– Boże, co ja w nim widziałam? – zastanawiałam się, pakując walizki. Miałam trzydzieści dwa lata, dwoje małych dzieci i męża, od którego właśnie uciekałam, modląc się, by dziś nie wrócił do domu przed świtem.

Związek z Michałem od początku był trudny. Był ode mnie starszy o pięć lat. Piekielnie przystojny, wygadany, pewny siebie. Dla mnie – wylęknionej szarej myszki – sam fakt, że w ogóle na mnie spojrzał, był wtedy jak święto. Nigdy nie uważałam się za atrakcyjną kobietę. Nie wyrastałam w domu, w którym ktokolwiek dbał o moją samoocenę, nikt nie przekonywał mnie, że jestem wartościową dziewczyną. Skończyłam technikum, potem studium gastronomiczne i szybko zaczęłam kelnerować w jednej z restauracji. To tam go poznałam. Pracował jako barman. Nie było kobiety, która by się za nim nie obejrzała. A on zagadał właśnie do mnie.

Czułam się, jakbym złapała pana Boga za nogi. Nikt nigdy nie był dla mnie taki czuły, tak pięknie do mnie nie mówił. W życiu nie dostałam od żadnego mężczyzny tylu kwiatów. Dawałam się łapać na lep adoracji i uwielbienia. Nie zapaliła mi się żadna lampka w głowie, gdy na moich oczach uderzył klienta, który po pijaku próbował mnie objąć.

– Stanął w twojej obronie, ryzykując utratę pracy. Ale on cię musi kochać – szeptały kelnerki, a ja wierzyłam, że ten atak to przejaw troski o mnie. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że to nie rycerskość, ale skłonność do agresji w czystej postaci.

Krótko po ślubie pokazał swoje drugie oblicze

Kiedy zaproponował, żebyśmy razem zamieszkali, nie zastanawiałam się ani chwili. Miesiąc później zobaczyłam na teście ciążowym dwie kreski i wzięliśmy szybki cichy ślub. I wtedy okazało się, że mój ukochany, którego zazdrościły mi wszystkie koleżanki, ma też swoje drugie oblicze. Nie znosił sprzeciwu. Na każde „nie” reagował złością, a bywało że i wymierzeniem siarczystego policzka. Potem oczywiście przepraszał, klękał, obiecywał że to ostatni raz, że już nigdy złość go nie poniesie. Dziś już wiem, że byłam ofiarą idealną. Bezwolną. Tłumaczącą każdy jego napad agresji złym dniem w pracy czy zbyt dużą ilością wypitych drinków. 

Naiwnie wierzyłam, że kiedy na świat przyjdą dzieci, Michał się zmieni. Pójdzie na terapię, opanuje swoje demony. Tak zresztą nieraz obiecywał. Ale zawsze kończyło się tylko na słowach. Wiedziałam, że pewnego dnia coś we mnie pęknie i odważę się odejść…  Kiedy? Zdecydowałam w ciągu minuty. Michał zazwyczaj szarpał mnie i ciągnął do łóżka, kiedy dzieci już spały. Ale tym razem poszedł o krok dalej.

Uderzył mnie na oczach dzieci, które z przerażenia wpadły w histerię. To przelało czarę goryczy. Kiedy tylko wyszedł z domu, spakowałam siebie i maluchy w dwie duże walizki i uciekłam. Znalazłam schronienie u koleżanki. Miałam trochę oszczędności, więc potem szybko wynajęłam maleńkie mieszkanie i tam stworzyłam dom dla Kasi i Krzysia. Krzyś miał trzy lata, Kasia niecałe pięć. Oboje chodzili już do przedszkola, więc mogłam pracować i nie bać się samodzielnego macierzyństwa.

– Nigdy bym cię nie podejrzewała o taką odwagę – Justyna kręciła głową z niedowierzaniem. Znała mnie i Michała od lat. Pracowała kiedyś w tej knajpie, w której poznałam swojego męża. – I w życiu bym nie powiedziała, że z niego taki typ. Zawsze uśmiechnięty, szarmancki. Podziwiam, że się odważyłaś odejść.

– Szkoda, że tak późno, że przez lata pozwalałam mu się bezkarnie obijać – na samo wspomnienie czułam ścisk w żołądku. – Ale to już przeszłość.

Bo od momentu spakowania walizek i wyprowadzki nastąpiła we mnie niesamowita zmiana. Przestałam się bać. Szybko złożyłam pozew o rozwód i o alimenty dla dzieci. Sąd orzekł koniec małżeństwa z winy Michała. Mój były nie odwołał się od wyroku. Patrzył na mnie w sądzie z mieszaniną pogardy i nienawiści, ale nawet nie pisnął. Błyskawicznie za to… zwolnił się z pracy.

Jak nie ty, to Fundusz Alimentacyjny pomoże

– Nie zapłacę ci ani złotówki – wysyczał, kiedy przypadkiem spotkałam go na ulicy. – Zdechniecie z głodu bez moich pieniędzy.

