Uniosłem powieki i oczy od razu wypełniło mi ołowiane światło poranka. Za mną była kolejna noc wypełniona dusznymi majakami i serią bolesnych przebudzeń, z których każde brutalnie przypominało mi, co straciłem. Zaczynał się kolejny pulsujący tępym bólem dzień. Bez sensu. Po co mi takie życie? 

Wstałem, rozsunąłem szare od kurzu firanki, które pół roku temu zawiesiła Ewa. Wszystko w tym mieszkaniu nosiło ślady jej ręki. Zadeptany, umorusany błotem dywan, po który jechałem z nią do sklepu aż na obrzeża miasta. Fotel, który wypatrzyła na targu staroci, obrośnięta zaskorupiałym brudem filiżanka po kawie, którą wypiła tamtego ranka. Nim wyszła. Nim skończył się nasz świat.

Nie zmieniłem tu nic. Ale brakło mi sił, żeby dbać o to tak, jak robiła to ona. Żyłem więc teraz w upiornej karykaturze tego, co kiedyś było naszym azylem. Wśród setki ustawionych przez nią drobiazgów pokrytych kurzem, pajęczynami.

Właściwie jedynym przedmiotem, którego nie dosięgła entropia, był komputer. Potrzebowałem go do pracy – jestem rysownikiem. Żyję od zlecenia do zlecenia. Ze światem kontaktuję się mailowo albo poprzez portale społecznościowe, swoją pracę wykonuję w programach graficznych, a potem odsyłam WeTransferem lub wrzucam na FTP.

Ludzie nie są mi potrzebni. Odkąd nie ma Ewy, wychodzę jedynie po zakupy, a i to rzadko; wolę zamawiać żarcie na portalach sklepowych z dostawą do domu.

Zawsze pozostawałem nieco na uboczu

Od dziecka. Rysunek – to był mój świat. Kiedy koledzy z klasy kopali na boisku w piłkę, ja zamykałem się w pokoju i brałem do ręki kredki. Potem studia na Akademii Sztuk Pięknych, jakaś praca…

Wygrywałem nagrody, dostawałem zlecenia, odrzucałem propozycje stałego etatu. Nie obchodziła mnie forsa, kariera, opinia innych. Moim światem były okładki i ilustracje do książek, plakaty, komiksy. Z tego nierealnego świata zostałem wyrwany pięć lat temu przez Ewę. Zaczepiła mnie na Facebooku, pisząc, że podziwia moje prace. Odpowiedziałem krótko, jak wszystkim „fankom” – dziękuję. Ale ona kontynuowała rozmowę. Wspomniała coś o Warholu, Beksińskim, Czeczocie, Fersterze… Widać było, że zna się na rzeczy.

Zobacz także:

Zaczęliśmy korespondować. I ani się obejrzałem, jak wyciągnęła mnie z nory. Zacząłem bywać wśród ludzi, pokazywać się na wystawach i wernisażach. Byłem zdumiony, jak wiele osób mnie kojarzy, zna moje prace. I jakoś tak wyszło, że ja  – urodzony odludek – w blasku, jaki roztaczała Ewa, zacząłem zamieniać się w dandysa. Polubiłem to nowe życie, bawiłem się nim, smakowałem. Był tylko jeden warunek. Ewa musiała być ze mną.

Kochałem ją na zabój. Była moją boginią, natchnieniem, cudem. A najważniejsze, że ona odwzajemniała to uczucie. Czasami budziłem się rano, patrzyłem na nią i zastanawiałem się, czy to wszystko nie jest aby snem, z którego kiedyś się przebudzę.

Zamieszkaliśmy u mnie, jej kawalerkę wynajęliśmy. Pracowałem mniej, dużo podróżowaliśmy. Ewa pokazała mi Paryż, Pragę, Londyn. A także park położony tylko trzy przystanki dalej, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Pracowała w jakiejś korporacji. Każdego ranka biegła na tramwaj, żeby o 9 stawić się w pracy. Nie wiem dokładnie, co robiła. Byłem jedynie zazdrosny o każdą minutę, którą tamto zajęcie odbierało mi miłość mojego życia. No tak, najwyraźniej zaczyna mi odbijać. Tracę rozum

Sen skończył się niespełna pół roku temu, pod koniec lata

Zwyczajny poranek. Ewa wstała wcześnie, wzięła prysznic, ubrała się, umalowała. Piła już kawę, kiedy ja zwlokłem się z łóżka. Pamiętam, jak świecące w okno słońce lśniło w jej włosach, tworząc wokół głowy coś w rodzaju aureoli. Patrzyłem na nią urzeczony, szczęśliwy, zakochany. I nagle coś mnie tknęło. Jakiś zimny dotyk zmroził mi serce.

