Jeszcze nie mogę ochłonąć po tym, co stało się przed godziną. Robert popatrzył na mnie z wyrzutem, schował pierścionek do kieszeni, a potem ruszył w stronę drzwi.

– Poprosiłem cię o rękę, bo myślałem, że mnie naprawdę kochasz i chcesz spędzić ze mną resztę swoich dni. Ale widać się pomyliłem. Żegnaj! Więcej się nie zobaczymy! – rzucił w progu i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Chciałam za nim pobiec i go zatrzymać, ale nie ruszyłam się z miejsca. Przecież nawet gdybym się odważyła i powiedziała mu o tej przeklętej przepowiedni, to i tak nic by to nie zmieniło…

Przepowiednia cyganki

Wszystko zaczęło się prawie trzydzieści lat temu. Byłam wtedy roześmianą, beztroską czternastolatką, która przyjechała z klasą na wycieczkę do Warszawy. Na placu przed Pałacem Kultury zaczepiła mnie stara Cyganka.

– Powróżę pięknej panience, powróżę. Połóż grosik, a całą prawdę powiem. Nie pożałujesz – zachęcała.

Co prawda przewodnik uprzedzał nas, żeby trzymać się od takich wróżek z daleka, ale nie posłuchałam. Wysupłałam z kieszeni trochę pieniędzy, które rodzice dali mi na drobne wydatki i położyłam na talii kart.

– Chcę wiedzieć, kiedy wyjdę za mąż. I czy będę szczęśliwa – zażądałam. Cyganka błyskawicznie schowała banknoty w obfitej, kolorowej spódnicy, kazała mi potasować karty i szybko je rozłożyła. Spodziewałam się, że zacznie trajkotać, że spotkam księcia z bajki, będę bogata, wyjadę za granicę, tymczasem ona długo się nie odzywała. W końcu przemówiła.

Zobacz także:

Żal mi cię panienko, naprawdę żal – westchnęła.

– A to dlaczego? – zdziwiłam się.

– Bo choć piękna jesteś i mądra, to nigdy nie zaznasz szczęścia w miłości. Będziesz bardzo kochać, ale potem jeszcze mocniej cierpieć i płakać. Fatum nad tobą wisi, straszne fatum. Ale stara Samanta ma na to radę. Daj jeszcze grosik, to odmienię zły los – wyciągnęła rękę. W pierwszym odruchu chciałam znowu sięgnąć do kieszeni, ale się powstrzymałam.

– Mowy nie ma, nie jestem głupia. Nie wisi nade mną żadne fatum. Chcesz mnie po prostu oskubać! Ale nie ze mną te numery. Nie dostaniesz już ode mnie nawet złotówki! – nastroszyłam się.

– To twoja wola. Ale zobaczysz, że będziesz tego żałować!  Ratuj swoje szczęście, póki na to czas – nie odpuszczała.

– Nie strasz mnie, nie strasz.  Nie boję się twoich wróżb. I wiesz co myślę? Że będzie dokładnie odwrotnie niż powiedziałaś! – warknęłam, a potem odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do koleżanek. Godzinę później już nie pamiętałam o przepowiedni Cyganki. Ale los o niej nie zapomniał…

Straszna myśl wracała ze zdwojoną siłą

Po raz pierwszy przekonałam się o tym, gdy miałam 19 lat. To właśnie wtedy szykowałam się do ślubu z Markiem, chłopakiem z sąsiedniej miejscowości. Piękny był jak marzenie, dobry a do tego z bogatej rodziny. Nic więc dziwnego, że wszystkie dziewczyny z okolicy za nim oczy wypatrywały. Ale on wybrał właśnie mnie. Któregoś dnia przyjechał z kwiatami i pierścionkiem i uroczyście poprosił mnie o rękę. Oczywiście powiedziałam tak. Kochałam go szczerze i nie wyobrażałam sobie bez niego życia.

Nasi rodzice byli bardzo konserwatywni, więc nawet po oświadczynach pilnowali, żebyśmy nie zgrzeszyli  przed ślubem. Ale my nie zamierzaliśmy czekać. Wymykaliśmy się po cichu z domu i uciekaliśmy nad jezioro. Mieliśmy tam swoje ulubione miejsce. Malutką polankę, tuż nad wodą, otoczoną z trzech stron gęstymi krzewami. Prawie nikt nie wiedział o jej istnieniu. Kochaliśmy się na trawie do utraty tchu, a potem  przytuleni snuliśmy plany na przyszłość. Niestety, nic z nich nie wyszło.

Na trzy miesiące przed ślubem Marek zginął. Rozbił się na motorze. Gdy zapłakana stałam nad jego grobem, w uszach zabrzmiały mi nagle słowa starej Cyganki: „Będziesz bardzo kochać, ale potem jeszcze mocniej cierpieć”. Omal wtedy nie zemdlałam. „Czyżby przepowiednia właśnie się spełniała?” – przemknęła mi przez głowę straszna myśl. Choć odpędzałam ją ze wszystkich sił, wracała ze zdwojoną siłą. Przez następne lata nie związałam się  na dłużej z żadnym mężczyzną.

