– Tam pobiegł! Do bramy…! – zawołał starszy pan, wsparty na lasce. Z wyraźnym zainteresowaniem czekał na dalszy rozwój wypadków. 

Nie zastanawiałem się ani chwili i co sił w nogach popędziłem za uciekinierem. „Parszywy złodziej! Jak można tak bezczelnie okraść człowieka w biały dzień? Ale nie ze mną takie numery! Nie zafunduję mu kolacji z własnych, ciężko zarobionych pieniędzy, o nie!” – pomyślałem rozsierdzony jak osa. Wpadłem do ponurej bramy w obskurnej kamienicy. Na ścianach brakowało całych płatów tynku, a na przeciwległym końcu stare, dziurawe wrota zabite deskami nie pozwalały wejść na podwórko. Cuchnęło jak w ogromnym pisuarze. Jedyne dostępne drzwi prowadziły do sutereny.

Zbiegłem na dół i stanąłem przed kolejnymi drzwiami. „Nie mógł się schować nigdzie indziej” – pomyślałem. Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte. Usłyszałem szepty kilku osób, a potem zapadła głucha cisza. Uderzyłem pięścią w drzwi.

– Oddawaj śledzie, złodzieju! – wrzasnąłem. Byłem zmęczony upałem, czas mnie gonił, czekały mnie jeszcze cztery dostawy do sklepów. Na chwilę zapomniałem o zdrowym rozsądku. Nie zastanawiałem się, ile groźnych oprychów może być w pomieszczeniu, do którego się dobijałem, i na jakie niebezpieczeństwo właśnie się narażam. Brak odzewu z tamtej strony wkurzył mnie jeszcze bardziej. Cofnąłem się i z rozpędu walnąłem nogą w drzwi.

Ku mojemu zaskoczeniu zamek nie puścił, a zawiasy nawet nie drgnęły. „Ciekawe, że na filmach wygląda to zupełnie inaczej”, zdążyłem pomyśleć z rozczarowaniem, gdy nagle usłyszałem, że ktoś przekręca klucz. Drzwi otworzyły się, lekko skrzypiąc. Przede mną stanęła leciwa kobieta. Sądząc po twarzy, życie najwyraźniej jej nie oszczędzało. Skłoniła się jak Japonka i bez słowa wyciągnęła przed siebie ręce. Trzymała w nich trzy tacki śledzi z mojej ciężarówki. Odruchowo podziękowałem i ukłoniłem się równie uprzejmie jak ona. Odebrałem co moje, a następnie szybkim krokiem wróciłem do samochodu. 

Starszy pan z laską cierpliwie czekał. Zaskoczony spojrzał na tacki. Chyba nie spodziewał się, że odzyskam towar. Raczej wyobrażał sobie, że wrócę z podbitym okiem. Teraz nagrodził mnie więc spojrzeniem pełnym uznania. Pomachałem do niego przyjaźnie. Wskoczyłem do szoferki, włączyłem silnik i dopiero wtedy poczułem, że spada mi adrenalina. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zdaje się, że nieco zepsułem przyjęcie mieszkańcom sutereny. Subtelny zapach alkoholu zmieszanego z dymem papierosów wydobywający się z ich pomieszczenia świadczył, że gdy się zjawiłem, obecni korzystali właśnie z używek, po których wypadało zakąsić. Trudno, na zakąskę trzeba zapracować. Naprawdę nie widziałem powodu, żeby gratisowo zaopatrywać ich w wiktuały.

Redukcja etatów

Zdałem sobie sprawę, jak bardzo się zmieniłem. Jeszcze niedawno pracowałem na spokojnym etacie w biurze. Spędzałem dzień przed ekranem komputera, uzupełniając rubryki w arkuszu kalkulacyjnym. Życie było nudne, ale ustabilizowane mimo skromnych zarobków. Wiedziałem, co czeka mnie jutro i pojutrze. Co prawda przy okazji wyjścia na papierosa słyszałem plotki o możliwej redukcji etatów, ale nie brałem tego do siebie. „Przecież moje komputerowe rubryczki pełne liczb na pewno są potrzebne wyższym władzom, a może nawet w samej Brukseli?” – myślałem z przekonaniem.

