Najchętniej zapomniałbym o wszystkim, wymazał z pamięci. Ale z drugiej strony, gdyby mi się to udało, czułbym się jak zbrodniarz. Bo jak można zapomnieć o własnym dziecku? Oli już nie ma. Była z nami tylko 8 lat. Odeszła nagle i cicho. Jedyna ulga w naszym cierpieniu to fakt, że nie cierpiała. Tętniak bez objawów.

Tamte dni, choć minęły dwa lata, ciągle powracają jak najgorszy koszmar. Robi mi się niedobrze, a w klatce coś ściska

Potem jest tylko ból, który towarzyszy mi do dziś.

Byłem zdruzgotany. Ania też. Może gdyby wtedy ktoś przy nas był, zauważyłby, co się z nią dzieje. Ale nikogo takiego nie było.

A my się obwinialiśmy, obwiniamy się do dziś, chociaż rozsądek mówi, że nic nie mogliśmy zrobić. Bo co? Rezonans, jakieś badania? Nie było żadnych przesłanek!

Z tamtego czasu pamiętam jedynie, jak lekarz zapytał mnie o przeszczep organów. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Nie wyobrażałem sobie, jak on może coś takiego sugerować! W pierwszej chwili powiedziałem: „nie”, zmieniłem zdanie dopiero po rozmowie z psychologiem.

– Wiem, że to trudne, ale państwa dziecko może uratować życie innym – usłyszeliśmy. – Oli nie pomożemy.

Ale to… nie mogę – moja żona płakała. – Ja nie wiem.

Zobacz także:

– Niestety, liczy się czas – psycholog patrzył na nas łagodnie; to był dość młody facet, ale pamiętam spokój i smutek, jakie z niego emanowały. – Nikt państwa nie zmusza i nie będzie miał pretensji. To pytanie zadajemy każdej rodzinie w takiej sytuacji.

– I ktoś się zgadza? – zapytałem.

Zaczął do mnie docierać sens tego, o co nas proszą.

– Niektórzy – przytaknął. – Ale to musi być państwa decyzja.

Kilkadziesiąt metrów dalej leżała nasza córka. Podłączona do aparatów, dzięki którym żyła… Nie, nie żyła – powtarzałem sobie – oddychała. A raczej to aparaty oddychały za nią. Przez cały czas, dopóki nie podejmiemy decyzji.

– Może jest jeszcze nadzieja? – zapytała Ania, patrząc na mnie czerwonymi, suchymi oczami. Już chyba nie miała łez…

– Nie ma – pokręciłem głową, powtarzając jak automat słowa lekarza. – To jest śmierć, to nie jest śpiączka. Oli nie ma. Nasza córeczka odeszła…

Nie ma jej.

Przed oczami stanęły mi zdjęcia chorych dzieci, te wszystkie apele, które słyszeliśmy

Podjęliśmy decyzję.

Potem był pogrzeb. Podobno to czas, kiedy człowiek w pełni uświadamia sobie nieodwracalność – to prawda. Ale nieprawda, że w jakikolwiek sposób pomaga to uporać się z pustką, bólem, smutkiem.

Po pogrzebie nastąpiły długie tygodnie czarnych dni. Pewnie wtedy z Anią zaczęło być źle. Zbierała po całym mieszkaniu rzeczy Oli. Posprzątała w jej pokoju tak, jakby córka miała wrócić ze szkoły. Uprała jej ubrania, uprasowała, złożyła. Dla mnie to było rozdrapywanie ran. Ja nie mogłem wchodzić do pokoju małej, nie chciałem ciągle przeżywać faktu, że już jej nie ma. Ania jakby żyła nadzieją, że Ola wróci.

Chodziłem do pracy, robiłem zakupy. Obejrzałem jakiś mecz. Ania żyła obok mnie, po swojemu.  Pewnego dnia powiedziała, że chciałaby wiedzieć, czy jakieś dziecko żyje dzięki Oli.

Mam nadzieję – powiedziałem, czując, jak powieki zaczynają mnie szczypać. – Powiem ci, że mam taką nadzieję, bo inaczej to w ogóle nie miałoby sensu. Co ja mówię… To nie miało sensu.

– Chciałabym poznać te dzieci – powiedziała żona. – Albo dziecko.

– Po co? Przecież to nie wróci Oli.

– Jeżeli Ola uratowała jakieś dziecko, to w nim jest jej cząstka. Jakby Ola żyła.

– Nie mów tak – nie wytrzymałem wtedy. – Ola nie żyje, nic nam jej nie wróci.

Miałem coraz mniej cierpliwości, coraz częściej ponosiły mnie nerwy. Wszystko mnie drażniło – to, że Ania sprząta w pokoju Oli, że przekłada jej ubrania na półkach. Ania próbowała ze mną rozmawiać na temat dzieci, które mogły przeżyć. Nie chciałem. Pewnie dlatego nie powiedziała mi, co chce zrobić.

