– Halo, a ty gdzie bez kapci? – powitał mnie ostry głos z okna dyżurki przy wejściu. – Z której klasy jesteś? Dziesięć minut spóźnienia, marsz do szatni! I bez kapci się nie pokazuj!

Miałam dwadzieścia trzy lata, a wyglądałam na siedemnaście. Niedawno obcięłam włosy i ta krótka fryzura jeszcze mnie odmłodziła, podkreślając pucołowate policzki i śmiejące się oczy. Byłam niedużą, szczupłą blondyneczką; nic dziwnego, że inspektor w kuratorium długo oglądał moje dokumenty – zdjęcie, dyplom uniwersytecki – zanim uwierzył, że ma przed sobą magistra filologii polskiej. Do tego, żeby wyglądać poważniej, na rozmowę w kuratorium włożyłam białą bluzkę z czarną spódniczką. Bardziej niż nauczycielkę przypominałam wystraszoną maturzystkę.

Na rozmowę z dyrektorką mojego nowego liceum włożyłam granatową garsonkę podobną do szkolnego mundurka. Popełniałam błąd za błędem, nie umiejąc sobie dodać powagi należnej wówczas profesorce szkoły średniej! No i pani dyrektor zmroziła mnie od progu.

– Do nas? – zapytała z takim zdumieniem, jakbym była Papuaską z Nowej Gwinei odzianą wyłącznie w trawiaste wdzianko. – Ja potrzebuję kogoś z dużym stażem w zawodzie! Klasa jest trudna, nie poradzi sobie pani. Szkoda zaczynać!

– Skoro jednak mam skierowanie, może pani dyrektor da mi szansę? – upierałam się. – Każdy kiedyś zaczynał, a ja lubię wyzwania.
Kręciła nosem, ale w końcu…

– Wie pani co, spróbujemy inaczej  – zdecydowała. – Klasa jedzie na wycieczkę do Zakopanego. Będzie pani drugim opiekunem. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Po powrocie dam ostateczną odpowiedź.

Pojęcia nie miałam o swoich podopiecznych, oni także zobaczyli mnie pierwszy raz dopiero na dworcu, przed odjazdem pociągu do Krakowa. Stamtąd mieliśmy autobusem dotrzeć na miejsce. Dwoje pozostałych nauczycieli również poznałam tylko przelotnie, na korytarzu.

– To ty z nami jedziesz? – zapytał chudy wuefista. – Nieźle, nieźle… Dobrze ci z oczu patrzy!

Młoda chemiczka uśmiechała się do mnie sympatycznie

– Nie bój się, żadna krzywda cię nie spotka – obiecała. – Wino lubisz? Zabierz butelkę. Zawsze robimy składki na wycieczkach.
Od razu skapowałam, że są parą i jadą na tę wycieczkę tylko dlatego, żeby z sobą pobyć z daleka od codziennej harówy i wścibskich oczu. 

„Raczej nie będę miała w nich oparcia” – pomyślałam wtedy. 

Zbiórkę mieliśmy o czwartej rano. Na peronie zobaczyłam grupę chłopaków z plecakami, gitarami, w śmiesznych kapeluszach i chustkach wiązanych „na chłopkę”. Patrzyli na mnie z ciekawością i po kolei mi się przedstawiali: Jacek, Mały, Juras, Dzięcioł, Krzysiek… Zakręciło mi się w głowie, nie było mowy o tym, żeby skojarzyć imię albo ksywkę z twarzą!

– Ja nazywam się Róża K.  – powiedziałam. – Mama lubiła kwiaty i takie imię mi wymyśliła.

– Pokłuje nas pani? – zapytał wysoki, ciemny chłopak, najprzystojniejszy wśród nich. – Będziemy lizać rany?

– Nie sądzę. Sami się przekonacie, że są róże bez kolców.

– Zobaczymy – zawołali chórem, a ja od razu wiedziałam, że się na mnie szykują; będą sprawdzali, jaka jestem, na ile sobie mogą pozwolić.

Co do tego, że spróbują wziąć mnie pod but, nie miałam wątpliwości!