Zobacz także:

Nie miałem racji. Niemal z dnia na dzień gruchnęła wieść o zwolnieniach i stało się. Zostałem bez pracy. Żona zajmowała się dwójką naszych maluchów i jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że zamienimy się rolami. Cały dzień w domu z dzieciakami, do tego zakupy i gotowanie? Przerażająca perspektywa. Zresztą, żonie nikt nie proponował stałego zajęcia, więc nerwowo zacząłem rozglądać się za jakąś możliwością zarobku. Niestety, bez efektu. Potrzebni byli fachowcy, a ja dotychczas pracowałem za biurkiem w państwowej instytucji. Trudno byłoby uznać to za konkretny fach. 

Wtedy nagle przypomniałem sobie, że przecież mam zawodowe prawo jazdy. Kiedyś kolega mnie namówił. Byliśmy wtedy razem na kursie nauki jazdy.

– Warto dopłacić – stwierdził. – Zrobisz zawodowe i w razie czego masz jeszcze jedną możliwość zarobku. 

Szczerze mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty na dodatkowy wysiłek, ale uznałem, że zapobiegliwy kumpel miał rację.  

Stałem się twardy

Od nowa napisałem życiorys i zaniosłem do hurtowni, która rozwoziła towar niewielkimi ciężarówkami. Zdawałem sobie sprawę, że mam za mało doświadczenia, żeby prowadzić wielkie pojazdy. Miałem jednak szczęście. Akurat zwolniło się miejsce po gościu, który pociągał gorzałkę w czasie pracy. Miesiąc później już jeździłem jako samodzielny dostawca. 

Ale z początku nie było wcale słodko. Ciężka praca, do jakiej nie byłem przyzwyczajony, bardzo dała mi się we znaki. Sam wyładowywałem towar, dźwigałem skrzynki, i choć pomagałem sobie wózkiem, wieczorami nie mogłem się ruszać. Jednak przetrwałem najgorszy pierwszy miesiąc, wytrzymałem i stałem się twardy. Po poczciwym ciapie zza biurka nie ma już śladu.

Któregoś dnia robiłem dostawę do niewielkiego, spożywczego sklepu. Jak zwykle otworzyłem tylne drzwi, wrzuciłem na wózek jakieś konserwy, pikle i śledzie na tackach. Obróciłem z towarem raz i drugi, wracam ze sklepu po resztę, a tu nagle widzę kątem oka, że jakiś łach paskudny wsadza mi łapy do samochodu, coś wyciąga, a potem znika za grupką ludzi. Zajrzałem na pakę. Jakby śledzi nagle ubyło. 

– Och, żesz ty…! – zawołałem i popędziłem za tamtym, korzystając ze wskazówek staruszka wspartego na lasce. 

W czasach, gdy do pracy wkładałem krawat, pewnie udałbym, że nie widzę całej sytuacji, machnąłbym ręką. W końcu trzy tacki śledzi to nie majątek. Jednak teraz nie odpuściłem. Za ciężko pracowałem, żeby przymykać oko na straty, za które musiałbym zapłacić z własnej kieszeni. Zupełnie jakby tamten facet sprzątnął moim dzieciom obiad z talerzy. Tamto doświadczenie ze złodziejem nauczyło mnie jeszcze bardziej się starać. 

W pracy byłem zawzięty, co dość szybko przyniosło niespodziewany efekt. Nie zdawałem sobie sprawy, że szef transportu naprawdę znał się na swojej robocie. Niby kręcił się bez sensu, a jednak miał oko na kierowców. Zauważył, że się staram, choćbym padał na nos. Wezwał mnie któregoś dnia, zmienił mi trasę dostaw na lepszą i dołożył premię. W tym czasie żona znalazła wreszcie stałe zajęcie, a jej mama codziennie wpadała na kilka godzin, żeby zająć się wnukami. Żona stoi co prawda cały dzień za ladą warzywniaka, ale nieźle zarabia i jest z tego dumna.

Gdy minęło pół roku, poczułem, że wreszcie odbiliśmy się od dna. Dwie pensje co miesiąc to jest coś! Nie musieliśmy biegać wyłącznie do najtańszych sklepów i ubierać się w second-handzie. Powoli odłożyliśmy parę groszy, a za rok wreszcie całą rodziną wyjedziemy na urlop własnym autem. Już upatrzyłem sobie wygodny samochód. Używany, ale po co mi nowy? Jeżdżąc na co dzień nie najmłodszą ciężarówką, nauczyłem się walczyć z jej kaprysami. Dlatego zwyczajne osobowe auto nie będzie miało dla mnie tajemnic.