Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem starą panną. W końcu kiedy człowiek ma 56 lat, to już raczej nie liczy na to, że wyjdzie za mąż. Zresztą, po co miałabym to robić? Dzieci i tak już mieć nie będę, a i do bliskości z mężczyzną jakoś nie przywykłam. Po śmierci matki, którą opiekowałam się do ostatniego dnia, zostałam zupełnie sama i ceniłam sobie swoją niezależność. Miałam dobrą pracę, dwa pokoje z kuchnią i kota, który nie był kłopotliwy.

Sądziłam, że nie dla mnie związek z facetem, bo w tym wieku każdy ma jakieś obciążenia – sprawiające wieczne kłopoty dorastające dzieci, byłą żonę piekielnicę, a często i kredyty do spłacenia. Po co miałabym brać sobie na głowę takie problemy? Kiedyś człowiek takie głupstwo może i zrobiłby dla seksu, ale mnie już podobne figle nie w głowie. A czy krótkie chwile czułości warte są prania cudzych skarpetek? Wątpiłam w to do chwili, aż spotkałam Ryszarda.

Szczerze przyznał, że nie będzie się angażował w związek

Przystojny, bezdzietny kawaler, rok starszy ode mnie... To było zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Spotkaliśmy się w banku. Czynne było tylko jedno okienko, zebrało się więc pod nim sporo ludzi. Klienci pieklili się, na co pan stojący za mną reagował uśmiechem. Przyglądałam mu się z zaciekawieniem, wyglądał bowiem tak niewzruszenie i szalenie sympatycznie. Nasze spojrzenia się spotkały i zaczęliśmy rozmawiać. A po załatwieniu swoich spraw poszliśmy na kawę.

Nie sądziłam, że się zakocham ani że stanie się to tak nagle i tak szybko. Zresztą Ryszard także tego nie planował. Sądził, co szczerze mi przyznał, że po wielu rozczarowaniach, nie będzie się już angażował w żaden związek. Przez lata był marynarzem i więcej czasu spędzał na morzu niż na lądzie. A kiedy wracał na trzy–cztery miesiące, cenił sobie spokój i brak problemów.

– Wiem, że byłem wygodnicki i teraz tego żałuję, bo samotność mi doskwiera. A jednocześnie w tym wieku trudno jest się przyzwyczaić do innej osoby – argumentował, dosłownie wyjmując mi z ust te słowa! Dobrze nam się rozmawiało, bo w wielu sprawach mieliśmy podobne zdanie.

Nawet mnie trudno było w to uwierzyć

Po ośmiu miesiącach znajomości zgodnie stwierdziliśmy, że dobrze byłoby wziąć ślub i razem zamieszkać. Nigdy nie zapomnę min koleżanek z pracy, kiedy powiedziałam im, że wychodzę za mąż! Wzięły to za żart! Ale nie winiłam ich, w końcu od prawie dwudziestu lat znały mnie jako starą pannę.

Chwilami nawet mnie samej trudno było uwierzyć w to, że w końcu zostanę żoną! A jednak się stało. Wzięliśmy z Ryszardem ślub. Od razu przeniosłam się do jego domku, a dokładnie bliźniaka, który kupił za marynarskie dolarowe diety. Mieliśmy niewielki ogródek i było wprost sielankowo!

Zobacz także:

Wiele osób ostrzegało mnie, że kiedy zamieszkamy razem, to bajka się skończy, bo górę wezmą nasze kawalerskie nawyki. Ale dwoje ludzi przyzwyczajonych do samotności potrafi przyznać także tej drugiej osobie prawo do chwilowego wyizolowania się, do odosobnienia. Może gdyby Ryszard wcześniej był żonaty, to miałby takie zapędy, aby mnie kontrolować i mówić mi, co mam robić. Na szczęście tak nie było.

Minęły dwa lata, potem trzy, a nasze uczucie kwitło. W końcu uznałam, że nie ma po co trzymać mojego mieszkania, skoro możemy dostać za nie niezłą sumkę, którą będzie można dołożyć do skromnej emerytury. Sprzedałam je więc, a pieniądze wpłaciłam na konto, do którego mąż także miał dostęp. Przez kilka następnych lat żyliśmy z tego wygodnie i pewnie wystarczyłoby nam pieniędzy jeszcze na długi czas, gdyby nie to, że Ryszard zachorował.