Zakopane we wrześniu 1963 roku było inne niż dzisiaj. Woda w Porońcu czysta jak kryształ, nad miasteczkiem krążyły orły, droga na Butorowy Wierch prawie pusta… Mieliśmy tylko trzy dni na wycieczki i zwiedzanie, więc obowiązkowo Morskie Oko i Gubałówka musiały być w planie. Wyjeżdżaliśmy przy pięknej, prawie letniej pogodzie. Chłopcy mieli koszule z krótkimi rękawami, trampki, drelichowe spodnie. Nikt ich nie uprzedził, że wrzesień w górach może być pełen niespodzianek. Uważali, że cienkie wiatrówki wystarczą. Pierwszą atrakcją miała być wyprawa do Morskiego Oka. Oczywiście pieszo, bez furmanek. Co to za problem dla młodych, zdrowych chłopaków parę kilometrów pod górę? 

Żaden mi nie powiedział, że są w Tatrach po raz pierwszy, nigdy się nie wspinali wyżej niż na trzecie piętro w swojej kamienicy, nie są przyzwyczajeni do ostrego powietrza, popalają fajki i mają krótki oddech. W naszym liceum wuef był na niskim poziomie. Wiosną i jesienią chłopaki grali w nogę na boisku, ale zimą albo przy marnej pogodzie zostawała duszna, niska sala gimnastyczna, gdzie aż dusiło od smrodu spoconych ciał. O prysznicach w szkole nikomu się wówczas nie śniło!

Już po paru kilometrach zrozumiałam, że łatwo nie będzie… Do schroniska doszliśmy w trzech grupach. Ta ostatnia, z koleżanką chemiczką i jej narzeczonym dowlokła się na końcu; od Wodogrzmotów Mickiewicza szli prawie trzy godziny! Dolina Rybiego Potoku jest piękna, a widok na Morskie Oko zapiera dech w piersiach. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że część naszej wycieczki w ogóle nie interesowała się ani widokami, ani historią i architekturą Schroniska. Po prostu padli i dyszeli!

Do dziś nie wiem, kto  wyskoczył z tym pomysłem

Chemiczka narzekała na ból głowy, komuś było niedobrze, inny poobcierał nogi. Szybko pojęłam, że trzeba będzie kupić bilety na bryczki, bo na piechotę nie dojdą. Mieliśmy bardzo mało pieniędzy, ale co było robić. Po naradzie zdecydowaliśmy, że jadą tylko najbardziej zmęczeni; ja wracam z resztą chłopaków, pieszo.  Innego wyjścia nie było.

Jeszcze z garstką najbardziej ciekawych patrzyliśmy na cud Morskiego Oka i zastanawialiśmy się, co się kryje w jego pawiokolorowej, pięćdziesięciometrowej głębi. Wypiliśmy herbatę, zjedliśmy suchy prowiant i ruszyliśmy w drogę. Reszta miała jechać później. Oni i tak powinni być na kwaterze przed nami. Do dziś nie wiem, kto wymyślił, żeby od Morskiego Oka do Czarnego Stawu iść czerwonym szlakiem.

– To podobno tylko niecała godzina drogi – zaczęli mnie przekonywać chłopcy. – Damy radę.

Było zimno, zaczęło się chmurzyć, chłopcy nie mieli odpowiednich butów ani ubrań. Ale ja chciałam być ich kumplem i czułam, że ta propozycja, to dla mnie egzamin.  Sprawdzali, jaka jestem. Mogłam wszystko zyskać albo stracić. Było ich dwunastu. Udawali chojraków, popisywali się przed sobą i przede mną. Przerastali mnie o dwie głowy, wyglądałam wśród nich jak kurczak wśród kogutów. Ale to ja za nich odpowiadałam, byłam nauczycielką i opiekunką grupy.

Pierwszy poślizgnął się  Juras, lecąc, podciął Jacka

Powtarzam – miałam dwadzieścia trzy lata, pstro w głowie, głupie pomysły i dyplom ukończenia wyższych studiów. Byłam dziewczyną z fantazją, ale bez wyobraźni. No i powiedziałam: „Zgoda, idziemy!”. Już na mostku nad Rybim Potokiem zaczęłam wymiękać, ale słowo się rzekło. Zapytałam jeszcze raz, czy wszyscy mają dość siły.

– Jasne, przecież to łatwa ścieżka, szeroka, wygodna – usłyszałam i tak było istotnie; na początku…

Zaczął padać deszcz, który szybko zmienił się w białe, śniegowe płatki. Zrobiło się ślisko, nogi w tenisówkach grzęzły w błocku i rozjeżdżały się po kamieniach. Szliśmy cały czas prosto, dopiero przy Szerokim Piargu skręciliśmy w lewo, mijając przepiękną Siklawę. Jeszcze trochę wysiłku i byliśmy pod Rysami. Zobaczyliśmy okrągłe, ciemne, lśniące, prawie grafitowe lustro w oprawie z gładkich skał. 
Nad jego brzegami było przeraźliwie zimno. Przypomniałam sobie, że tutaj zawsze panuje chłód, nawet w czasie letnich upałów, więc teraz, kiedy nagle załamała się pogoda, zlodowacieliśmy do kości.

