Z domu nic nie zostało

Tamtą marcową noc, kiedy spłonęła chałupa M., pamiętam doskonale. Położyłem się spać tuż po północy. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Oba pokoiki na górze pachniały świeżą farbą, w łazience wyłożonej nową glazurą wszystko lśniło. Została tylko kuchnia i duży pokój na dole. Ale to drobiazg. Malarz miał skończyć w przyszłym tygodniu. Zasypiałem, myśląc o sprzętach, które zabiorę ze swojej miejskiej kawalerki.

Minęła najwyżej godzina, gdy obudziły mnie przeraźliwe krzyki kobiet. Wyszedłem na próg i od razu zobaczyłem po drugiej stronie wsi czerwoną łunę. Po chwili szosą przejechał na sygnale wóz strażacki. Wciągnąłem spodnie, na piżamę zarzuciłem kurtkę i pognałem w kierunku pożaru

Wszystko trwało może pół godziny, strażacy nie zdążyli nic uratować. Ludzie mówili, że w środku została stara M. Jędrka nikt nie widział, więc mówiło się, że pewnie gdzieś po rowach pije z kompanami. Przed dopalającą się chałupą stała młoda M. z córeczką. Dziewczynka nie była już taka malutka, miała może jakieś pięć, sześć lat, ale wtedy matka trzymała ją cały czas na rękach. Helenka wtulała się w mamę, czasem tylko otwierała oczy, w których widać było przerażenie.

Obie, matka i córka, uciekły z palącego się domu w samych tylko piżamach. Widziałem, jak żona wójta przynosi jakiś koc, owija nim małą, ktoś inny biegnie z kurtką dla jej matki. Kobieta na pewno była w szoku, bo wciąż stała nieruchomo, patrząc na dopalające się zgliszcza. Ludzie zaczęli organizować pomoc, z każdej chałupy ktoś wynosił jakieś manele, i rzucał je na ławkę przy komórce na węgiel. Wokół słychać było lamenty, jakie to nieszczęście, jaka tragedia.

Musiałem im jakoś pomóc

Gdy strażacy z latarkami zaczęli przeszukiwać dymiące ruiny drewniaka, poszedłem do domu. Wiedziałem, że tej nocy już na pewno nie zasnę. W momencie, gdy zabierałem się do robienia kawy, w drzwiach mojej kuchni stanął wójt.

– Panie M, trzeba tę kobiecinę z dzieciakiem przenocować. U pana jest wolne miejsce, to ją przyprowadzę – oznajmił i wyszedł, nie czekając na moją odpowiedź. 

Kompletnie mnie wtedy zamurowało. Ale co miałem zrobić? To fakt. Wieś była biedna, wszędzie po domach ciasnota, w niejednym dziadkowie, rodzice i kupa dzieciaków stłoczeni na kilkunastu metrach. „No tak – pomyślałem – tu tylko ja mam normalne warunki”. 

Wójtowa przyprowadziła przerażoną M. i jej nie mniej wystraszoną córkę. Zaproponowałem im łóżko i polówkę w jednym ze świeżo wyremontowanych pokoików na górze. Nie miałem tylko dość pościeli, ale szybko okazało się, że to nie było problemem. Do rana drzwi mojego domu praktycznie się nie zamykały. Ludzie znosili dla pogorzelców co tylko im wpadło do głowy. Po kilku dniach, gdy zajrzałem do pokoiku moich lokatorek, zobaczyłem na podłodze nawet parę białych butów z łyżwami…

Dzień po pożarze myślałem, że sprowadziła się do mnie jeszcze wójtowa. Od rana stała bowiem przy kuchence, coś gotowała i narzekała, że moje gospodarstwo nie jest w pełni wyposażone.

– No coś takiego! To pan nawet prodiża nie ma?! – pomstowała. – Placek będę musiała w domu upiec.

Tymczasem moje lokatorki tylko raz czy dwa zeszły na dół do łazienki. Przez cały czas siedziały na górze w kompletnej ciszy i bez ruchu. 

On był temu winien

Przed ósmą rano na miejscu pogorzeliska zjawili się znowu strażacy i policjanci. Po dokładnym przeszukaniu okazało się bowiem, że w domu odnaleziono zwęglone zwłoki dwóch osób: był to najprawdopodobniej M. i jego stara matka. Młoda M., Małgorzata, została przesłuchana jeszcze tego samego dnia. Byłem świadkiem tej rozmowy jako jej adwokat. Nie prosiła mnie o to, ale wiedziałem, że przy mnie będzie się pewniej czuła. 

