Moja żona strasznie panikuje. Czasami mam wrażenie, że boi się własnego cienia. Nie da się jej namówić, żeby przebiegła przez ulicę „na dziko” albo puściła głośno muzykę po dwudziestej drugiej. Ona po prostu nigdy nie zaryzykuje, nie pójdzie na skróty, a kiedy zobaczy napis „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, nie wejdzie, choćby dookoła było szczere pole.

Od zawsze problemem było jej prawo jazdy. A raczej jego brak. Zapierała się jak zbuntowany dwulatek. Nie potrafiłem jej nakłonić na kurs ani prośbą, ani groźbą. Odparowywała:

– Jak ty to sobie wyobrażasz?! Ja za kółkiem? Rozbiłabym się na pierwszej latarni. Poza tym mam traumę z dzieciństwa.

O tak, trauma z dzieciństwa to była jej ulubiona wymówka. Podobno w podstawówce ojciec sadzał ją za kierownicą i kazał jeździć syrenką. Moja żona twierdzi, że była przerażona i darła się wniebogłosy. Gdyby mój tata wymyślał dla mnie takie ćwiczenia, piałbym z zachwytu. Ale Wioli nie przetłumaczysz.

Wiolka wróciła do domu i rzuciła na stół papiery

Próbowałem różnych argumentów. Że z prawem jazdy zyska niezależność – będzie mogła swobodnie spotykać się z koleżankami albo jeździć do centrum handlowego. Nie przekonywało jej, że i ja skorzystam, bo będzie mogła mnie zmieniać na dłuższych trasach albo wracać z imprez, na których czasami też chciałbym się napić wreszcie czegoś mocniejszego. Na koniec wyciągnąłem asa z rękawa: dzieci. Jeszcze ich nie mieliśmy, ale gdy już się dochowamy potomstwa, to co? Kto je odwiezie do przedszkola, szkoły, na obóz, gdy ja na przykład nie będę mógł, bo złamię nogę?

Aż pewnego dnia ni z tego, ni z owego zmieniła zdanie. Nie wiem, czy przemyślała sprawę, czy po prostu przemądrzała Kaśka czegoś jej nagadała. Pewnie to drugie, bo Wiolka bardziej słuchała się swojej kumpelki niż mnie. W każdym razie wreszcie ich przyjaźń na coś się przydała. Wiolka wróciła do domu i rzuciła na stół papiery, z których wynikało, że zapisała się na kurs. „O losie, teraz dopiero się zacznie…” – pomyślałem. Ale cóż, musiałem poświęcić się dla dobra sprawy.

Trening czyni mistrza, ale w tym przypadku bardzo powoli

Z częścią teoretyczną nie miała najmniejszych problemów. Wiolka to kujon. Zapamiętanie kilku znaków i iluś tam reguł nie stanowiło dla niej problemu. Ale kiedy po raz pierwszy miała wsiąść do auta, nie byłem pewien, czy życzyć jej powodzenia, czy w ogóle się nie odzywać. Wybrałem opcję numer dwa. Kiedy wróciła z pierwszych jazd, trzasnęła drzwiami i zamknęła się w łazience. Wyszła wykąpana, przemaszerowała do sypialni i trzasnęła kolejnymi drzwiami. Pomyślałem, że skoro jeszcze się nie rozpłakała ani nie zaczęła kląć na czym świat stoi, poszło jej nieźle albo w ogóle nie wyjechała na miasto.

Zobacz także:

Okazało się, że chodziło o to drugie. Plac opuściła dopiero w czasie trzeciego spotkania z instruktorką. Kiedy wróciła, dostała jakiegoś ataku histerii. Jednocześnie płakała, trzęsła się i lamentowała:

– Do niczego się nie nadaję! Milion razy mi zgasł. Instruktorka mnie nienawidzi!

Dobrze, że nie znienawidziła również mnie. Na wszelki wypadek jednak się nie odzywałem. Po prostu ją przytuliłem. Po dwóch godzinach trochę się uspokoiła. Zaczęła opowiadać. Rzekomo rozwinęła prędkość aż pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i czuła, jakby leciała boeingiem. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej nie oświadczyła, że to koniec kursu.

Niestety po następnych jazdach stwierdziła, że jest do bani, nigdy, przenigdy już nie usiądzie za kółkiem, a tak w ogóle wszystko to moja wina. Odliczyłem do dziesięciu, po czym zaproponowałem, żebyśmy w nocy pojeździli po parkingu przed centrum handlowym. Odparła, że nawet gdyby jeździła po płycie lotniska, to i tak nie mieściłaby się w liniach. Nie dogodzisz. I nie wytłumaczysz, że po trzech wyjeżdżonych godzinach kierowcą rajdowym nie zostanie. Jednak w nocy stanęła przede mną w szczęśliwych trampkach (jak je nazywała) i stwierdziła stanowczo:

– Jedziemy.

