Dzisiaj wszyscy mają komórki i kiedy się kogoś poznaje, wystarczy wklepać jego numer do pamięci. Ale ja poznałam Jarka w czasach, kiedy telefon komórkowy był atrybutem biznesmenów, a zwyczajni młodzi ludzie jak on i ja, kiedy się sobie spodobali np. w ogródku sopockiej kawiarni, musieli sobie zapisać swoje numery telefonów stacjonarnych.

– Wyjeżdżam wieczorem – poinformowałam ze smutkiem wysokiego szatyna, z którym od czterdziestu minut czekałam na przyjaciółkę. 
Marta się jak zawsze spóźniała, a on się przysiadł i powiedział, że dotrzyma mi towarzystwa, dopóki moja koleżanka się nie zjawi. Już po pięciu minutach zaklinałam ją w duchu, żeby nie przychodziła wcale.

– Czyli już się nie zobaczymy – westchnął ze smutkiem. – Kurczę, nie mogę uwierzyć, że byłaś tu przez tydzień i spotkałem cię dopiero dzisiaj! Dasz mi swój numer? Zadzwonię, jak tylko wrócisz do domu.

I tu nastąpiła chwila gorączkowego poszukiwania kartki i długopisu. Żadne z nas nic takiego przy sobie nie miało, więc Jarek poprosił o coś do pisania kelnerkę, ale była okropnie zajęta i zupełnie zapomniała o jego prośbie. Zamiast kelnerki do stolika podeszła za to Marta.

– Inga! – wykrzyknęła. – Zbieraj się, ten pociąg nie jest o dwudziestej siedemnaście, tylko o siedemnastej dwadzieścia. Piotrkowi się pomyliło. Idziemy, szybko!

– Czekaj…  – posłałam jej błagalne spojrzenie. – To jest Jarek, czekał tu ze mną na ciebie…

Ale Marta nie chciała czekać. Popędzała mnie, żebym z nią poszła. Na szczęście miała przy sobie długopis. Kartki już nie. Jak na złość, na naszym stoliku nie było nawet serwetek. Chciałam zapłacić za swoje ciasto i wyjęłam portfel. W tym momencie wpadł mi do głowy pomysł.

Zobacz także:

– Zapiszę ci tutaj – powiedziałam, szybko notując mój numer domowy na banknocie dziesięciozłotowym.

Pięć minut później kłusowałam już za Martą w kierunki stacji kolejowej.

Jarek zadzwonił następnego dnia wieczorem. Mieszkałam wtedy jeszcze z rodzicami i odebrała mama.

– Jakiś Jarosław do ciebie – szepnęła, przekazując mi słuchawkę.

Dzwoniliśmy do siebie przez kilka miesięcy, potem on przyjechał do mojej miejscowości i poznał moich rodziców. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat, ale byłam całkowicie pewna, że to miłość mojego życia i że chcę za niego wyjść.

Moje marzenie spełniło się trzy lata później. Wzięliśmy ślub i pojechaliśmy w podróż poślubną… do Sopotu. Znaleźliśmy naszą kawiarnię i usiedliśmy przy tym samym stoliku. Wiedziałam, że chociaż ukochany znał mój numer telefonu na pamięć, to nigdy nie wydał tego banknotu, na którym mu go zapisałam. Nosił go w portfelu, w osobnej przegródce. Wtedy, dwa dni po naszym ślubie, wyjął go i kazał mi dorysować serduszko, a potem dopisał swoje inicjały obok moich. Śmiałam się wtedy, że jest taki sentymentalny, a on się obruszył.

– Uważam, że jestem raczej romantyczny – powiedział. – Mam nadzieję, że kiedyś pokażemy ten banknot naszym wnukom i opowiemy im historię, jak się poznaliśmy.

Rozmawialiśmy już tylko o logistyce domowej

Faktycznie, był romantyczny. Nagrał mi składankę piosenek, kupował drobiazgi bez powodu, zostawiał na lodówce karteczki z wyznaniami miłości. Ale po kilku kolejnych latach te przejawy romantyzmu stawały się coraz rzadsze, aż ustały zupełnie. 

Jasne, wiele się zmieniło. Urodziłam dwie córki, kupiliśmy mieszkanie na kredyt, Jarek dostał pracę zmianową i bywał w domu zgodnie z grafikiem, jaki ustalił mu szef. Wiedziałam jednak, że nosił „nasz” banknot w kolejnych portfelach, traktował go chyba jako coś w rodzaju talizmanu.

Aż któregoś dnia Jarek wrócił do domu jak struty.

– Okradli mnie w kolejce – wyrzucił z siebie ze smutkiem i złością. – Jacyś gówniarze, nawet nie wiem kiedy…

– Dużo miałeś w portfelu?

Wtedy skupiliśmy się na stracie kilkuset złotych oraz dokumentów. Dopiero parę tygodni później, kiedy Jarek wyciągnął nowy portfel, zdałam sobie sprawę, że ukradziono mu także „nasz” banknot. Nagle poczułam się tak, jakby to był zły omen.

Na pewno nie można o to winić braku talizmanu, ale nasze małżeństwo powoli zamierało. Córki rosły, a my rozmawialiśmy już w zasadzie tylko o ich sprawach oraz o logistyce domowej. Kto odwiezie dziewczynki na obóz, co kupić na prezent teściowej. Staliśmy się nudnym, zimnym małżeństwem, w którym takie słowo jak „romantyczne” odnosiło się wyłącznie do komedii, które ja uwielbiałam, a Jarek uważał za infantylne.