Małgorzata zeznała, że jej mąż Jędrek wrócił do domu po północy. Jak zwykle był pijany i zaczął się awanturować. Żona, nie chcąc budzić dziecka, zamknęła przed nim drzwi jedynego pokoju na haczyk od wewnątrz. Leżąc w łóżku słyszała, jak jej mąż miota się po kuchni, rzuca przekleństwa, nie wyjmując z ust palącego się papierosa, majstruje coś przy kuchence, stawia na niej czajnik (pewnie odkręcił kurek, nie zapalając gazu) i wyrzuca swojej matce, która spała w kącie za zasłonką, że nie przypilnowała synowej, aby ta czekała na niego z kolacją.

Po kilku minutach od jego powrotu rozległ się huk i od razu dom stanął w płomieniach. Małgorzata zapamiętała tylko, jak chwyciła małą na ręce, otworzyła okno i przez nie wyskoczyła z dzieckiem na podwórko. Śledztwo w sprawie śmierci Andrzeja M. i jego matki Henryki M. ustaliło, że przyczyną pożaru i śmierci obojga był wybuch gazu, spowodowany przez rozszczelnienie instalacji gazowej (o ile tak można nazwać butlę i podłączoną do niej dwupalnikową kuchenkę).

Ujęła mnie swoją skromnością

Po trzech tygodniach od tragedii młoda wdowa wyprowadziła się ode mnie i zamieszkała wraz z córką w oddalonym o 40 kilometrów mieście, w domu dla samotnych matek z dziećmi. Zanim jednak to nastąpiło, doglądała mojego gospodarstwa, gotowała smaczne obiady, pilnowała pana Zygmunta, żeby dokładnie wymalował ściany, a po skończonym remoncie wysprzątała cały dom. Była wciąż przestraszona i prawie nic nie mówiła. Od czasu do czasu słyszałem tylko ciche „dzień dobry”, „śniadanie gotowe”, „obiad na stole”, „przepraszam”, „czy Helenka może cichutko obejrzeć telewizję?”, „dziękuję”. I to wszystko.

Jej pobyt nie był dla mnie w żaden sposób uciążliwy. Nawet mnie to krępowało, że o nic mnie nie prosiła. Tak bardzo nie chciała mi przeszkadzać. Obawiała się natomiast zostawać sama i raz powiedziała tylko jedno długie zdanie: 

– Jak pana nie ma, to ja nie wiem, czy mogę korzystać z kuchni albo łazienki, żeby czegoś nie zepsuć, wie pan, żeby nic się nie stało. 

Zapewniłem, że zarówno ona, jak i jej córeczka mogą się czuć jak u siebie w domu, tak długo jak zechcą. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że moje zapewnienia były trochę na wyrost, no bo co by się stało, gdyby zostały tu naprawdę na długo?

– Panie M., widziałam się z Małgosią – zaczepiła mnie któregoś dnia wójtowa w sklepie. – Nie jest szczęśliwa w tym domu dla samotnych matek… Pracy nie ma, tylko tak dorywczo trochę w piekarni się zaczepiła. Nie miałby pan czegoś dla niej na stałe? To rozgarnięta dziewczyna, warto jej pomóc. A może by panu od czasu do czasu w domu posprzątała albo w kancelarii – wójtowa nie dawała się łatwo zbyć.

– Pomyślę, dam pani znać – burknąłem.

– Od razu mówiłam Małgosi, że co jak co, ale na pana M. to może liczyć. Dobry z pana człowiek – gadała jak najęta.

– Ale teraz niczego nie mogę obiecać, mówię, że pomyślę – próbowałem się jeszcze bronić.

– Dobrze, dobrze, niech pan myśli. Byle nie za długo. No to do widzenia – powiedziała jakoś tak radośnie. 

Wiedziałem, że już mnie ma.

Nie miałem innnego wyjścia

Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do wspólnika i powiedziałem mu, że mamy nową sprzątaczkę. Zerwałem umowę z firmą, która nam dotąd świadczyła usługi, straciłem na tym sporo grosza, ale… „W końcu ta kobieta jest naprawdę w potrzebie” – pomyślałem, usprawiedliwiając swoją rozrzutność.

Pani Małgosia sprzątała kancelarię jakby to było laboratorium firmy farmaceutycznej. Wszystko się świeciło, pachniało. Naprawdę byłem zadowolony. Raz w tygodniu przyjeżdżała też z Helenką do mojej wiejskiej posiadłości. Mała bawiła się w ogrodzie, a jej mama w tym czasie pucowała, szorowała, gotowała, grabiła liście, przycinała gałązki, coś siała… I chyba na swój sposób była szczęśliwa.

Kiedy już zrobiło się całkiem ciepło, zacząłem zapraszać przyjaciół na grilla, wycieczki rowerowe po lasach, wspólne żeglowanie po jeziorze. Coraz częściej też odwiedzała mnie Justyna, moja ówczesna dziewczyna. Nie miałem chyba zamiaru się z nią żenić, ale było nam ze sobą dobrze. Pewnego wieczoru, gdy w kusej koszulce krzątała się przy kuchni, usłyszałem dzwonek do drzwi.

