Podobało nam się to miejsce

Mieszkania do wynajęcia szukaliśmy chyba ze trzy miesiące. Wreszcie się udało. Podpisaliśmy umowę na rok, wysokość opłat była znośna, miejscówka idealna, do pracy niecałe pół godziny, wokół zieleń i osiedlowe sklepiki. Lokal był czysty, dopiero co po remoncie. Nieumeblowany, tylko w kuchni i łazience były nowe meble, lodówka, zmywarka i pralka.

– Jesteście państwo pierwszymi najemcami – oznajmiła właścicielka, kobitka po pięćdziesiątce ze źle ufarbowanymi włosami i ostrym makijażem.

– Kupiła pani mieszkanie pod wynajem? – zapytał mój mąż.

Właścicielka jakby się zawahała.

– Coś w tym stylu – mruknęła. 

– Mają państwo dwa tysiące zastawu?

– Oczywiście – odparłam i podałam jej kopertę z pieniędzmi.

Właścicielka wręczyła mi klucze. Mieszkanie nie było duże, dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Niecałe sześćdziesiąt metrów. Wystarczy. Po roku mieliśmy się przenieść do własnego na nowym osiedlu. Przyjechał wóz i panowie wnieśli nasze meble i kartony z rzeczami. Dwa dni później wszystko stało już na swoich miejscach i życie zaczęło toczyć się zwykłym rytmem.

Któregoś dnia obudziło mnie przekleństwo męża. Za oknem było jasno, na zegarku siódma. Zazwyczaj wstawałam kwadrans później od Ryśka.

– Czego klniesz? – zapytałam.

– Bo rozrzucasz swoje kapcie i człowiek może się potknąć i krzywdę sobie zrobić – zaburczał Rysiek i wyszedł do łazienki.

Spojrzałam na podłogę. Moje klapki karnie stały obok dywanika.

– Jakie kapcie? – zapytałam, ale już mnie nie usłyszał.

Gdy wstałam, faktycznie na podłodze znalazłam kapcia. Był duży, filcowy, mocno przydeptany, w kolorze wyschniętych wymiocin. W życiu takiego nie miałam i mam nadzieję, że mieć nie będę. Wzięłam go do ręki i poszłam pod drzwi łazienki.

– Kochanie, jeśli kiedykolwiek zobaczysz na moich nogach coś takiego, to masz prawo się ze mną rozwieść.
– To czyj on jest? Bo nie mój.

No właśnie. Czyj. I skąd się wziął na środku sypialni? Na wszelki wypadek wsadziłam go do szafki z butami.

Działy się dziwne rzeczy

Dwa dni później wróciłam z pracy dopiero po osiemnastej. Już wchodząc do mieszkania, poczułam swąd spalenizny. Pobiegłam do kuchni. Na kuchence stał czajnik z otwartym gwizdkiem, ogień się palił, ale wody w naczyniu nie było. Czajnik nadawał się do wyrzucenia. Poszłam do dużego pokoju. Rysiek siedział przy stole, zagłębiony w papierach z pracy.

– Ile razy ci mówiłam, żebyś pilnował gwizdka? – spytałam.

Mąż drgnął i złapał się za serce.

– Jezu, Lidka, chcesz zostać wdową? – zmarszczył nos. – Co tu tak wali?

– Spalony czajnik – powtórzyłam coraz bardziej wściekła. – Nie usłyszałeś, że woda się gotuje, bo nie założyłeś gwizdka. Co się musi stać, byś się tego nauczył? Dom chcesz spalić?

Patrzył na mnie, marszcząc brwi.

– Ale ja nie nastawiałem wody – powiedział. – Przyszedłem z pracy i usiadłem od razu przy stole. Wziąłem sobie z lodówki colę do picia – wskazał na szklankę i stojącą obok puszkę.

– Chcesz mi powiedzieć, że tracę zmysły? Od razu ci mówię, że nic na tym nie zyskasz – oświadczyłam.

Chciał odpowiedzieć coś żartobliwego – po piętnastu latach małżeństwa potrafię to rozpoznać – ale zmienił zdanie. Jakby i do niego dotarło, że dzieje się coś dziwnego. Poszedł do kuchni, obejrzał spalony czajnik i kuchenkę. Przypomniałam mu o dziwnym kapciu. W końcu rozłożył ręce.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Witaj w klubie – westchnęłam.