– Nie idź dzisiaj do pracy – jęknąłem.

Roześmiała się i odstawiła filiżankę, dokładnie tam, gdzie stoi do dzisiaj.

– Muszę iść, głuptasie – pogładziła mnie po policzku. – Nie każdy ma szczęście być znanym artystą jak ty. 

– Czuję… czuję, że jeśli wyjdziesz, to stanie się coś złego – naciskałem. – Zadzwoń do szefa, powiedz, że jesteś chora.

Pocałowała mnie w czubek nosa, potargała opadające na oczy włosy i wybiegła na zewnątrz. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że nie wyszedłem wtedy wraz z nią. 

Od policjantów dowiedziałem się później, że przebiegała przez jezdnię na czerwonym, bo na przystanek podjeżdżał akurat jej tramwaj. Jakim cudem nie zauważyła wielkiego autobusu? Uderzenie było podobno straszne, odrzuciło ją kilka metrów dalej. Połamana, krwawiąca, nie doczekała do przyjazdu pogotowia. Policjanci mi powiedzieli, że choć był upał, a słońce stało na bezchmurnym niebie, trzęsła się z zimna i narzekała na ciemność.

Wstałem z poszarzałego, cuchnącego barłogu. Powlokłem się do lodówki, zadając sobie te same, co każdego ranka pytania. „Czy nie musiałaby biec do tego tramwaju, gdybym jej wtedy nie zagadywał?”. Tak czy inaczej, byłem teraz sam. Pracowałem, jadłem, oddychałem. Gdybym nie był tchórzem, już dawno bym się zabił.

Z kubkiem czarnej kawy w ręce, usiadłem do komputera. Kilka dni temu skończyłem duży projekt, teraz finalizowałem ustalenia dotyczące kolejnego. Zajrzałem do skrzynki mailowej, spodziewając się uwag od wydawcy, ale nie było listu od niego. Może napisał do mnie na Facebooku? Włączyłem go i natychmiast spostrzegłem, że mam kilka nieprzeczytanych wiadomości. Otworzyłem je i… zamarłem.

„Zimno” – wiadomość z godziny trzeciej w nocy. „Chcę do światła, błagam”  – godzina trzecia trzydzieści. „Wypuść mnie!”. I jeszcze kilka innych w podobnym tonie. Nie byłoby w tym nic specjalnego, ludzie różne rzeczy piszą w listach, gdyby nie nadawca. Ewa. I ikonka z miniaturką jej zdjęcia.

Omal z krzesła nie spadłem.

– Sprawdziłeś to, o co cię prosiłem?  – godzinę później pytałem Tolka, zaprzyjaźnionego informatyka.

– Tak – odpowiedział.

– I co? Już wiesz, kto robi mi te dowcipy?

– Tak – powtórzył.

– No to mów. Kto, do ku*** nędzy, ma czelność podszywać się pod moją Ewę?

– To ty. Wiadomości wysłano z twojego komputera. Sprawdzałem trzy razy.

„Czy zaczynam wariować? – zadałem sobie pytanie, kiedy poszedł. – Czy to możliwe, że w nocy, nieświadomie, wszedłem na profilową stronę Ewy i wysłałem sam do siebie wiadomości?”.

Zaraz jednak zrozumiałem, że to niemożliwe. Strona Ewy została po jej śmierci zlikwidowana, a ja doskonale pamiętałem, że w nocy spałem słabo, kilka razy wstawałem, żeby napić się wody, albo przez długi czas leżałem z otwartymi oczami.

„Wykrwawiała się na ulicy i trzęsła się z zimna. Narzekała na ciemność” – przypomniały mi się słowa policjantów. Wybiegłem na ulicę. Ubrałem się byle jak, nie wziąłem czapki, zaraz więc zimowy wiatr wychłodził mnie tak, że trząsłem się z zimna. Musiałem wejść gdziekolwiek i choć trochę się ogrzać. Rozejrzałem się. Po lewej supermarket, po prawej kościół. Ten pierwszy rzęsiście oświetlony, wypełniony tłumem starszych osób wyruszających po zakupy, kiedy młodzi siedzą w robocie. Ten drugi cichy, raczej mroczny, zapewne pusty. Skręciłem w prawo. Nie byłem w nastroju do rozpychania się wśród ludzi.