– Panie M., Małgosia jest w szpitalu, nie ma ubezpieczenia, no i jest kłopot – bez powitania zaczęła wójtowa. – Może by pan ją odwiedził, coś poradził, a Helenkę wziął na parę dni do siebie… – przerwała i spojrzała w głąb domu: – O, a to pan nie jest sam – zlustrowała Justynę z dezaprobatą, ale nie straciła rezonu: – Mała najlepiej by się u pana czuła, zanim matkę wypuszczą.

Znowu mnie zamurowało, jak wtedy po pożarze. Co miałem zrobić? Powiedziałem, że do Małgosi pojadę, a Helenkę zabiorę… na kilka dni. Wójtowa przyrzekła, że do małej będzie zaglądać, że nie trzeba się martwić o gotowanie posiłków, ona o to zadba, więc żadne „inne panie” nie muszą się fatygować.

Justynę na te słowa trafił szlag.

– No to ty się zajmij swoją wiejską trzódką, a ja wpadnę, jak się tu zrobi luźniej – wypaliła. 

Mimo że wcześniej wypiła dwa kieliszki wina, spakowała się, wrzuciła torbę na tylne siedzenie swojego range rovera i odjechała z piskiem opon. O dziwo, jakoś mnie ten jej wybuch zazdrości nie zirytował. Spokojnie zamknąłem drzwi za Justyną, dopiłem swoje wino i poszedłem spać.

Małgosia dostala zapalenia wyrostka, zooperowano ją, ale nie miała ubezpieczenia, więc trzeba było coś szybko przedsięwziąć. W porozumieniu ze wspólnikiem zatrudniłem ją jako… sekretarkę. Moja prawdziwa sekretarka była co najmniej zdziwiona:

– Przecież ta pani nie ma żadnych kwalifikacji – próbowała protestować.

Nie miałem jednak ochoty i potrzeby się tłumaczyć ze swoich decyzji. Małgosia dostała ubezpieczenie, szpital pieniądze na jej leczenie, i wszystko było w porządku. Jako pracodawca zapłaciłem jeszcze karę, że za późno zgłosiłem pracownika do ZUS-u, ale to naprawdę był drobiazg.

Po wyjściu ze szpitala Małgosia znów zamieszkała u mnie. Była słaba, ale koniecznie chciała zająć się domem. Zabroniłem. Kazałem wójtowej poszukać jakiejś kobiety, która mogłaby pomóc Małgosi przy dziecku i w domu. Sam wyniosłem się na jakiś czas do miasta, i nawet dwa, a może trzy razy przespałem się z Justyną.

Po kilku tygodniach Małgosia wróciła do domu samotnej matki. Znów sprzątała kancelarię, ale coraz częściej, podpuszczana przez moją sekretarkę, odbierała telefony, umawiała klientów, dostawała do przepisania jakieś umowy, słowem zajmowała się drobnymi pracami biurowymi. Wtedy też zapytałem ją, jaką szkołę skończyła.

– Mam liceum, no i dwuletnie studium… Rachunkowość. Kiedyś myślałam, że się przyda, ale Jędrek nie chciał, żebym pracowała. Mówił, że z murarki można żyć jak król, ale on tylko pił jak król. No, może nie, bo królowie to raczej nie piją wódki… – stwierdziła i po raz pierwszy zobaczyłem, jak się śmieje. 

Było jej z tym uśmiechem do twarzy. Chyba nawet była ładna…

Zauważyłem w niej kobietę

Od czasu pożaru minęły trzy lata. Helenka poszła do szkoły, a Małgosia wciąż pomagała w kancelarii i coraz częściej wyręczała moją sekretarkę. Ja żyłem tak samo, jak przedtem: kancelaria, zimą wypady w góry, latem łódka i zakrapiane grille, które kończyły się nieraz bladym świtem. Ot, beztroskie życie starego kawalera. Doskwierała mi trochę samotność, ale sam sobie byłem winien. Po Justynie była jeszcze Dorota, no… i Marta. Myślałem nawet, że ją kocham. Gdy jednak po roku znajomości zapytała, jakie mam wobec niej zamiary na przyszłość, wystraszyłem się i zerwałem z nią. Czułem, że to jeszcze nie jest ta jedyna.

Małgosię widywałem wtedy prawie codziennie. Już nie była taka wystraszona, czasem nawet dawała się wciągnąć w rozmowę, nabierała pewności siebie. W ciągu dnia pomagała sekretarce, po południu sprzątała kancelarię, a w każdy piątek, gdy Helenka była już po lekcjach, jechaliśmy do mojego domu na wsi. Zabierała się wtedy do porządków i upierała się, żeby gotować mi obiad na weekend. Coraz bardziej jednak krępował mnie ten układ, ją zaś krępowało branie ode mnie pieniędzy.