Dowiedziałem się o tym tylko dlatego, że sprawdziłem stan konta

– Na co wzięłaś tyle pieniędzy? – zapytałem, widząc dużą wypłatę.

– Dałam pielęgniarce – powiedziała, patrząc na mnie obojętnie.

– Jakiej pielęgniarce? Za co?

Za to, żeby podała mi dane tych dzieci.

– Jakich dzieci? – nadal nie rozumiałem.

– No tych, dla których wzięli organy.

– Po co?! – byłem przerażony. – Chyba nie chcesz… Po co ci ich dane?

– Ola w nich żyje, chcę wiedzieć.

Powinienem był wtedy coś zrobić, na pewno. Ale byłem zbyt przerażony i przybity, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. A powinno mnie to zaniepokoić. Tak jak to, że Ania znikała z domu w weekendy, że później wracała z pracy. Że kupiła aparat fotograficzny, chociaż nigdy nie miała zacięcia do robienia zdjęć. Niedawno robiłem porządek na pulpicie komputera i zobaczyłem folder „Ola2”. Wcześniej go nie było. Wahałem się. Podejrzewałem, że Ania wrzuciła tam zdjęcia naszej córki i nie wiedziałem, czy jestem gotowy je oglądać. Ale to nie były zdjęcia Oli.

Kobieto, obudź się! To nie są nasze dzieci! To nie Ola!!!

Na kilku fotografiach był chłopiec. Mniej więcej w wieku naszej córeczki. Szedł gdzieś z plecakiem szkolnym, jechał na rowerze. Na innym zdjęciu dziewczynka – miała może z pięć lat. Bawiła się na placu zabaw. Jeszcze na innym dziewczynka na spacerze z psem… Troje dzieci, każde inne.

Zdjęcia były robione chyba z ukrycia – niezbyt wyraźne, czasem obraz przesłaniały jakieś krzaki. Nic z tego nie rozumiałem.

– Co to za folder? – zapytałem, kiedy Anka wróciła z pracy.

– To zdjęcia Oli – powiedziała.

– Jakiej Oli? – zapytałem, czując, jak zasycha mi w gardle. – Tu jest jakiś chłopiec i dwie dziewczynki!

– Ola – powiedziała moja żona poważnym tonem, a mnie dreszcz przebiegł po plecach. – To te dzieci, Ola w nich żyje.

Wtedy dotarło do mnie, co widzę! Moja żona znalazła dzieci, którym przeszczepiono organy od Oli!

– Jak? Skąd? – patrzyłem przerażony.

Pojechałem pod te adresy, które dała mi pielęgniarka – wyjaśniła moja żona. 

– Jeździłam tak długo, aż je zobaczyłam. Te dzieci. Musiałam je zobaczyć, poznać, rozumiesz? – patrzyła na mnie z nadzieją.

– Nie, nie rozumiem – powiedziałem. 

– I po co ci te zdjęcia?

– Bo to jest Ola – Ania pokręciła głową z rozdrażnieniem. – Nie rozumiesz? Nasza Ola żyje właśnie w tych dzieciach. Tam bije jej serce, pracują nerki… To Ola, nasza córeczka. Te dzieci są jakby nasze.

– Anka, co ty mówisz, Jezu! – byłem coraz bardziej przerażony. – Te dzieci nie są nasze… To nie jest Ola… Kobieto, Ola uratowała im życie, ale to nie są nasze dzieci! Mają swoich rodziców!

– I nas – dodała Ania ze spokojem. – Muszę je widzieć, bo wtedy widzę Olę.

Zrozumiałem, że nie jest dobrze. Anka była tak spokojna, tak opanowana, a jednocześnie zdeterminowana jak nigdy.

– Słuchaj, obiecaj mi, że nie będziesz tam więcej jeździć – powiedziałem. – Masz zdjęcia, widzisz, że Ola uratowała te dzieci. Ale one mają swoje życie, a my swoje.

– Muszę tam jeździć – wzruszyła ramionami. – Muszę wiedzieć, co się u nich dzieje. Czy są szczęśliwe, zdrowe, jak rosną… Muszę! Muszę! – krzyczała.

Byłem przerażony. Jestem nadal, bo Anka, pomimo moich próśb, nie przestała śledzić tych dzieci. Próbuję ją kontrolować, pilnuję, żeby do nich nie jeździła, ale ona jest sprytna. Zawsze znajdzie jakiś sposób, żeby pojechać i zrobić kolejne zdjęcia. I mówi o nich – moje dzieci. Boję się, do czego to doprowadzi. To jakaś choroba!

A poza tym, ona je traktuje coraz bardziej jak własne. Opowiada o nich, przeżywa, jak któreś się przewróci… Co będzie, jeżeli pewnego dnia ubzdura sobie, że ma do nich prawo? Ostatnio słyszałem, że jakaś kobieta porwała niemowlę, bo nie mogła dojść do siebie po stracie własnego. A jeżeli u mojej żony też rozwija się psychoza? Co ja mam robić? Powinienem chyba to gdzieś zgłosić, ale gdzie?