Nie miałam ani siły, ani ochoty na sprzeczki z nim, więc pokiwałam ze zrozumieniem głową i pełna nadziei udałam się do komornika.

– Pani były mąż nic nie ma, nigdzie nie pracuje, do tego ostatnio ciagle bierze jakieś chwilówki, których nie spłaca. No, jak bym się nie starał, nie mam opcji ściągnięcia z niego czegokolwiek – komornik rozłożył bezradnie ręce.

Jedynym ratunkiem pozostał dla nas Fundusz Alimentacyjny, który wypłacał świadczenie za Michała. Miesięcznie równo osiemset złotych na dwoje dzieci. Może nie była to fortuna, ale razem z moją pensją pomagała nam jakoś żyć. Tyle że Michał nie mógł się z tym pogodzić. Pewnego dnia spotkałam go pod przedszkolem. Wrzeszczał, machał rękami.

Na szczęście spłoszyli go inni ojcowie

– Pożałujesz tego, że mnie zgłosiłaś do funduszu! – syknął do mnie, zanim odwrócił się i uciekł.

Nie przejęłam się jego groźbą. Żyłam z dziećmi swoim życiem. Byliśmy spokojni i mimo wszystko szczęśliwi. A ja z każdym kolejnym miesiącem byłam coraz bardziej pewna, że tamta noc, kiedy spakowałam się i uciekłam, była moją najlepszą decyzją. Kończyłam robić obiad, gdy Kasia przyszła do kuchni z butami swojego brata.

– Mamo, te kalosze są już na Krzyśka za małe. Próbowałam wepchnąć mu je na nogi, ale nie wchodzą – Kasia wyglądała na szczerze przejętą.

Miała zaledwie siedem lat, ale po tym jak zamieszkaliśmy sami, chyba podświadomie chciała być doroślejsza i pomocna.

– Nie przejmuj się, kochanie – pogładziłam córeczkę po puchatych włoskach. – Jutro mama wybierze z bankomatu pieniądze i kupimy Krzysiowi nowe buty. Dobrze?

Mała uśmiechnęła się z ulgą.

– To może starczy nam też na lody – wlepiła we mnie błękitne oczy. – Chociaż takie małe – wydęła usteczka.

– Nawet na duże! Takie, jakie tylko będziecie chcieć – przytuliłam Kasię najmocniej, jak umiałam.

Był środek miesiąca.  Do mojej wypłaty było jeszcze daleko, ale wiedziałam, że dziesiątego na moje konto wpływają alimenty z funduszu. Pełna spokoju wystukałam na klawiaturze bankomatu wybraną kwotę. Ale ten zamiast stuzłotowego banknotu wypluł mi komunikat: „brak środków”. Zdębiałam.

– No, przecież dzisiaj jest dwunasty. To na pewno jakiś błąd systemu albo się, bankomacie, po prostu zepsułeś – pokręciłam głową i weszłam do placówki.

W okienku siedziała akurat pani Mariola. Na mój widok uśmiechnęła się serdecznie.

– Coś wasz bankomat nie chce dziś ze mną współpracować, a obiecałam dzieciom lody i nowe kalosze – podałam pani Marioli swój dowód, chociaż była to czysta formalność, bo znałyśmy się od lat.

– Ile wypłacamy?

– Stówkę, pani Mariolu – usiadłam naprzeciw kobiety.

Pierwsze nerwowe ukłucie pojawiło się, gdy pani Mariola zmarszczyła brwi i kolejny raz wstukiwała moje dane w komputer. 
Kiedy przełknęła nerwowo ślinę i westchnęła, poczułam kolejny ścisk.

– Nie ma, pani Elu, nie ma. Zawsze dziesiątego miała pani przelew z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, ale w tym miesiącu nic nie wpłynęło – oddała mi dowód i rozłożyła ręce w geście rezygnacji. – Patrzyłam nawet, czy u innych też jest jakiś poślizg, ale przelewy poszły. Tylko u pani pusto. Nie mam pojęcia, czemu tych pieniędzy nie przelali – wyszeptała, nachylając się w moją stronę.

Już wtedy czułam podskórnie, że w jakiś magiczny sposób musi za tym stać mój były mąż. Ale nie miałam pojęcia, jakim cudem sprawił, że pieniądze do nas nie trafiły. Pożegnałam się z panią Mariolą i pobiegłam do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Urzędniczka nie siliła się na długie wstępy. Od razu wyłożyła kawę na ławę.

– Alimenty z funduszu zostały wstrzymane, bo pani mąż ogłosił upadłość – pracownica działu świadczeń alimentacyjnych popatrzyła na mnie ze współczuciem.

– Jaką upadłość? Fakt, mój były jest dnem dna, ale o czym my mówimy? – kompletnie nie rozumiałam, co się właściwie dzieje.

Poczułam, jakbym dostała obuchem w głowę. Chyba zbladłam, bo urzędniczka zaproponowała mi szklankę wody. Zalała mnie fala wściekłości na Michała. Wróciły wszystkie złe wspomnienia, każdy najdrobniejszy żal. Biegłam po schodach, wybierając jego numer na klawiaturze telefonu. Nie liczyłam na to, że odbierze. Zawsze odrzucał moje połączenia, ale tego dnia bardzo szybko usłyszałam jego głos.