– Ale nie, serio, co to może znaczyć?

– Czas pokaże. Założę się, że na tym się nie skończy. Zobaczysz, wkrótce ściany pokryją się plamami krwi, a z sufitu strumieniami zacznie lać się woda – powiedziałam ponuro.

– Ej no, weź, życie to nie horror!

Czy to był jakiś duch?

Otworzyłam szafę w przedpokoju, powiesiłam płaszcz i już zamykałam drzwi, gdy kątem oka dostrzegłam coś, czego nie powinno tu być.

– Rysiek! – zawołałam.

Widocznie usłyszał w moim głosie niepokojący ton, bo przybiegł od razu. Wskazałam mu palcem stojącą w kącie szafy laskę. Taką samą, jakiej używał mój ojciec pod koniec życia, gdy biodro nie pozwalało mu chodzić.

– Cii… – wyszeptał mąż i objął mnie. Wtedy zorientowałam się, że drżę.

– Myślisz, że on ma do mnie pretensje, że pochowaliśmy go w grobie rodzinnym, obok mamy, a nie po drugiej stronie cmentarza, tak jak chciał? Teraz będzie mnie straszył i nawiedzał? – mój głos zrobił się lekko piskliwy.

– Daj spokój, Lida. Co ty gadasz? Duchów nie ma. Ktoś nam robi po prostu głupi kawał – stwierdził.

– Ale kto? Nikt nie ma kluczy, a nie ma śladów włamania. I jeśli nie nastawiłeś czajnika…

– Nie nastawiłem.

– Ktoś musiał. Kto, jak nie duch taty?

– Może właścicielka mieszkania? Ona ma klucze.

– Po co miałaby to robić?

– Pomyśl, jesteś prawniczką – Rysiek popatrzył na mnie z zastanowieniem. – Gdybyśmy przestraszyli się ducha, to chcielibyśmy się stąd wynieść. Ale umowa jest na rok i jest tam punkt, że jeśli ją zerwiemy, płacimy odszkodowanie. Tak?

– Myślisz, że to jej sprawka?

Rysiek wziął laskę i przyjrzał się jej.

– To nie jest laska twojego taty. Podobna, ale to popularny model. Zakopiański. Baba chce nas wystraszyć. Ale my się nie damy – oświadczył.

Odetchnęłam z ulgą. Miał rację. I zawstydziłam się. Duchy, mój Boże, strach naprawdę może ludzi totalnie ogłupić! – skonstatowałam.

Minął tydzień. Była sobota i postanowiłam wreszcie zrobić mężowi na obiad pierogi z jagodami. Moja mama zawsze robiła je ze świeżych owoców, ale ja odkryłam, że doskonałe są także mrożone. Tylko nie wolno dopuścić, by się roztopiły i jeszcze zmrożone trzeba zamykać w cieście. Po ugotowaniu nie czuć różnicy.

No więc lepiłam te pierogi, kiedy szafka nade mną się otworzyła i wypadł talerz. Odbił się od blatu, tuż obok mojej ręki, spadł na podłogę i rozpadł się na pół. Byłam tak zdumiona, że nawet nie krzyknęłam. Stałam tylko zmartwiała z na wpół zalepionym pierogiem w ręku i patrzyłam na szafkę. W środku nie powinno być talerzy, stały tam pojemniki z mąką i cukrem, przyprawy. Spojrzałam na podłogę. Talerz był różowy i miał wokół krawędzi fioletowo-zielone kwiatki. Nigdy nie miałam takiego.

Dolepiłam pieroga, po czym podniosłam kawałki talerza i położyłam na stole. I usiadłam na krześle, bo nogi mi nieco osłabły. W kuchni stanął mąż.

– Coś zbiłaś? Lida?

Popatrzyłam na kawałki ceramiki.