Chłopcy byli sini, szczękali zębami, ja nie wyglądałam lepiej. Czekało nas zejście do Morskiego Oka tą samą drogą i powrót do Zakopanego. Przy dobrej pogodzie, odpowiednich butach i ubraniu – chleb z masłem! Na początku grupy szedł wysoki, silny Krzysztof. Ja zamykałam pochód, pilnowałam, żeby się ktoś nie odłączył, nie zboczył, nie został na szlaku.

Teraz śnieg już sypał wielkimi, wilgotnymi płatami, zalepiał oczy. Nie czułam palców rąk i nóg, chociaż miałam traperki. Myślałam o tych w trampkach i o Józku, który włożył sandały, bo miał obtartą nogę. Szumiał wiatr, prawie nic nie słyszałam, ale nagle dotarł do mnie krzyk. Serce mi stanęło dęba. Od razu wiedziałam, że stało się coś złego. Pierwszy poślizgnął się Juras. Lecąc w dół, podciął Jacka, a ten tak nieszczęśliwie chwycił się Krzysztofa, że obaj polecieli na łeb, na szyję…

Jacek miał skręconą kostkę i stłuczony łokieć. Jurek był też mocno poobijany, chociaż on ucierpiał najmniej, bo amortyzowali go koledzy. 
Najgorzej było z Krzysztofem.  Zrobiło mi się ciemno w oczach! Od dziecka nie mogę patrzeć na krew. Zaraz mdleję. Gdyby nie przytomność umysłu tych młodych chłopców, nie wiadomo, co by się stało.

– Niech pani przestanie histeryzować! – wrzasnął jeden z nich. – Nie damy rady jeszcze pani holować!

To był zawsze cichy i nieśmiały blondynek trzymający się na uboczu. Ale teraz on zorganizował grupę, porozdzielał zadania, jakoś opatrzył nogę Krzysia i unieruchomił kostkę Jacka. Trzeba było ich nieść do Morskiego Oka, więc chłopcy zrobili z dłoni siodełka i najostrożniej, jak się dało, dotransportowali rannych do schroniska. Tam czekaliśmy na pogotowie. Krzysiek został w zakopiańskim szpitalu, przeszedł dwie operacje, bo otwarte złamanie było poważne i groziło nieodwracalnym kalectwem. Jacek z nogą w gipsie wrócił z nami.

Ten nieśmiały blondyn to facet na trudne czasy

Okazało się, że moja dyrektorka miała tak dokładną relację z tego, co się wydarzyło, jakby tam z nami była. Od razu pomyślałam, że koledzy nauczyciele zadbali o swoje interesy i całą odpowiedzialność zrzucili na mnie. Nie dostałam tego etatu… Po jakimś czasie zatrudniłam się w Bibliotece Uniwersyteckiej i pracowałam tam bardzo długo. Nigdy tego nie żałowałam.

Z moimi uczniami widywałam się przez cały następny rok po tym wypadku w górach. Pomagałam im przygotować się do matury. Spotykaliśmy się raz, czasami dwa razy w tygodniu, oczywiście bezinteresownie. Miałam satysfakcję, bo wszyscy zdali na czwórki i piątki.
Zaprosili mnie nawet na swój bal maturalny, zdjęcie z tego balu to moja bardzo ważna pamiątka…

Wtedy już Krzysztof był zdrowy. Na szczęście obyło się bez komplikacji. Pięć lat później spotkałam przypadkiem w czytelni tego blondasa, który tak się fantastycznie zachował, ratując mnie i swoich kolegów. Kończył studia. Nadal był nieśmiały, ale czuło się w nim faceta na trudne czasy. Zakochałam się i niedługo potem wzięliśmy ślub. Jesteśmy razem już ponad czterdzieści lat. Jakiś czas temu dowiedziałam się, kto wtedy na mnie nakablował. Okazało się, że wcale nie moi koledzy nauczyciele, tylko jeden z tej naszej grupy; na zdjęciu go nie widać, aparat „obciął mu głowę”.

– Bardzo dobrze – mówi mój mąż.

– Zasłużył na niepamięć. Zresztą, nigdy go specjalnie nie lubiłem!