– No cześć, słoneczko, co tam? Kopę lat! – zarechotał.

– Ty wstrętny gnoju! – wysyczałam.

– Ojej, ojej, jakie nieładne powitanie. To ja tu do ciebie per słoneczko, a ty mi wyjeżdżasz z gnojem? Nieładnie, Elu, nieładnie – ironizował. Wyglądało na to, że przednio się bawi moim kosztem.

– Jak mogłeś to zrobić dzieciom?!

– Dzieciom nic nie będzie, bo pewnie ich mamusia ogarnie wszystkie problemy. Ale przyznaj, będzie ci brakować tych paru stówek, no nie? – roześmiał się do telefonu. – Niezły myk, co? Kolega mi podpowiedział. Tak samo zrobił chwilę wcześniej. Też miał taką niepokorną żonę, która idealnie na to zasługiwała.

Dzięki przyjaciołom wynajęłam prawnika 

Nie czekałam na kolejne wynurzenia mojego byłego męża. Rozłączyłam się, usiadłam i rozpłakałam. Nie sądziłam, że posunie się do takiego okrucieństwa. Że jego groźby i urażona ambicja pozwolą mu zadać cios dzieciom. Jak ja powiem maluchom, że nie będzie ani lodów, ani kaloszy, ani żadnych innych dziecięcych rozrywek, bo tata zabrał nam to, z czego żyły? Jak wytłumaczyć siedmiolatce i pięciolatkowi, że trzeba zaciskać pasa, bo tata ogłosił upadłość konsumencką? Bo ich nie kocha i ma je w nosie?!

Nie byłam w stanie zrobić tego dzieciom. Pożyczyłam od Justyny kilka stów, by przetrwać jakoś do pensji i spełnić dane maluchom słowo o butach i lodach.  Potem całą noc czytałam w internecie, czym jest ta upadłość, którą w zemście ogłosił mój mąż. I kiedy doczytałam, że takie bankructwo nie oznacza, że długi się kasują, tylko wchodzi syndyk, który zarządza masą upadłościową i z niej spłaca wierzycieli – aż się w głos zaśmiałam.

– Przecież ty, człowieku, nic nie masz! To co ty do tej masy zgłosiłeś?! – jęknęłam.

Justyna tak przejęła się moim losem, że zrobiła w restauracji, w której teraz pracowała, zrzutkę na prawnika dla mnie. Było mi cholernie wstyd, kiedy przyszła do mnie z kopertą wypełnioną banknotami.

– Nie rycz, tylko walcz. To pewnie da się jakoś odkręcić, tylko sama tego nie ogarniesz, tu trzeba prawnika – ocierała mi łzy i wpychała kopertę do mojej torebki.

Posłuchałam jej rady. Sympatyczny prawnik przejrzał sądowe akta i szczerze się zdziwił, jak łatwo mój mąż zaczarował sąd. Może i te przesłanki upadłości spełnił, ale ledwo, ledwo.

Nie poddam się, dopóki nie wygram tej sprawy

– Niewiele wskazał do masy upadłościowej. Są szkoły, że stare auto i udziały w świeżo odziedziczonym mieszkaniu po jakiejś ciotce to trochę za mało. Ale z postanowieniem sądu trudno dyskutować. Jedyne, co możemy zrobić, to wziąć się za fundusz, bo tu jest nadzieja – pan mecenas wyglądał na przejętego losem moich dzieci.

– Oni mówią, że nie zapłacą, dopóki ten syndyk nie rozwiąże sprawy, bo samo zadłużenie Michała u nich to prawie trzydzieści tysięcy złotych… – westchnęłam, płonąc ze wstydu, jakbym to co najmniej ja nie płaciła tych alimentów.

– I pewnie się boją, że jak tej masy upadłościowej braknie, a oni będą płacić, to nikt im tych ośmiu stów miesięcznie nie odda? Głowa do góry, pani Elu – mecenas nie tracił dobrego humoru.

– Tak powiedział ich prawnik, więc czarno to widzę – wymamrotałam bardzo daleka od optymizmu. 

Znów byłam tą szarą, przerażoną myszką, która pokornie czekała na kolejny cios.

– A pani prawnik mówi inaczej – mecenas wyraźnie podniósł głos. – Idziemy z nimi na wojnę, pani Elu. Ale proszę mi wierzyć, wygramy! – powiedział to z takim przekonaniem, że poczułam w sercu iskierkę nadziei.

Jeszcze tego samego dnia napisaliśmy odwołanie. Urzędnicy nadal stoją na stanowisku, że to nie ich wina. Ja, zmotywowana przez prawnika, upieram się, że to także nie moja wina, ani nie wina moich dzieci. Czuję, że duch walki znów do mnie wraca. Nie pozwolę, by zemsta sfrustrowanego byłego męża uderzyła w najbardziej niewinne i bezbronne istoty, w nasze dzieci.