– Kilka minut wcześniej wyjęłam z tej szafki mąkę na pierogi – powiedziałam drżącym głosem. – Nie było tam żadnego talerza. Robiłam pierogi, gdy szafka się otworzyła i ten talerz z niej wypadł. I to jest ceramika, a ja nie lubię ceramiki. Nikogo tu nie było, zwłaszcza pani Małgorzaty – popatrzyłam na męża. – No słucham, jak to wytłumaczysz?

Patrzył na mnie zdezorientowany.

– Ciekawe, że te cuda dzieją się tylko przy tobie – powiedział. – Chcesz mi coś w ten sposób przekazać?

Nie żartował. W tej chwili uznał, że to ja robię mu psikusy. Wkurzyłam się.

– Owszem. Sam sobie zrób te pierogi – wstałam z krzesła i chciałam wyjść z kuchni, kiedy z przedpokoju dobiegło nas narzekanie jakiejś kobiety, sądząc po głosie, w podeszłym wieku:

– Gdzie się podziała moja laska? I kapeć? Julka! – rozległo się wołanie staruszki.

Rysiek obrócił się gwałtownie w drzwiach i spojrzał za siebie.

– Kto to? – szepnęłam.

Pokręcił głową.

– Nikogo nie ma.

Nie dogadywała się z córką

Oboje drgnęliśmy, kiedy przeszklone w połowie drzwi do salonu zamknęły się z potężnym hukiem, a na ziemię posypały się kawałki szkła. Ale nie było przeciągu, ponieważ wszystkie okna były pozamykane. Poczułam, że wszystkie włoski stają mi na ciele, a po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

– Rysiek, to jest duch! – powiedziałam. – I to nie mojego taty…

Przyszło mi coś do głowy. Wyszłam z mieszkania i zapukałam do sąsiadki. Otworzyła mi kobieta po sześćdziesiątce. Przedstawiłam się i zapytałam nieśmiało, czy nie wie, kto mieszkał pod szóstką przed nami.

– A wiem, czemu nie. Pani Jadwiga. Dość trudna we współżyciu, więc żeśmy się nie przyjaźniły. Ja nie lubię takich ludzi, co to się im nic nie podoba. Była też nieco głucha i włączała telewizor na cały regulator. A jak szłam prosić, żeby trochę ściszyła, to nawet drzwi nie otwierała. A z domu nie wychodziła. Miała chyba dziewięćdziesiąt lat na moje oko. I z pamięcią było coś nie tak. I ledwo chodziła, o lasce. Czasami wpadała tu jej wnuczka, robiła zakupy, sprzątała. Pani Jadwiga strasznie kłóciła się ze swoją córką…

– Córką?

– Tak. Kiedy umarła, jakieś trzy miesiące temu, córka zrobiła generalny remont, no i zaraz potem wynajęła mieszkanie państwu.

Wróciłam do mieszkania i powtórzyłam Ryśkowi wszystko, czego się dowiedziałam.

– I co teraz? –zapytałam.

– No chyba nie zadzwonisz do właścicielki, że wynajęła nam mieszkanie z duchem swojej matki – odparł mąż.

Ale ja miałam inne zdanie. Mój tata był praktykującym katolikiem i wierzył w duchy. Często opowiadał tego typu historie, a ja zapamiętałam, że na ziemi pozostają te dusze, które mają jeszcze jakieś sprawy do załatwienia albo coś je martwi. A kto może wiedzieć coś o sprawach pani Jadwigi jak nie jej córka? Zadzwoniłam do niej i powiedziałam, w czym rzecz.

– Chodzi o to – zakończyłam – że trzeba zrobić to, czego pani mama oczekuje, a odejdzie do światła. Czy pani może wie, co to jest?

– To jakieś bzdury! – najeżyła się pani Małgorzata tak bardzo, że usłyszałam to w słuchawce. – Duchy nie istnieją. A państwo chyba chcą się wywinąć od umowy i na mnie zrzucić winę? Obawiam się – powiedziała z jadowitą satysfakcją w głosie – że żaden sąd państwu nie da wiary.

I rzuciła słuchawką.

Rysiek popatrzył na mnie z ironią, pokręcił głową i zaczął wrzucać pierogi do wrzącej wody.