Lata spędzone na rozgrzanym słońcem pokładzie statku zrobiły swoje i mojego męża zaatakował podstępny rak skóry. Umiejscowił się na twarzy i początkowe zmiany wzięliśmy po prostu za jeszcze jedną plamę posłoneczną, których Ryszard miał wiele na policzkach. Ta jedna okazała się śmiertelna… Najpierw lekarze mimo wszystko byli dobrej myśli. Usunęli Ryszardowi rakowe znamię, Ryszard zaczął mówić bardzo niewyraźnie, wręcz bełkotliwie. Okazało się bowiem, że guz podstępnie zaatakował nie tylko skórę, ale i chrząstkę znajdującą się pod nią. Ale nie to było najgorsze! Kiedy już cieszyliśmy się, że mąż wyszedł z choroby obronną ręką, okazało się, że nastąpiły przerzuty do węzłów chłonnych. A potem wszystko poszło błyskawicznie… Rak pojawił się w kościach i lekarze przestali dawać Ryszardowi nadzieję.

Naiwnie sądziłam, że choroba męża zbliży mnie do jego rodziny – dwóch sióstr i czwórki siostrzeńców. W końcu nic tak przecież nie łączy ludzi jak wspólne nieszczęście. Do tej pory traktowali mnie jeśli nie wrogo, to bardzo niechętnie. Naprawdę nie rozumiałam, dlaczego. W końcu chyba siostry powinny się cieszyć, że brat znalazł wreszcie oddaną mu towarzyszkę życia i szczęście na starość. Zdjęłam im teraz także z głowy przykry obowiązek opiekowania się chorym, a nie była to łatwa sprawa.

W końcu nadeszło nieuniknione

Ryszard wiedząc, że umiera, stał się po prostu nieznośny! Pielęgnowałam go jednak z oddaniem i, zagryzając usta, przypominałam sobie nasze najlepsze chwile. Jak potrafił jeździć po sklepach ogrodniczych w poszukiwaniu mojego ulubionego gatunku magnolii, bo ta, którą miałam posadzoną w ogródku zmarniała po zimie. Albo jak zawsze pamiętał, że po pracowitym dniu lubię wypić po południu kawę z mlekiem słodzoną karmelem i starannie, własnoręcznie palił cukier.

Teraz mój mąż powoli odchodził i z tego strachu, i z żalu do losu, miał napady nieuzasadnionej złości. Zaczął mieć także dziwne żądania, na przykład potrafił nagle domagać się ode mnie tłustej grochówki, mimo że wiedział, iż lekarze mu zabraniają takiego ciężkostrawnego jedzenia i ma przepisaną specjalną dietę. Oczywiście, nie przynosiłam mu jej do szpitala, ale… robiła to siostra! Na moje wyrzuty, że nie powinna, reagowała wyniosłym milczeniem, a Rysiek cieszył się jak dziecko, że mnie przechytrzył.

Wkrótce także odkryłam, że siostrzeńcy przemycają mu do szpitala absolutnie zakazane papierosy.

– Nie możemy przecież rewidować toreb, to nie więzienie – rozkładały ręce pielęgniarki, kiedy im na to zwracałam uwagę. – Nie będziemy także przeszukiwać szafek. Poza tym pani mąż nie jest ubezwłasnowolniony i może robić, co chce. Nie mamy na to wpływu.

Jeden z lekarzy dał mi nawet do zrozumienia, że w końcu Ryszardowi już i tak niewiele może zaszkodzić, najwyżej nieco wcześniej pożegna się z tym światem. Jakże mnie to bolało. Przecież ja chciałam go mieć przy sobie jak najdłużej. W końcu jednak nadeszło nieuniknione. Mój ukochany mąż zmarł. Chyba tylko ja wiem, jak bardzo cierpiałam. Na pogrzebie nikt z rodziny Ryszarda nawet do mnie nie podszedł. Przetrawiłam to w spokoju i zajęłam się porządkowaniem spraw spadkowych.

Nie chciałam zostać w domu, w którym każdy kąt przypominał mi szczęśliwe chwile, które przeminęły. Poza tym nasze oszczędności, w tym reszta pieniędzy ze sprzedaży mojego mieszkania, poszły na leczenie Ryszarda. Nie byłam w stanie ze swojej skromnej emerytury utrzymać pięciopokojowego domu i nie miałam zamiaru mieszkać w takich „apartamentach”, w których czułam się jeszcze bardziej samotna.

Wzięłam więc testament, który Ryszard spisał na łożu śmierci i poszłam z nim do prawnika. Uznał, że sprawa jest prosta. No cóż… żadne z nas nie przewidywało komplikacji, które wkrótce spadły na mnie jak grom z jasnego nieba!