Wtedy zacząłem zauważać w Małgosi nie skrzywdzoną przez los istotę, ale kobietę. Dostrzegłem, że nie tylko jest ładna, ale ma też piękne nogi i fantastyczną figurę. Mogła się podobać. Mnie podobała się coraz bardziej, ale nie wiedziałem, jak jej o tym powiedzieć. Jak przejść od roli męża opatrznościowego i opiekuna do roli… amanta. „A może ona ma kogoś?” – ta myśl coraz częściej nie dawała mi spokoju. I wtedy na mojej drodze znowu stanął żywioł i… żona wójta.

Zbliżał się czerwiec, a ja wymarzyłem sobie podróż po Półwyspie Skandynawskim i rejs po Morzu Norweskim. Chciałem zobaczyć fiordy, daleką północ. Wyjeżdżałem prawie na miesiąc. W tym samym czasie Małgosia miała zabrać Helenkę na kilka dni w Beskidy, do dalekiej kuzynki. Dziewczynka nie mogła się doczekać wyjazdu:

– Zobaczę góry – cieszyła się.

I mnie dopadł żywioł

Byłem już daleko, w połowie mojej wyprawy, kiedy nad Polską rozszalały się wichury i tornada. Nie miałem jednak o tym pojęcia, bo na północy straciłem zasięg i nie docierały do mnie żadne wiadomości. Gdy po kilku dniach w komórce znalazłem dwa takie SMS-y: „Zerwało dach, wracam, przypilnuję, niech się pan nie martwi. M” i „Załatwione. M” – zamarłem.

Małgosia była w pociągu do Bielska, gdy wójtowa powiadomiła ją o tym, że z mojego domu wichura zerwała dach. Nie zastanawiając się długo, wróciła. Zniszczenia były duże, ale na szczęście większe połacie dachu zniosło na puste pole i nikomu nic się nie stało. Małgosia z pomocą sąsiadów zabezpieczyła folią piętro przed dalszym zalaniem, następnego dnia załatwiła na kredyt drewno, wełnę mineralną i blachę, a potem ściągnęła ekipę, która zajęła się postawieniem nowego dachu.

Kiedy wróciłem była już noc. Podjechałem pod dom z wyłączonymi światłami. Mimo ciemności, widziałem, że dach już w połowie był zrobiony. Usiadłem na ganku. Musiało minąć zaledwie kilka minut, kiedy poczułem czyjąś obecność. Za moimi plecami stała Małgosia owinięta w szlafrok.

– Och, to pan już jest… Tak się cieszę – powiedziała, niezręcznie podając mi rękę na powitanie. 

Zamiast nią potrząsnąć, pocałowałem i pogłaskałem. 

– Dziękuję… za wszystko dziękuję – powiedziałem cicho i delikatnie przytuliłem Małgosię, chowając twarz w jej cudne, czarne włosy. 
Gdy odsunęła się ode mnie, zobaczyłem, że ma łzy w oczach.

– Nie mogłam zasnąć, martwiłam się o… pana. No bo takie nieszczęście…

– Ach – machnąłem ręką. – W porównaniu z pożarem pani domu, ze śmiercią pani męża to nic, to… pestka. Proszę nie płakać – poprosiłem.

– Ale ja po mężu nie płakałam, ja go nie kochałam, a pana dach… Wiem, nie powinnam, ale ja się u pana czuję jak w domu, tak jak pan kiedyś mówił, i to był też mój dach nad głową.

Spojrzałem na nią zaskoczony. 

– Przepraszam. Pan się pewnie boi, że ja się nie wyniosę, ale ja już mam kupca na ten kawałek ziemi po M. i gdzieś znajdę swój kąt. Teraz, jak trzeba, dopilnuję roboty, a jak pan da sobie radę, to z Helenką pojedziemy…

Weszliśmy do środka. W domu pachniało zupą i ciastem. Na schodach zauważyłem spakowane torby. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę pozwolić jej odejść, że to jest ten właściwy moment. Odwróciłem się i chwyciłem ją w ramiona.

– Małgosiu, zostań, to jest twój dom i… Helenki. – Nie wyjeżdżaj – spojrzałem jej w oczy i zobaczyłem w nich niedowierzanie, szczęście, miłość… – Zostańcie…

– Mamuś, zostaniemy? – spytała cichutko Helenka, schodząc ze schodów w nocnej koszuli.
Małgosia kiwnęła tylko głową, z kieszeni szlafroka wyjęła chusteczkę i rozpłakała się na dobre.

– Ja tak ze szczęścia – wymamrotała.