Kiedy oboje zapomnieliśmy o naszej piętnastej rocznicy ślubu, poczułam, że coś się między nami skończyło. Poznałam wtedy Miłosza, był ode mnie parę lat młodszy, pracował w agencji kreatywnej obok mojego salonu sprzedaży mebli kuchennych. Przez większość dnia w pracy odpisywałam na maile albo odbierałam telefony; klientów nie mieliśmy wielu. Miłosz miał przerwy co godzinę i tak się jakoś utarło, że na te przerwy przychodził do mnie. Robiłam mu kawę albo częstowałam ciastem, które nagle zaczęłam piec.

To nie tak, że miałam z nim romans. Był moim przyjacielem. Zwierzałam mu się z problemów z mężem i dziećmi, niechęci do teściów, paniki, jaka ogarniała mnie na myśl, że tak ma wyglądać reszta mojego życia.

– Taka kobieta jak ty zasługuje na wszystko co najlepsze – powtarzał mi.

Nigdy nawet się nie pocałowaliśmy. Nie wiem dlaczego, może on też potrzebował przyjaciółki, a nie kochanki. Durzył się nieszczęśliwie od lat w żonie swojego przyjaciela i to był główny temat naszych rozmów, o ile oczywiście nie rozmawialiśmy o moim kryzysie wieku średniego.

Wróciłam do mieszkania pewna, że wiem, czego chcę

Ale kiedyś Jarek przyjechał coś mi podrzucić do firmy i zobaczył nas razem. Jak zawsze siedzieliśmy na małej kanapie dla klientów, blisko siebie, piliśmy herbatę i o czymś z ożywieniem rozmawialiśmy. 

– Kto to był u ciebie? – zapytał Jarek tego samego dnia. – Z wszystkimi klientami tak się obściskujesz?

Wściekłam się. Nie obściskiwałam się, tylko siedziałam blisko Miłosza na cholernej kanapie! Ale Jarek nie uwierzył. Zażądał, żebym mu pokazała swój telefon, zarzucił mnie bzdurnymi oskarżeniami o zdradę.

– Wiesz co?! – wrzasnęłam rozjuszona. – Może i powinnam cię zdradzić! Albo nie! Powinniśmy się rozstać, a ja powinnam być z kimś, komu na mnie naprawdę zależy! Bo ciebie to już od dawna nie interesuję!

To była okropna kłótnia, padło w niej wiele raniących słów. Wykrzyczałam całe swoje rozczarowanie i złość, że nie jest tak, jak miało być.

A potem trzasnęłam drzwiami i uciekłam do miasta. Uznałam, że pójdę na drinka do baru. Zamówiłam jednego, potem kolejnego, zrobiłam przerwę na sok. Siedziałam przy stoliku sama i było mi coraz smutniej. Wcale nie chciałam zranić Jarka. Ale też nie chciałam tak dłużej żyć. Powoli umierałam w tej prozie codziennego życia, miałam wrażenie, że sobie zobojętnieliśmy, że przestaliśmy się kochać.

– Co ja mam zrobić? – mamrotałam do szklanki z sokiem.

Rozpaczliwie potrzebowałam porozmawiać z Miłoszem, ale mój telefon się rozładował. 

Byłam sama ze swoimi myślami. I zupełnie nie wiedziałam, co dalej. Potrzebowałam jakiegoś znaku, impulsu, ale przecież siedziałam w barze i właśnie zamówiłam rachunek.

– Gotówką czy kartą? – zapytał kelner i mruknęłam, że gotówką.

Kiedy wydał mi resztę, najpierw to do mnie nie dotarło. Gapiłam się na dwa banknoty przede mną i zastanawiałam, czy nie mam omamów. Dopiero po chwili upewniłam się, że naprawdę to widzę: mój stary numer telefonu domowego, a poniżej serduszko i inicjały, moje i Jarka.

Tak, właśnie wrócił do mnie „nasz” banknot dziesięciozłotowy, dokładnie ten, który Jarek latami nosił jako talizman i który ktoś mu ukradł! Nagle zalała mnie fala wspomnień. Sopot, kawiarenka, nasze rozmowy, początki związku, potem ślub, narodziny dzieci, lata spędzone razem… Wróciłam do domu pewna, że już wiem, czego chcę. Chciałam odbudować nasz związek. Rozmawiać, iść na terapię, wszystko, co trzeba. Bałam się tylko jednego: że już za późno. Że Jarek uwierzył, że chcę rozstania i już nic nie da się odbudować.

Kiedy weszłam, dziewczyny już spały. Ale mąż nie.

– Posłuchaj… – zaczął. – Chcę cię przeprosić… Wciąż jesteś dla mnie najważniejsza na świecie, wciąż jesteś tą samą Ingą, w której się zakochałem wtedy w Sopocie. Ja…

– Ja też! – przerwałam mu. – Też chcę cię przeprosić. Nie umiałabym żyć bez ciebie.

A potem pokazałam mu banknot, który właśnie do mnie wrócił. Nie mogliśmy uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Ile banknotów dziesięciozłotowych krąży w obiegu? Jaka była szansa, że odzyskamy ten nasz? I to jeszcze tego dnia, kiedy oboje musieliśmy zrozumieć, ile dla siebie znaczymy, żeby dalej być małżeństwem? Czy to możliwe, że to tylko przypadek?