Owszem, miewałam przygody, ale gdy tylko chłopak zaczynał mówić o wspólnej przyszłości, uciekałam gdzie pieprz rośnie. Bałam się, że jeśli znowu się zaangażuję, to go stracę. Nikomu jednak się do tego nie przyznawałam. Nie chciałam, żeby się ze mnie śmiali. No bo kto rozsądny wierzy w bajania Cyganki…

Praca stała się całym moim życiem

Kiedy się przełamałam? Osiem lat po śmierci Marka. Niedawno przeprowadziłam się do Warszawy i czułam się potwornie samotna. Koniecznie chciałam znaleźć jakąś bratnią duszę. I znalazłam. Mateusz był starszym bratem mojej koleżanki z pracy. Któregoś dnia  przyjechał, by zabrać ją na zakupy, a odjechał ze mną. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Po czterech miesiącach znajomości zamieszkaliśmy razem, a po roku Mateusz poprosił mnie o rękę. Gdy zakładał mi na palec pierścionek zaręczynowy, poczułam nagle dziwny chłód, ale wcale się tym nie przejęłam. Byłam taka szczęśliwa. Wierzyłam, że czeka mnie długie, i szczęśliwe życie u boku ukochanego mężczyzny. Niestety… Miesiąc później stałam i płakałam nad jego grobem. Zginął w wypadku samochodowym, gdy wracał z delegacji. Zły los przypomniał sobie o mnie po raz drugi.

Po śmierci Mateusza długo nie mogłam się otrząsnąć. Aby nie zwariować z żalu, jakoś ukoić ból, rzuciłam się w wir pracy. Stała się całym moim życiem. Byłam zdolna, ambitna, więc szybko pięłam się po szczeblach kariery i zarabiałam coraz większe pieniądze. W wieku 35 lat miałam już własne mieszkanie, spore oszczędności w banku, ustabilizowaną pozycję zawodową. I byłam sama jak palec. Nie ukrywam, gdy żałoba minęła, zatęskniłam za stałym związkiem, ale postanowiłam więcej nie ryzykować. Przecież pochowałam już dwóch narzeczonych! Dwa razy cierpiałam i płakałam. Nie chciałam, żeby spotkało mnie to po raz trzeci. I kiedy już pogodziłam się z myślą, że jestem skazana na samotność, na mojej drodze pojawił się Robert, rozwodnik.

Nie zakochałam się w nim od razu. Długo trwało, zanim przyjęłam jego zaproszenie na randkę. Zgodziłam się właściwie dopiero wtedy, gdy wyznał, że nie zamierza się więcej żenić. Bo bardzo rozczarował się pierwszym małżeństwem. Inne kobiety może by to zraziło, ale ja aż podskoczyłam z radości. Dotarło do mnie, że mogę oszukać zły los. Moi ukochani ginęli przecież po oświadczynach. A skoro Robert nie zamierzał mi zakładać na palec pierścionka zaręczynowego, nic mu nie groziło. Mogliśmy przeżyć razem wiele szczęśliwych lat…

Wolę już cierpieć w samotności

I rzeczywiście przeżyliśmy. Byliśmy idealną parą. Czasem, jak wszyscy się kłóciliśmy, ale szybko dochodziliśmy do porozumienia. I co najważniejsze, wspieraliśmy się nawzajem. Powoli zaczęłam wierzyć, że tym razem zły los mnie nie dopadnie. Ale dzisiejszego wieczoru ta wiara mnie opuściła. A mój szczęśliwy świat runął.

Nie wyczułam, że coś się święci. Jak zwykle usiedliśmy razem do kolacji. W pewnym momencie Robert wyszedł na chwilę z mieszkania. Powiedział, że zapomniał ważnych dokumentów z samochodu. Wrócił z olbrzymim bukietem róż i małym aksamitnym pudełeczkiem. Zamarłam. Z przerażeniem patrzyłam, jak klęka przede mną i wyciąga z pudełeczka pierścionek. Chciałam krzyknąć, żeby tego nie robił, ale nie mogłam wydusić z siebie głosu.

– Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? – zapytał.

– Ale… Przecież mówiłeś, że nie chcesz się więcej żenić. Nic nie rozumiem – jęknęłam.

– To prawda, ale zmieniłem zdanie. Wiem, że nasze małżeństwo będzie trwałe i szczęśliwe. A więc? – wpatrywał się we mnie z uśmiechem. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.

– Przepraszam, ale nie mogę. Naprawdę nie mogę – wykrztusiłam.

Wiecie już, co stało się potem. Robert pożegnał się ze mną na zawsze. Wyszedł zraniony i obrażony, nie oglądając się za siebie. Chciałam za nim pobiec i go zatrzymać, ale nie ruszyłam się z miejsca. Bo co mu miałam powiedzieć? Że nie przyjęłam oświadczyn właśnie dlatego, że go kocham? Wolę już cierpieć w samotności, niż skazywać na śmierć kolejnego narzeczonego. A potem płakać nad jego grobem. Przeklęta Samanta! Mam nadzieję, że teraz smaży się w piekle!