Przyleciała na początku lata. Otworzyłam drzwi do pokoju mojej dziesięcioletniej córki i stanęłam jak wryta. Na jej ramieniu siedziała całkiem pokaźnym rozmiarów, jaskrawożółta papuga z niebieskimi skrzydłami. Gdy weszłam, spojrzała na mnie okrągłymi oczkami i wróciła do czyszczenia piórek.

– A to ptaszysko skąd się tu wzięło?! – zdziwiłam się.

– Nie wiem. Jak się obudziłam, to już było – odparła Emilka.

– Pewnie wleciała przez otwarte okno – domyśliłam się i rozsunęłam zasłony.

Rzeczywiście okno było lekko uchylone.

– Mamo, skoro już przyleciała, to niech u nas zostanie, zobacz, jaka jest piękna!  – krzyknęła Emilka. – Zawsze chciałam taką mieć. Nazwiemy ją Aleksandra – uśmiechnęła się, gładząc ptaka.

Papuga zaskrzeczała i wbiła we mnie wzrok. Dosłownie mnie nim przeszywała.

Zobacz także:

– Ależ, dziecko, przecież ta papuga nie jest nasza. Pewnie komuś uciekła. Trzeba najpierw poszukać właściciela – zaczęłam się bronić.

– O rany, przecież wiem. Ale jak się nie znajdzie właściciel, to będzie mogła zostać? Proszę! – złożyła błagalnie dłonie.

– No dobrze – poddałam się.

Choć nie miałam najmniejszej ochoty na latającego i skrzeczącego lokatora, zgodziłam się. Nie miałam serca odmówić córce. Niedawno zostałyśmy tylko we dwie, bo mąż odszedł do innej kobiety, i Emilka bardzo to przeżywała. Zamknęła się w sobie, rzadko się uśmiechała. Miałam nadzieję, że obecność papugi przynajmniej trochę złagodzi jej ból, sprawi, że będzie się częściej uśmiechać.

Zaledwie w ciągu kilku dni straciłam kolekcję porcelanowych figurek  

Nikt się nie zgłosił po papugę. Choć rozwiesiłyśmy ogłoszenia w całej okolicy i wrzuciłyśmy zdjęcia do internetu, telefon nie zadzwonił. Zamieszkała więc z nami na stałe w klatce, którą wspaniałomyślnie zafundował mój były mąż. Córka była przeszczęśliwa, ja wręcz odwrotnie, bo Aleksandra siała spustoszenie. Zgodnie z zaleceniami weterynarza wypuszczałyśmy ją codziennie, żeby sobie trochę polatała po mieszkaniu. A wtedy…

Zaledwie w ciągu kilku dni straciłam niemal wszystkie porcelanowe figurki, które zbierałam od wczesnej młodości i ustawiałam na półce, bo ptaszysko zaczepiło o nie skrzydłem. Córka twierdziła, że niechcący, ale ja wiedziałam, że zrobiła to specjalnie. Nie lubiła mnie i wcale się z tym nie kryła. Może wyczuła, że ja też nie pałam do niej zbyt wielką sympatią, a może coś jej się we mnie nie podobało. Nie wiem. W każdym razie okazywała mi swoją niechęć na każdym kroku. Gdy podchodziłam do klatki, skrzeczała ostrzegawczo i tak głośno, jakbym zamierzała ją z piór obedrzeć. Gdy próbowałam ją dotknąć, stukała mnie boleśnie dziobem. A kilka razy nawet ugryzła mnie do krwi, gdy sprzątałam klatkę.

Tymczasem przy Emilce była słodka jak miód i grzeczna jak śpiący niemowlak. Siadała jej na ramieniu, przytulała się, łagodnie mierzwiła dziobem jej włosy.

– Nie martw się, mamo, ciebie też w końcu polubi. Musisz być tylko cierpliwa – pocieszała mnie Emilka.

Kiwałam głową, uśmiechałam się, a w duchu marzyłam tylko o tym, żeby ptaszysko zniknęło z naszego domu. Kilka razy, gdy córki nie było w mieszkaniu, specjalnie otwierałam klatkę i okno, licząc na to, że Aleksandra wyfrunie i zniknie. Ale ta złośliwa cholera siadała na parapecie, przekrzywiała głowę i bezczelnie śmiała mi się w nos. Jakby chciała powiedzieć: „I tak się mnie nie pozbędziesz”. Doprowadzało mnie to do coraz większej frustracji. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdy nie tamto wydarzenie.

Omal mi serce nie stanęło

To było w niedzielny poranek. Córka zjadła śniadanie i zamknęła się w swoim pokoju. Powiedziała, że pobawi się trochę z Aleksandrą. Szczęśliwa, że ptaszysko nie będzie szaleć po całym mieszkaniu, rozsiadłam się w fotelu i sięgnęłam po książkę. Przeczytałam może z dziesięć stron, gdy z pokoju Emilki dobiegło mnie bardzo głośne skrzeczenie. A właściwie nie skrzeczenie, tylko wrzask. Papuga darła się, ile sił w płuckach, i najwyraźniej nie zamierzała przestać. Zdziwiło mnie to i zaniepokoiło, bo przecież nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób w obecności córki.

Czyżby więc coś się stało? Czyżby wołała o ratunek? Zerwałam się na równe nogi, wpadłam do pokoju Emilki i omal mi serce nie stanęło. Była cała czerwona, dusiła się! Widać było, że chce nabrać tchu, ale coś jej w tym przeszkadza. Kątem oka dostrzegłam na stoliku papierki po cukierkach. Zrozumiałam, że się zadławiła, i że liczą się sekundy! Miałam kiedyś zajęcia z pierwszej pomocy, więc nie zastanawiając się ani chwili, postawiłam ją na nogi, chwyciłam od tyłu w pasie, splotłam dłonie i mocno ucisnęłam w okolicach przepony. Raz, potem drugi. Córka wypluła cukierek i złapała oddech. Obie bez słowa opadłyśmy na podłogę, bo z emocji nie miałyśmy siły stać ani mówić.

– O Boże, myślałam, że umrę – wykrztusiła Emilka, gdy już doszła do siebie.

– Ale nie umarłaś, kochanie. I to dzięki niej. Tak wrzeszczała, że musiałam sprawdzić, co się dzieje – odparłam, wskazując na Aleksandrę.

Papuga zamilkła jak na komendę i wbiła we mnie wzrok. Ale nie patrzyła jak zwykle z niechęcią, złością czy drwiną, tylko z podziwem i wdzięcznością. Jakby chciała podziękować za to, że uratowałam Emilkę.

– Złośliwe z ciebie ptaszysko, ale mądre, bardzo mądre. I wiesz co? Może nigdy mnie nie polubisz, ale cieszę się, że u nas zamieszkałaś – powiedziałam do niej, wyciągając dłoń.

Dziobnęła mnie w palec, ale delikatnie. Jakby to był palec Emilki, a nie mój. Od tamtego dramatycznego wydarzenia minęło już trochę czasu. Moje stosunki z Aleksandrą są, najogólniej mówiąc, poprawne. Papuga, co prawda, nadal nie pała do mnie wielką miłością i sieje spustoszenie w mieszkaniu, ale przynajmniej już mnie nie gryzie do krwi. Czasem tylko dziobnie czy pociągnie za włosy. A ja? Puszczam te wszystkie wybryki w niepamięć i rozpieszczam ją ptasimi smakołykami. Uważam, że jej się należą. Za to, co zrobiła.