak słowa, które za każdym razem słyszę: „To ty miałaś mnie znaleźć. Ciebie wybrałem na swego następcę. Wróć do mnie”.