To było piękne miejsce

Zawsze na początku jesieni jedziemy z żoną na Mazury, by zbierać grzyby. Mamy tam swoją ulubioną wioskę, która jest malowniczo położona między pagórkami i lasami. Te zaś otaczają błękitne brzegi jeziora. „Nic, tylko przewrócić się z zachwytu”, jak przed laty powiedział nasz pięcioletni Wojtuś. Kiedy wjeżdżamy samochodem na ostatnie wzniesienie, z którego rozciąga się panorama na piękną okolicę, zatrzymujemy samochód, żeby na powitanie chwilę sycić się tym widokiem. 

Podobnie postąpiliśmy ostatnim razem. Cisza, szum drzew, odległe porykiwania krów i… nagle zza ściany lasu rozległ się sygnał karetki pogotowia. Jak dojrzałem w lusterku wstecznym, za ambulansem pędził też radiowóz. Oba pojazdy minęły nas na pełnym gazie.

– Zmarło się komuś, czy co? – zdziwiła się Halinka.

– Karetka nie gnałaby tak do nieboszczyka – rezolutnie odezwał się z tylnego siedzenia Wojtek. 

Zanim pojechaliśmy do wioski, postanowiliśmy wpaść jeszcze do znajomej knajpki na świeżą rybkę. Gdy pałaszowaliśmy obiad na tarasie, znów widzieliśmy karetkę i radiowóz jak mknęły w drogę powrotną. Ambulans wracał na sygnale, a zatem wydarzyło się coś poważnego.

Kilka minut po siedemnastej wjechaliśmy na podwórko naszego gospodarza. Wyściskałem się z panem Leonem, ucałowałem dłonie pani Maryny, jego żony, i zaczęliśmy wnosić do chaty bagaże. Kolacja, jak zwykle, miała być uroczysta i oczywiście nie mogła obyć się bez kapki piołunówki, którą pan Leon robił najlepszą na całych Mazurach.

– Co nowego? – spytałem po stuknięciu się pierwszym kieliszkiem i nałożeniu sobie na talerz pierogów z mięsem, zrobionych przez panią Marynę.

– Ano, bida, panie Pioter, w całej wiosce, że nic ino zadać sobie czego na wieczne zapomnienie.

– Co się stało? – Halinka spojrzała zaniepokojona na gospodarzy.

– Zawsze było u nas jak w raju – stwierdził pan Leon. – Ludzie ludziom byli życzliwe, a nawet jak się który z jakim wziął za łeb, to następnego dnia było po sprawie. Ksiądz proboszcz nakazywał pojednanie i znowu było zgodnie, jak Bóg przykazał. 

– A jak niby jest teraz?

– Na trzeźwo nie da się opowiedzieć tego ogromu niecnoty – pan Leon nalał po kolejnym kieliszku, a pani Maryna szturchnęła go łokciem w bok, żeby miarkował się w szybkości rozlewania, bo ona dała zgodę tylko „na jedne pół litry”.

Sprawa wydawała się poważna

– Ano, było tak. Gdziesik będzie w marcu, jak W., co to mieszka osiem chałup od nas, okulał. Coś go wzięło i w nodze sparło, że musiał wziąć kostur do ręki i dobrze się nim podpierać, co by się gdzie nie wykopyrtnąć. Genek P., co to sąsiaduje z nim przez płot, spytał pewnego dnia, czy jakiej pomocy sąsiadowi nie trza. „Jak żeś taki chętny – stwierdził W. – to może obrobisz moje trzy hektary, co to z twoimi sąsiadują. Ja w tym roku do niczego się nie nadam, a ziemia odłogiem leżeć przecie nie może. Ty mi dasz za roczny najem i będzie dobrze”. „A ile byś chciał?” – spytał Genek. „Ugadamy w gospodzie wieczorem” – na koniec powiedział W.

No i zasiedli wieczorem w gospodzie przy stoliku. Z obsługą bufetowej, z obiadem i wódką, było galanto, że hej. No a wiadomo, że jak człowiek się napije, to go pragnienie bierze, jakby po pustyni się szwendał i nigdzie oazy najść nie mógł. Przy pierwszej połówce zgodzili się, że ziemię P. najmie na rok. Przy drugiej butelce uzgodnili, że W. dostanie za wszystko tysiąc pięćset złotych. No to jak już uzgodnili co i jak, to taka ich radość wzięła, że zamówili jeszcze po butelce. A że chłopy z nich jak się patrzy, to poszła i czwarta i piąta. Zwłaszcza że jak kto opija interes, to zaraz kumowie się zejdą, co też chcą w tej radości brać udział, popijać i gratulować udanego biznesu.

Następnego dnia P., który był młodszy o kilka wiosen od W., wcześniej otrząsnął się z kacowej pomroczności, wsiadł na traktor, zaorał i zbronował pole W. Jak dziś gada, zamierzał nasadzić na nim marchew i buraki. Tydzień później żonka P. z krzykiem przyleciała do domu, że W. najęte przez nich pole koniem zaoruje. Leci więc P. na pole i pyta, czego sąsiad niszczy prace na jego polu. No to W., że mu się najmu odwidziało. Wódka dobrze mu zrobiła, chorobę przepił, więc nie będzie patrzył, jak cudzemu rośnie. 