Nie wiedziała o śmierci babci

Następnego dnia wróciłam z pracy nieco wcześniej. Weszłam do mieszkania z duszą na ramieniu. Męża nie było, a ja, co tu kryć, trochę się bałam. Zdjęłam i powiesiłam płaszcz, a potem weszłam do pokoju i postawiłam teczkę na środku biurka. Odwróciłam się i wtedy jakimś cudem teczka spadła na ziemię, zamek się otworzył i wszystkie akta, które wzięłam z pracy, by nad nimi posiedzieć, rozsypały się po podłodze.

Z bijącym sercem, bo nerwy miałam już zszargane, zaczęłam je zbierać. Moją uwagę przyciągnął ręcznie napisany dokument na kartce A4 w kratkę zatytułowany „Testament”.
Uniosłam brwi. Niczego takiego sobie nie przypominałam. Nie zajmuję się sprawami spadkowymi. Ale zanim wczytałam się w treść dokumentu, usłyszałam, że ktoś próbuje włożyć klucz do zamka drzwi wejściowych. Zastygłam. Po chwili usłyszałam pukanie i głos należący, jak mi się wydawało, do młodej kobiety:

– Babciu? To ja, Julka. Klucz nie działa. Otwórz, proszę.

Otworzyłam. Za drzwiami stała dwudziestoparoletnia dziewczyna. Taka zwyczajna, blondynka. Młodsza wersja pani właścicielki mieszkania.

– Dzień dobry… Kim pani jest? – zdziwiła się na mój widok.

Zaprosiłam ją do środka. Najwyraźniej nie wiedziała, że jej babcia nie żyje od dobrych kilku miesięcy, co oznaczało, że nie kontaktowała się z matką. Miałam rację.

– Kiedy mama się dowiedziała, że mam dziewczynę, wyrzuciła mnie z domu – wyjaśniła Julka, gdy przestała płakać. Siedziałyśmy w pokoju, zrobiłam herbatę. – Zamieszkałam u babci. Może była nieco szorstka – uśmiechnęła się ciepło, z tęsknotą – i wszystko krytykowała, ale rozumiała, że ludzie po prostu tacy się rodzą i nie ma co się kłócić z naturą. Potem, kiedy zamieszkałam z Natką, przychodziłam prawie codziennie i pomagałam babci. Pół roku temu wyjechałyśmy na kilka miesięcy do Anglii, żeby zarobić jakieś pieniądze. Przed wyjazdem babcia powiedziała, że zapisze mi to mieszkanie w testamencie, żebym miała gdzie zamieszkać.

Zastrzygłam uszami.

– Ale to mieszkanie należy do pani mamy… – powiedziałam.

– Może babcia nie zdążyła… – szepnęła dziewczyna.

Coś mnie tknęło. Podeszłam do biurka, gdzie położyłam zebrane z podłogi akta. Na wierzchu leżał testament.

Ja, Jadwiga O., będąc w pełni władz umysłowych, zapisuję wszystko, co posiadam, mojej wnuczce, Julii….

Na końcu był podpis jej i świadka, dozorcy budynku. Nie do podważenia. Podałam testament dziewczynie.

– Skąd pani go ma?

– Z tego samego miejsca, co kapeć, laskę i talerz – odparłam i opowiedziałam Julce o tym, jak jej babcia zza grobu walczy o szczęście wnuczki.

Julka za złotówkę wynajęła moje usługi jako adwokata. Matka oskarżyła ją bowiem, że podrobiła testament babci, ponieważ rzekomo taki dokument nigdy nie istniał. Jednak grafolog potwierdził, że to było pismo pani Jadwigi oraz podpis dozorcy domu, który zresztą dokładnie pamiętał, jak testament podpisywał. Nie dość na tym, mężczyzna dysponował z tego wydarzenia zdjęciem zrobionym komórką.

– Zrobiłem na wszelki wypadek – wyjaśnił w sądzie.

Mieszkanie stało się własnością Julki. Cieszyłam się z tego, mimo że musieliśmy sobie poszukać innego lokum do wynajęcia. Najciekawsze w tej sprawie było to, że kiedy na koniec zapytałam panią Małgorzatę, dlaczego jest taka pewna, że córka przedstawiła sfałszowany testament, powiedziała:

– Bo go spaliłam.