Z dwojga złego lepszy kościół niż zatłoczony supermarket

Po wejściu do świątyni uświadomiłem sobie nagle, że nie odwiedzałem takich miejsc od czasu dzieciństwa. Wiele lat temu, gdy byłem jeszcze w podstawówce, na msze wyciągała mnie mama. Potem nie zawracałem już sobie tym głowy.

Usiadłem w ławce w kącie. Próbowałem pozbierać myśli, ale wciąż trząsłem się z zimna. Czy powinienem odpisać na te dziwne wiadomości? Tylko co można odpowiedzieć na hasło „wypuść mnie”? Przecież nikogo nie trzymałem!

– Do spowiedzi? – usłyszałem nad sobą męski głos. – Zapraszam.

Ksiądz, nie czekając, minął mnie i wszedł do stojącego obok ławki konfesjonału. Zawiesił stułę. Poczułem się niezręcznie z powodu tego nieporozumienia, podszedłem więc do kratki, żeby wytłumaczyć kapłanowi, że się pomylił.

– Po co w takim razie przyszedłeś do kościoła? Modlić się?

– Nie, nie. Muszę coś przemyśleć.

– Co takiego?

I tak jakoś wyszło, że mu opowiedziałem o Ewie. O naszej miłości i jej tragicznym końcu. A także o tych dziwacznych wiadomościach odczytanych rano. Ksiądz słuchał w milczeniu, nie przerywając. Nie odezwał się też, kiedy skończyłem. Chciałem już nawet wstać, przeprosić, że zawracam głowę, i wrócić na ulicę.

To, co mówisz, brzmi dość fantastycznie – przemówił wreszcie.

– Pewnie mnie pan bierze za wariata albo żartownisia…

– Przyznaję, przeszło mi to przez myśl.

– Nie mam pretensji. No dobra, czas na mnie. Dziękuję, że mnie pan wysłuchał.

Zacząłem się zbierać, kiedy ponownie osadził mnie w miejscu jego głos.

– Jeśli to prawda, co opowiadasz… – znów przykucnąłem przy kratce. – To chyba rzeczywiście powinieneś pozwolić jej odejść.

– Ale jak?

– Sądzę, że zatrzymują ją twoje myśli. Tęsknota. Niezgoda na to, co się stało. Powinieneś po prostu zamknąć tamten rozdział i spróbować żyć na własny rachunek.

Nie mogę powiedzieć, że wyszedłem z kościoła podbudowany. Zacząć żyć na własny rachunek? Co to za rada? A po cholerę mi takie życie? Myśl o tym, że Ewa utknęła gdzieś pomiędzy niebem a ziemią, o ile to oczywiście prawda, też nie była jednak przyjemna. Wiadomości, jakie otrzymałem w nocy, były pełne bólu i przerażenia. Jeśli naprawdę od niej pochodziły… Przeze mnie cierpiała!

Nie wiedząc dokładnie, co zrobić, wziąłem się więc do sprzątania. Na podwórku pod domem stał akurat kontener na śmieci, wywaliłem więc do niego wszystkie jej rzeczy. A także dywan, fotel i firanki oraz tę nieszczęsną filiżankę. Potem wziąłem się za porządki. Skończyłem około północy i wtedy wziąłem się za siebie. Zgoliłem maszynką brodę, wąsy i cały łeb. Na łyso. Wyciągnąłem z szafy dżinsy i koszulę. Wyrzuciłem dresy, których praktycznie nie zdejmowałem przez pół roku. Na koniec zapaliłem w oknie świeczkę.

– Jeśli naprawdę istnieje jakieś niebiańskie światło – wyszeptałem – to chcę, żebyś je odnalazła. Może blask tej świeczki wskaże ci drogę. Żegnaj, kochana. Obiecuję zrobić wszystko, żeby ciągle o tobie nie myśleć.

Dochodziła trzecia, poczułem się strasznie zmęczony. Nienawykłe do fizycznej pracy ciało pulsowało bólem. Rozebrałem się i padłem na łóżko. Brudną pościel wywaliłem, nakryłem się więc pamiętającym studenckie czasy śpiworem. I po raz pierwszy od miesięcy zasnąłem jak kamień. Rano otworzyłem oczy i natychmiast przypomniały mi się wszystkie wczorajsze szaleństwa.

– Jesteś żałosny – szepnąłem do siebie.

Poczłapałem do komputera, by sprawdzić, czy ten cholerny wydawca nareszcie odpisał. Na Facebooku była tylko jedna wiadomość. Przeczytałem:
„Dziękuję, kochany. Do zobaczenia”.