To założyłem spodnie na piżamę i pojechaliśmy.

Jej manewry faktycznie nie nadawałyby się do Top Gear, ale starałem się chwalić każdą udaną zmianę biegów. Pozwoliłem jej przyspieszać, zwalniać, gwałtownie skręcać. Niech się wyszaleje, wyrzuci z siebie złość. Oczywiście, jej zdaniem, nasze auto było jakieś dziwne, jeździło, jak chciało i nawet choinkę zapachową miało nie taką jak trzeba. A kto ją wybrał? Ja. Niedobry właściciel. Ale cierpliwy i udający głuchego.

Jakie było moje zaskoczenie, gdy odwiedziła nas siostra Wiolki i ani razu nie zapytała o postępy w jazdach. Po jej wyjściu Wiola wyznała, że nikt nie wie o kursie. Bała się kompromitacji. Zamierzała poinformować świat dopiero po odbiorze dokumentu. O ile w ogóle uda jej się zdać egzamin.

Wyboista droga do celu

Kolejne godziny w aucie z instruktorką były pełne wzlotów i upadków. To Wiolka popadała w euforię, to ton. Nazywała siebie najbardziej udręczoną kursantką na świecie. Ja zaś wiedziałem – choćby z opowieści moich sióstr – że wiele kobiet w podobnie dramatyczny sposób przechodzi naukę jazdy. Nadmiar wyobraźni bywa czasem bardzo szkodliwy. Gdy zaczniesz sobie wyobrażać, co może nie wyjść, co okropnego może się stać – strach cię paraliżuje.

Jeśli chodzi o postępy Wiolki, czterdzieści godzin wystarczyło, żeby nauczyła się w miarę poprawnie jeździć, ale nie, by przestała panikować. Przed egzaminem wykupiła cztery dodatkowe jazdy. Na egzaminie praktycznym (teorię zdała na sto procent) na niewiele się to zdało, bo Wiolka nawet nie opuściła placu. Cofając na łuku, nagle przypomniały jej się wszystkie nieudane próby cofania i tak się zdenerwowała, że po chwili faktycznie usłyszała charakterystyczne stuknięcie. Auto wjechało w słupek. Koniec egzaminu.

Całą drogę do domu rozważała różne metody zakończenia swojego żywota. Aż tu nagle kazała mi zawrócić. Kiedy zajechaliśmy z powrotem pod ośrodek, trzasnęła drzwiami auta z taką siłą, że urwała się moja choinka zapachowa. Ale Wiola wróciła z kwitem opłaty za następny egzamin. Zuch.

Za drugim razem ponoć totalnie zapomniała o sprzęgle, za trzecim „prawie” wyjechała na miasto, za czwartym egzaminator ewidentnie się jej czepiał. Wtedy jednak zauważyłem, że moja Wiolka przestała użalać się nad swoim ciężkim losem. Zaczęła zachowywać się jak osoba, której ktoś wszedł na ambicję. Stwierdziła, że nie odpuści. Podobała mi się nowa Wiolka. Stała się waleczna.

Uporu można jej pozazdrościć

Nadeszła piąta próba. Przed egzaminem Wiola wykupiła cztery dodatkowe godziny.

– Jestem maksymalnie skoncentrowana i maksymalnie przygotowana – powiedziała. – Jeśli teraz nie zdam, to znaczy, że nie powinnam być kierowcą.

Zdała bezbłędnie. A po egzaminie kupiła szampana i zaciągnęła mnie w nasze ulubione miejsce za miastem. Świętowaliśmy do wieczora. Cieszyłem się razem z nią, ale wiedziałem, że teraz dopiero zacznie się jeżdżenie na poważnie. Już nie będzie przy niej instruktorki, która w razie potrzeby zahamuje albo przejmie kierownicę. Teraz Wiolka będzie odpowiadać za swoje decyzje i będzie je musiała podejmować w okamgnieniu.

Dokument odebrała dwa miesiące temu. Początkowo robiła nocne rundy honorowe wokół osiedla. Jeździłem z nią dla towarzystwa. Przed pierwszą samotną wyprawą do koleżanki wyglądała, jakby się modliła, po czym zaczęła biegać po domu i wrzeszczeć, że zginęły jej szczęśliwe trampki. Znalazły się pod szafą. Wiolka pojechała i wróciła w jednym kawałku.

Dziś muszę przyznać, że moja żona jest całkiem niezłym kierowcą. Jedynym, co stało na drodze do uzyskania prawa jazdy, nie był brak umiejętności, lecz psychika. Jednak praktyka czyni mistrza. Myślę, że za parę miesięcy całkiem zapomni o swoich początkowych obawach i pierwszych dramatach za kierownicą. A ja chyba muszę rozejrzeć się za nowym autem. Nie, stare nie jest poobijane. Po prostu za rzadko mam teraz okazję nim jeździć.