Wychodziłam na ulicę z biura, w którym pracuję, kiedy wpadł na mnie z pełnym impetem jakiś mężczyzna. Pędząc chodnikiem, nie przewidział prawdopodobnie, że ktoś nagle wejdzie mu z boku w drogę. Siła uderzenia była na tyle duża, że zatoczyłam się i omal nie upadłam. Uratował mnie mur kamienicy, o który się wsparłam. Torebka wypadła mi z ręki.

– Najmocniej przepraszam, nic się pani nie stało? – zapytał zaniepokojony mężczyzna; podniósł torebkę i mi ją podał. 

– Jestem strasznym gapą. Jeszcze raz prze… Nie, nie wierzę! To ty, Haniu?

Jego twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie, które po sekundzie przerodziło się w serdeczny uśmiech. Ja powoli dochodziłam do siebie po nagłym kontakcie.

– Mój Boże, tyle lat! Co u ciebie? – wykrzykiwał, ściskając mi ręce; najwyraźniej skądś mnie znał i bardzo się z tego cieszył.

– Przepraszam pana, ale… – bąkałam.

– Hania! Nie pamiętasz mnie? To ja, Zbyszek, twój Zbyszek!

Zobacz także:

Mężczyzna zdjął kapelusz. Bez nakrycia głowy od razu go poznałam.

– Zbyszek! To naprawdę ty… – jęknęłam i z wrażenia pewnie znowu bym się osunęła, gdyby nie pomocny mur za plecami. – Skąd się tu wziąłeś?

– Ach, interesy, wiecznie interesy! Ale to tylko pieniądze. Ważne, że spotkałem ciebie. Mamy sobie wiele do wyjaśnienia, nawet po tylu latach, prawda? – zagadnął.

Tak, to był Zbyszek. Niewiele się zmienił. Jak kiedyś mówił wszystko prosto z mostu. Nie udawał, nie owijał w bawełnę. Kochałam go za to.

– No wiesz, to ty ode mnie odszedłeś, a potem unikałeś kontaktu. Co teraz chcesz wyjaśniać? – odparowałam. Zbyszek nieco się stropił.

– Tak, moja wina. Każdego dnia żałuję, bo ja, Haniu, nigdy cię nie zapomniałem. I nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak ty – westchnął ciężko. –Pogadamy?

Uśmiechnęłam się i skinęłam głową

Miałam wolne popołudnie, które wstępnie przeznaczyłam na zakupy. Jednak dawna miłość miała bezwzględnie pierwszeństwo. Pomyślałam, że miło będzie powspominać stare czasy w ten piękny, słoneczny dzień. Poszliśmy więc do najbliższego parku ze stawem.  Usiedliśmy na ławeczce pod drzewem.

Mój mąż… No cóż, zbyt wiele o nim powiedzieć się nie da. Zbyszek snuł opowieść o swoim życiu, opowiadał, co robił od czasu, kiedy się rozstaliśmy. Wiele podróżował, lecz nie był w swoich wojażach tylko turystą – szybko stawał się współuczestnikiem wydarzeń i przeżyć ludzi w tamtych krajach. W jego opowieściach aż czuło się spiekotę pustyni, złość protestujących Arabów w Kairze, biedę etiopskich wiosek lub buchający wilgotnym żarem tropik z ukrytymi osiedlami ginących plemion. Tłumaczył się również ze swojego odejścia. 

Nie zrobił tego, bo mnie nie kochał. Wręcz przeciwnie, kochał za bardzo. Uzależniliśmy się od siebie, a każda wspólna chwila działała jak narkotyk. Oszałamiała, zarazem niszczyła nas oboje. On wziął winę za rozstanie na swoje sumienie, przejął odpowiedzialność, ale wiedziałam, że i ja nie byłam do końca bez grzechu.

Mogłam poczekać, próbować go znaleźć, przekonać, mogłam być mniej niecierpliwa. A teraz? Cóż mogłam mu opowiedzieć o moim nudnym życiu w zamian za jego barwną historię? Może coś o niezbyt udanym małżeństwie z człowiekiem, którego można opisać krótko – że jest diametralnie inny niż Zbyszek. Nie uzależniał, nie czarował mnie, nie przyciągał swoją mocą, a często wręcz odpychał. 

Pomimo długoletniego związku nie znajdował się w centrum mojego świata, nie był moim słońcem, istniał raczej gdzieś na horyzoncie, jako ojciec dwójki naszych dzieci, dostarczyciel comiesięcznej pensji, kierowca na wakacjach lub majster od elektryki w domu. Takie sprawy zajmowały nam wszystkie wspólne chwile, wszystkie rozmowy i plany. Jednak teraz czas młodości minął, dzieci szykowały się do startu w dorosłe życie, zaś między mną a mężem coraz częściej panowała cisza. Bo ile można żyć owym „tu i teraz”, skoro tu i teraz nic się nie dzieje? Kariera zawodowa na pewnym etapie kostnieje i staje w miejscu, a często przeobraża się w smętne oczekiwanie na pierwszy dzień upragnionej emerytury. Znajomi są coraz mniej atrakcyjni, skupieni na sobie lub ułatwieniu startu swoim pociechom. I wtedy człowiek zaczyna rozumieć, że przegrał życie, bo wybrał wersję bez głębszej treści, bez miłości.

