Jestem małżonką dawcy. Tak o mnie mówią w szpitalu: "małżonka dawcy". Do tego określenia zdążyłam już się przyzwyczaić. Nieszczęśliwe zdarzenie, które mnie dotknęło, miało miejsce dokładnie 465 dni temu. To może wydawać się dziwne, ale odliczam dni od momentu, kiedy mój mąż zniknął z mojego życia. Każdy z nich traktuję jak cenny kamyk i raz na miesiąc składam je na jego grobie. Wtedy mówię do niego:

– Popatrz, mój drogi, ile szczęścia przyniosłeś innym. I wtedy na moim sercu robi się nieco lżej.

To był wypadek

Była już ciemna noc, a droga skąpana we mgle była trudna do zobaczenia. Doszło do tragicznego wypadku. Ciężarówka należąca do zagranicznego przewoźnika niespodziewanie wjechała na pas, na którym jechał Mirek. Przyczyną okazała się usterka układu kierowniczego. Jak później powiedziała mi policja, mój mąż próbował uniknąć czołowego uderzenia. Zjechał na pobocze i zderzył się z nasypem ziemnym. Wyrzuciło go przez przednią szybę. Uderzył głową o drzewo...

Kierowcy jadący za nim wezwali pomoc medyczną. Szpital znajdował się blisko, więc już za kwadrans lekarze się nim zajęli. Mirek został natychmiast przewieziony na salę operacyjną. Podjęto decyzję o trepanacji czaszki, ale niestety, nie można było już nic zrobić. Nie pozostał żaden fragment kości, który nie byłby pęknięty lub złamany. Lekarz pokazał mi zdjęcia z tomografii komputerowej. Następnie zapytał:

– Czy zgadza się pani na pobranie organów od pani męża?

Mąż podjął decyzję wcześniej

W pewnej chwili przypomniał mi się obiad, który jedliśmy rok temu. To jakby los narysował okrąg w czasie i niczym gracz w pokera stwierdził: „Sprawdzam!”. Mirek zdecydował się na... pogrzeb niepełny. Po posiłku razem z naszą córką, która miała wtedy trzynaście lat, oglądaliśmy w telewizji dokument mówiący o przeszczepach serca. Mąż i ja zaczęliśmy dyskutować na temat transplantacji. Niespodziewanie Marysia, patrząc na mnie, zapytała:

– A jeśli by mi coś się stało, czy oddałabyś moje serce komuś innemu?

Spojrzałam na Mirka. Po chwili odpowiedziałam, że tak właśnie bym zrobiła.

– Dlaczego?

Wtedy, przytulając córkę, wyznałam jej, że to nie za jej wygląd, blond włosy czy niebieskie oczy ją kocham... To nie za to, co niesie w sobie, lecz za to, kim jest. Tylko w ten sposób można oceniać każdą osobę i tylko tą miarą mierzyć miłość. Wtedy pamiętam, jak mój mąż usiadł obok nas i objął nas obie.

– Jeżeli coś by mi się stało… – zaczął mówić poważnie – wtedy wy, obie, musicie zapamiętać, że zgadzam się na to, aby mój pogrzeb nie był kompletny.

Oczywiście, wiedziałyśmy o czym mówi. Na zakończenie naszej konwersacji Mirek wyznał, że wcześniej już rozważał możliwość oddania swoich narządów tym, którzy ich potrzebują. W swoich dokumentach zaznaczył nawet notkę, że w przypadku nieszczęśliwego wypadku zgadza się na to. Później zaczęliśmy żartować i śmiać się, jak wyglądałby taki "niecałkowity" pogrzeb. To była normalna kolacja i typowy temat, o którym można rozmawiać z bliskimi. A dokładnie rok później ten lekarz zapytał, czy zgadzam się na oddanie kilku narządów... Mówił o rogówkach, nerkach, wątrobie i sercu.

Zgodziłam się 

Doktorzy zapewniali, że narządy mojego męża są w pełni sprawne i bez wątpienia przyczynią się do powrotu innych do zdrowia i normalnego funkcjonowania. Nagle zdawało mi się, że na końcu korytarza dostrzegam Mirka... Kierował się w moją stronę. Na jego obliczu widoczny był spokój. Miałam przekonanie, że już odnalazł szczęście i nie martwi się o nic. Czy może to był jedynie odblask światła, gdy łzy zasnuły mi oczy? Zwróciłam się do doktora:

– Ponieważ mojego męża nie ma już z nami, niech inni mogą żyć. Niech będzie to prezent od Mirka dla kogoś, kto poprzez swoje istnienie przynosi szczęście osobom, które są mu najbliższe. Moja wiedza na temat transplantologii była bardzo ograniczona. W naszym małym miasteczku temat ten rzadko był poruszany. Pamiętam nawet, że kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, lokalny ksiądz wielokrotnie powtarzał, że człowiek powinien zostać pochowany w "komplecie".

– Jeżeli brakuje mu jednej nogi – żartował ksiądz – to jak on dotrze przed oblicze Boga?!