Siedem testamentów

Okazało się bowiem, że moje koszmarne szwagierki także miały po testamencie. Co więcej, każde z ich dzieci również dostało od Ryszarda jego testament, w którym zapisywał im cały majątek. W sumie uzbierało się więc aż… siedem testamentów! I każdy wskazywał inną osobę jako jedynego spadkobiercę.

– To istne szaleństwo! – złapałam się za głowę. – To przecież niemożliwe! Tamte testamenty muszą być podrobione.

Niestety, jednak były prawdziwe. Wyszło na to, że Ryszard, świadomie, czy też tracąc już kontakt z rzeczywistością, każdej z sióstr oraz wszystkim siostrzeńcom z osobna przyobiecał swój majątek. Po co? Dlaczego? Jedyna odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy, to: żeby zaskarbić sobie ich zainteresowanie, aby robili wszystko, by go zadowolić. Stąd te grochówki i papierosy w szpitalu. Te nieustanne wizyty rodziny, która wcześniej pamiętała o Ryszardzie tylko od święta.

Na całe szczęście mój mąż miał na koniec tyle rozsądku, że mój testament spisał jako ostatni i anulował nim wszystkie poprzednie. A może po prostu miałam tylko szczęście? Kiedy sąd to stwierdził, odetchnęłam z ulgą, sądząc, że sprawa jest załatwiona. Cały majątek zostanie przyznany mnie, będę mogła sprzedać dom i kupić sobie skromniejsze mieszkanie.

Nic podobnego! Rodzina, kiedy otrząsnęła się z pierwszego szoku, że wujek ich wszystkich zrobił w konia oraz że nawzajem przed sobą ukrywali spadek, zjednoczyła siły. Założyli mi sprawę o rażące zaniedbania wobec Ryszarda i wnioskowali o wykluczenie mnie z testamentu.

Plułam sobie w brodę, że sprzedałam mieszkanie

Byłam w szoku! Ja zaniedbałam swojego męża? Jak im coś takiego mogło przyjść do głowy? I jakich zamierzają użyć argumentów? Okazało się jednak, że w myśl zasady: „jak chce się uderzyć psa, to kij się znajdzie”, znalazły się i argumenty. Wyciągnięto nawet sprawę nieszczęsnej grochówki, której jakoby odmówiłam umierającemu mężowi. Słuchałam tych zeznań oszołomiona. Na szczęście pielęgniarki i lekarz ze szpitala poświadczyli, jaka była prawda. Sąd sprawę umorzył, ale rodzina wniosła apelację. Sąd wyższej instancji apelację oddalił.

Wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli sprawy spadkowej. Kołomyja trwała już trzy lata, podczas których z trudem utrzymywałam dom ze swojej emerytury. Plułam sobie w brodę, że sprzedałam mieszkanie i włożyłam pieniądze na wspólne konto, z którego się rozeszły. Mogłam je wynająć i w ten sposób dokładać do życia. Teraz przynajmniej miałabym gdzie wrócić, mając w nosie ten cały spadek i nie latając po sądach.

Czekały mnie jeszcze trzy lata gehenny, podczas których rodzina Ryszarda usiłowała udowodnić, że pisząc swój ostatni testament, nie był już przy zdrowych zmysłach. Znów musiałam znaleźć świadków, że jednak był, a sąd powołać biegłych, którzy przeanalizowali przebieg choroby męża. Na szczęście orzekli, że był w pełni władz umysłowych. Przyznano mi więc w końcu należny mi dom.

Kiedy w końcu go sprzedałam i kupiłam mieszkanie, emocje opadły i naszły mnie refleksje. Jestem osobą samotną, nie mam bliskiej rodziny. I nie mam komu zostawić majątku po swojej śmierci, wszystko więc pewnie przejdzie na skarb państwa. Wystarczyłoby więc okazać mi trochę życzliwości, abym uwzględniła w testamencie rodzinę Ryśka. Co im szkodziło przyjąć mnie do swojego grona? Nie mogę tego pojąć, dlaczego mnie nie szanowali.

Czasem nachodzi mnie pokusa, aby zadzwonić po kolei do siostrzeńców mojego męża i zaproponować im, oczywiście w tajemnicy przed resztą rodziny, spadek w zamian za opiekę. Każdemu wręczyć „ten jedyny” testament, aby wokół mnie skakali. Skoro dali się raz na to nabrać, to może dadzą po raz drugi...