P. gada, oddaj zatem najemne pieniądze. A W. na to, że razem pili, to i razem je przepili, więc nie ma co oddawać. No a poza tym, co go obchodzi, że P. tak się wszystkim radował, że na koniec jeszcze przetracił dwieście złotych, dając je bufetowej za późnonocną obsługę. „Idź zatem sobie z Bogiem, bo huk mam roboty po twoim bronowaniu” – W. rzucił na koniec, zaciął konia i wrócił do orki. P. zacisnął wściekły pięści, splunął i wrócił do chaty.

Na tym historia się nie skończyła

– No i dobrze – stwierdziła moja Halinka. – Mądry głupiemu powinien ustąpić.

– A gdzieżby tam – gospodarz znowu nalał po kapce, gdyż najwyraźniej zaschło mu w ustach. – Dwa dni później żona W. z krzykiem przyleciała do domu, że ktoś potruł im czterdzieści kokoszy. A niby kto mógł to zrobić? Poleciał W. do płota i drze się, żeby sąsiad natychmiast przed nim się stawił. P. wylazł z chałupy, ziewnął i pyta, o co te wrzaski? „Kury żeś mi pomordował!” – huknął W.. „Ja? – zdziwił się P. – A złapaliście to mnie, gospodarzu, za rękę, że drzecie japę na całą wioskę i moim imieniem brudną gębę sobie wycieracie?”.

Chwilę potem zaczęli się targać za koszule. Nim żonki odciągnęły ich na bok, P. stracił trzonowy ząb, a Wawrzyniak na skutek kopnięcia znowu okulał, jak za poprzednim razem. Zlecieli się ludzie z sąsiednich chałup, więc każdy z poszkodowanych głośno swoją krzywdę wykrzyczał i na koniec się zaprzysiągł, że pomsty szukać będzie bez żadnej litości. Na te oświadczyny kobity pobiegły do proboszcza z prośbą, co by nakazał chłopom zgodę zawrzeć.

Jednak proboszczowe prośby i groźby na nic się zdały. Kolejnej nocy ktoś zniszczył gaźnik w ciągniku P.. W odpowiedzi, parę dni później, ten zabił obuchem pięknego knura, którego sąsiad z dumą prowadzał na punkt rozpłodowy. Po tych rozbojach na kilka tygodni spokojnie się we wiosce zrobiło. Obaj jakby przyzwyczaili się, że wroga mają za płotem, ale nie przedsiębrali wobec siebie żadnych zbrojnych wycieczek, ani za dnia, ani też nocą. Nocą dlatego, że obaj wartowali, żeby wróg im gdzie w obejściu czerwonego kura nie zapuścił.

Wreszcie proboszcz w czasie jednej z niedzielnych mszy zaczął ich w kościele wytykać po nazwisku, że niecnotę we wsi propagują. Wtedy, w obliczu Pańskim, P. zakrzyknął, że na oszusta trafił, który okpił go z pieniędzy i teraz drwinami obrzuca. W. nie pozostał dłużny i rozdarł się, że za takie kalumnie to jak nic wróg musi położyć swój łeb na katowski pieniek. Chłopy znowu chwyciły się za łby i targając się, wylecieli przed Boży przybytek.

– Popatrzcie to, panie Pioter, jaka to złość zapiekła w człowieku drzemie. Takie zgodne były przez lata, a teraz ich złość sparła, że nic, tylko chodzić z nożem, co by oddać, gdy wróg rzuci się na ciebie z kosą.

– Aż do tego dochodzi?

– Właśnie dziś przed południem obaj zeszli się na drodze. Umówili się, że to będzie bój ich ostatni. Jeden przyszedł z kłonicą, i drugi też. No i zaczęli się kłócić, że aż strach... Policja przyjechała, bo prawie doszło do rękoczynów.

Pan Leon ciężko westchnął, ale nie bardzo wiedziałem, czy to nad losem sąsiadów, którym diabeł pomieszał rozumy, czy też, że w butelce dno się pokazało.

– W sumie P. wydał na opijanie umowy, jak i najem ziemi trzy tysiące złotych – kończył gospodarz. – A dziś przed bójką W. wrzeszczał, że sąsiad jest mu winien dwadzieścia tysięcy za knura cud rozrodczej urody, wytrute kury, zniszczony siewnik, zatrutą padliną studnię i przecięty dopływ wodociągu. A weź, teraz policz, człeku, straty drugiej strony. I patrzcie no, w telewizji gadali, że my już wszyscy żyjemy w wieku, gdzie ludzie nauczyli się liczyć każdy grosz i on ważniejszy od honoru. No mówię, telewizja prawdziwego życia najwyraźniej nie zna.