W momencie, kiedy stałam na tym szpitalnym korytarzu, odczułam ulgę, która graniczyła z euforią. Wiedziałam, że ktoś będzie mógł dalej żyć dzięki sercu, które kiedyś mnie kochało... Gdy podjęłam tę decyzję, strach odszedł. Wypełniło mnie wtedy szczęście! Było to jakby złośliwe oszukanie śmierci. W myślach powiedziałam sobie wtedy:

"Śmierć odebrała mi coś, czym Bóg obdarował mnie jako najcenniejszym darem. Ale nie dostanie mojej całkowitej miłości! Jestem silniejsza od niej i kpię z jej potęgi!".

Więc postąpiłam zgodnie z tym, co ustaliliśmy z mężem po obejrzeniu dokumentu na temat transplantacji – zgodziłam się na pobranie jego wewnętrznych organów. 

Sąsiadki były w szoku

Kolejnego dnia odwiedziły mnie sąsiadki. Próbowały mnie pocieszyć. Jedna z nich zapytała, kiedy odbędzie się ceremonia pogrzebowa. Odpowiedziałam, że nie za szybko. W tamtym momencie nie miałam siły, aby wyjaśniać im dlaczego. Po prostu zdecydowałyśmy, że spotkamy się następnego dnia...

Wciąż pamiętam wydarzenia z tamtego popołudnia. Zgodnie z planem, sąsiadki przybyły po posiłku. Znów padło zapytanie o pogrzeb. Odpowiedziałam, że pogrzeb odbędzie się dopiero za kilka tygodni, ponieważ lekarze muszą zająć się pobraniem narządów od mojego Mirka.

Jedna z tych pań spojrzała na mnie, jakby nigdy wcześniej mnie nie widziała. Dwie pozostałe siedziały bez słowa. Następnie, pod byle pretekstem, opuściły mój dom, mówiąc mi do widzenia w dość chłodny sposób. Zauważyłam później przez okno, jak intensywnie dyskutowały o czymś na zewnątrz.

Były podłe

Po upływie trzech tygodni odbyło się pożegnanie, a dwie miesiące później towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło mi rekompensatę. To wtedy wszystko się zaczęło. Nikt nie mógł uwierzyć, że Mirek zdecydował się na ubezpieczenie na wypadek śmierci w kwocie stu tysięcy. Do mnie zaczęły dochodzić szepty, że pozbyłam się męża, a za jego organy otrzymałam tę górę gotówki.

– W końcu twój mąż pomoże ci odnowić dach – powiedziała mi pewnego dnia sąsiadka mieszkająca za płotem. – I pewnie kupicie nowe auto.

W tamtym momencie nie do końca ją zrozumiałam. Ale kiedy powróciłam do domu, dopiero wtedy pojąłem prawdziwe znaczenie jej wypowiedzi. Zaczęłam płakać. Poczułam się tak niesamowicie przybita... Przecież nie przyjęłam za niego nawet grosza! Jak niby miałabym to zrobić?! Nic nie otrzymałam i nic bym nie przyjęła, bo cały czas jestem przekonana, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebować wsparcia, na pewno znajdą się osoby, które będą chciały mi pomóc. Ale takie słowa, wypowiadane z podłością i niezrozumieniem naprawdę ranią!

Pewnego niedzielnego poranka, bez bezpośredniego wskazania mojego imienia, ksiądz podczas kazania wspominał o niemoralnym handlowaniu ludzkimi organami. W jaki sposób mogłam się bronić, zaprzeczać, że to wszystko to jedynie kłamstwa karmione przez zazdrosne i ignoranckie osoby? W jaki sposób? Ten dźwięk uspokajał mnie, dodawał siły.

Wiedziałam, że zrobiłam dobrze

Kiedy sytuacja stała się naprawdę nieznośna i gdy nie mogłam już znosić tych spojrzeń i cichego szeptania, niespodziewanie otrzymałam list. I po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Pewna pani wyrażała swoją wdzięczność za uratowanie życia swojego męża...

Mieliśmy okazję po długim czasie zjeść posiłek jako cała rodzina – napisała. – Nie spodziewałam się, że zwykłe jedzenie może dostarczyć nam tyle radości. Wszystko to za sprawą daru, na który Pani nie szczędziła dla potrzebujących. Nerki uratowały życie mojemu mężowi. Dziękuję! Co dzień modlimy się o Pani zdrowie i szczęście, a także o wieczny odpoczynek dla Pani męża. Bóg zapłać ponownie!

Często zastanawiam się nad tym, jakie emocje przeżywają te osoby, które otrzymały organy od Mirka. Nie zastanawiam się nad ich codziennymi obowiązkami, ale skupiam się na ich emocjach i szczęściu. Wiadomo mi, że nerki otrzymał mężczyzna w wieku 36 lat. Serce trafiło do 20-letniej dziewczyny, a oczy – do 16-latka. Te dni, kiedy inni cieszą się życiem, są dla mnie jak najlepszy prezent. Wiem, że zrobiłam dobrze.