Niewiele z tych refleksji zdradziłam Zbyszkowi, raczej ograniczyłam się do ogólników, że „jakoś leci” i „daję radę”. Wolałam słuchać jego fascynujących opowieści. Miałam jednak wrażenie, że on wszystko rozumie bez zbędnej gadaniny. Z mojej twarzy, tembru głosu, urwanych zdań i łez w kącikach oczu rozpoznawał, co mnie gnębi i jak bardzo jestem samotna, choć nie sama. Godziny leciały jak szalone. Byliśmy niczym na pierwszej randce, kiedy człowiek odkrywa radość bycia z kimś innym, tak po prostu. Niespodziewanie nadszedł wieczór, a łabędzie krążące dotychczas po stawowej rzęsie skupiły się przy zatoczce pod wierzbami, kryjąc do snu dzioby pod skrzydłami.

Cieszyliśmy się wspólnie spędzonym czasem i właściwie już nie rozmawialiśmy

Tych kilka słów wyjaśnienia na początku wystarczyło, żebyśmy wszystko sobie wybaczyli i powrócili do siebie, a ja czułam się tak, jakby ostatnich dwadzieścia parę lat było tylko przerwą spowodowaną przez niesprawiedliwe zrządzenie losu.

– Trzeba wracać – mruknęłam, widząc, że zapada zmierzch i park pustoszeje.

– Trzeba – potwierdził Zbyszek. – Odprowadzę cię, Haniu. Im bliżej domu, tym bardziej wzbierało we mnie pragnienie, żeby to spotkanie nie zakończyło się jedynie na słowach, spacerze i wspomnieniu dobrych czasów.

– Zbyszek… – zaczęłam, ale nie miałam odwagi dokończyć.

– W każdej chwili – odpowiedział natychmiast, tak jakbym coś zaproponowała. – Nawet teraz. Będę czekał.

Jak to teraz? Miałabym skończyć z całym swoim dotychczasowym życiem dzisiejszej nocy? Uciec z kimś, kogo nie widziałam od lat, i nie miałam pojęcia, kim naprawdę się stał, kim jest dzisiaj?

Na te wszystkie pytania moje serce aż zawyło: „Tak, zrób to, natychmiast, bo będziesz żałować!”. Mój rozsądek odpowiedział natychmiast: „I tak będziesz żałować”. Rozgorzał wewnętrzny spór. Serce biło jak oszalałe, nie wiedziałam, co robić.

– Będziesz czekać? – upewniłam się.

Zbyszek mruknął niecierpliwie, całkiem jakbym pytała o rzecz absolutnie oczywistą. 

– Zaraz wrócę – zapewniłam, wbiegając do domu.

Otworzyłam drzwi najciszej, jak umiałam. Jednak coś leżało w przedpokoju na podłodze, gdzie zawsze jest pusto. Potknęłam się o ten przedmiot. Stuk potrąconej przeszkody potoczył się echem po całym domu. Zamarłam. Opadły mnie wątpliwości: właściwie po co tu weszłam? 
Miałam przy sobie portfel, dokumenty, telefon, notes z adresami, a reszta to zbędny balast dawnej egzystencji. Wiedziałam jednak, że to nie byłoby fair. Przeżyłam tu pół swojego życia i chyba chciałam się pożegnać z tymi kątami jak należy. 

Może zostawię list?

– Haniu, to ty? Czemu tak późno? – usłyszałam głos męża z sypialni. 

Zamarłam w przerażeniu, pewna, że zaraz się wszystkiego domyśli i mnie zatrzyma.

– Tak, tak. Wszystko w porządku. Śpij – odpowiedziałam możliwie najspokojniejszym tonem.

– Upewnij się, że drzwi zamknęłaś na dwa zamki. Licho nie śpi – wymruczał zaspanym głosem.

Usiadłam w fotelu i czekałam w bezruchu. Po kilku minutach usłyszałam znajome pochrapywanie. Zerwałam się, cichutko zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i już bez zwłoki wybiegłam na ulicę, gdzie Zbyszek czekał za rogiem. A właściwie miał czekać, ponieważ go tam nie było.

Pobiegłam w jedną stronę, pobiegłam w drugą. Obiegłam cały kwadrat ulic wokół naszego domu. Nikogo. Łzy ciekły mi po policzkach ciepłymi stróżkami, nie mogłam złapać tchu. Rozmyślił się i poszedł?

Po chwili ogarnęły mnie wątpliwości

Nie uciekłby bez powodu. Może ktoś go tu zaatakował? Irracjonalność tego pomysłu wobec braku przestępstw w naszej okolicy wcale mnie nie uspokoiła. Po chwili byłam zdecydowana – musiał mieć poważny powód, żeby odejść. Jednak z pewnością mnie nie zostawi, wróci do mnie i po mnie, może nie dziś, ale wróci.

W ciszy nocy układałam się do snu.

– Haniu, zamknęłaś drzwi na dwa zamki? – spytał mąż.

– Tak, śpij – uspokoiłam jego obawy. 

Po chwili znów usłyszałam chrapanie. I wtedy ponownie naszły mnie rozterki. A może to popołudniowe spotkanie to był tylko sen? Czy możliwe jest, by ludzie po ponad dwudziestu latach rozłąki, ot tak, do siebie wrócili? Poza tym ktoś kiedyś mi opowiadał, że on nie żyje, że zginął w wypadku podczas jednej ze swoich podróży. Podobno pochowano go w dalekim kraju.

Z drugiej strony… nigdy nie znalazłam oficjalnego potwierdzenia jego śmierci, choć przez lata szukałam, wypytywałam, chodziłam po różnych instytucjach, które mogły mieć tego typu informacje. Nikt nie potwierdził śmierci Zbyszka A dopóki nie ma pewności, nadzieja żyje. Nie, to na pewno nie był sen. On nadal chce być ze mną, pragnie tego tak mocno jak ja. Jeżeli nie możemy być razem już dziś, to poczekam. Może dzień, może rok, może całe życie.