Dzień imienin mojej mamy obchodzi się w naszym domu wcale nie mniej hucznie i tłumnie niż Boże Narodzenie. Zjeżdża się wtedy niemal cała rodzina, jest tort, pyszne jedzenie i świetna atmosfera. Nad tym wszystkim unosi się zaś niepowtarzalny, słodki zapach bzów, które całymi kępami porastają przydomowy ogród.

Niestety, w tym roku akurat w maju mam do zdania dwa egzaminy. A że studiuję daleko od domu, raczej nie uda mi się wpaść na imieniny mamy. 

– Myślicie, że jak przyjadę pod koniec maja, to bez będzie jeszcze kwitnąć? – zapytałam rodziców w ostatni weekend. 

– Na pewno! – uśmiechnęła się mama i spojrzała za okno, na świeżutką zieleń ogrodu. – Och, nie mogę się doczekać, aż wreszcie zakwitną…

Pamiętasz, Tadzik? – zwróciła się nagle do taty. 

– O TAMTYM bzie? – błyskawicznie domyślił się tata. – No jasne! Przecież przez ten twój bez w ciupie wtedy wylądowałem!

– Tatku, co ty mówisz? – sądziłam, że ojciec się przejęzyczył.

Zobacz także:

– Siedziałem, słowo daję. Całą noc spędziłem za kratkami… To było rok po naszym ślubie, pierwsze imieniny Zosi na swoim, w tej kawalerce na Grzymały – zaczął swą opowieść. – A wiesz, że mama zawsze we wszystkim musi być najlepsza, więc sama wtedy wszystko ugotowała i popiekła. Tylko coś jej tam z polewą do ciasta nie wyszło i mnie się też dostało za niewinność.

– Boś się mi plątał pod nogami i głowę zawracał! – przerwała mu mama. – Chciałam w spokoju wykończyć tort, więc wysłałam ojca na działkę, że niby szczypiorku z grządki potrzebuję, a przy okazji poprosiłam, żeby mi bzu do wazonów narwał… Żebym ja wiedziała, kiedy ty z tym szczypiorkiem wrócisz, tobym cię chyba w łazience na klucz zamknęła.

Szanowny obywatel pozwoli z nami…

A tata machnął ręką i zaczął mówić dalej. Że nie chciało mu się za bardzo na tę działkę za miasto jechać, więc poszedł na osiedlowy bazarek, tam zawsze stało kilka handlarek z kwiatami, to wiedział, że bez też u nich kupi. 

Traf chciał, że po drodze spotkał swojego dawnego kumpla, jeszcze z podwórka, no to poszli do pobliskiego baru na setkę pod śledzika i na wspominki. Na jednym śledziku się nie skończyło, panowie trochę się w barze zasiedzieli, na miłej pogawędce zeszło im do popołudnia. Wreszcie tata – trochę przestraszony, że już tak późno się zrobiło, a mama w domu na szczypiorek czeka – poleciał z powrotem do kwiaciarek i z rozpędu kupił ostatnie pięć wiązek bzu.

– Pomyślałem, że będzie czym Zosię przeprosić! – śmiał się tata. – Ale trochę się strachałem iść do domu, bo przecież tyle czasu na śledziku zmitrężyłem. Kumplowi też nie chciało się jeszcze wracać. I przypomniał sobie, że ma przy sobie trochę centów w bonach, że może starczy na połówkę…

– Centy w bonach? – nie za bardzo go zrozumiałam.

– Przecież wtedy alkohol kupowało się na kartki – wyjaśnił ojciec. – Na szczęście był pewex, a tam można było kupować do woli, ale albo za dolary, albo takie dolarowe bony. No i wtedy to się nawet trochę ucieszyłem, że wypijemy sobie jeszcze po jednym dla kurażu, i potem spokojnie, z większą odwagą do mojej Zosi wrócę.

Kumpel wszedł do peweksu, tata czekał przed sklepem, z kwiatami jakoś nie chciał wchodzić.

Nagle obstąpiły tatę jakieś kobiety, zaczęły pytać, po ile ten bez, wyrywały mu go z rąk, wybrzydzały, że już przekwitły… 

– Zanim zdążyłem im wyjaśnić, że to nie na sprzedaż jest, tylko dla żony mojej ukochanej, to pojawiło się dwóch milicjantów – wspominał dalej tata. –Zasalutowali przepisowo i do mnie, że handluję w miejscu niedozwolonym, a w ogóle to czy mam pozwolenie.

Wyobraziłam sobie ojca, jak stoi pod peweksem

Te baby natrętne, tych milicjantów – i parsknęłam śmiechem. Pierwsza impreza po ślubie i… bez męża

– Tak, dobrze ci się śmiać, córka – zganił mnie tata. – Mnie tam wcale do śmiechu nie było, kiedy oni mnie do komisariatu zawieźli jak jakiegoś zbira. A że opór stawiałem, to znaczy chciałem im wszystko wyjaśnić, no i w stanie na spożycie wskazującym byłem, to jeszcze na dwadzieścia cztery godziny mnie za kratki posadzili!

– Wiesz, co ja wtedy przeżyłam?! – wtrąciła mama. – Przecież ojciec pojechał tylko po szczypiorek! Tymczasem minęła jedna godzina, druga, a jego nie ma! Goście się zeszli, wieczór się zrobił, nie wiedziałam, co im mówić…

– Na szczęście rano, jak przyszła inna zmiana, to się nade mną ulitowali i wypuścili – zakończył tata. – Ale bzu nie oddali!

– Tylko wymięty szczypiorek w kieszeni przyniósł – dodała mama. – Takie to miałam swoje pierwsze imieniny z mężem, ale bez męża. Za to potem przez trzydzieści lat zawsze był już na swoim miejscu, nigdy się nie zgubił i całe naręcza bzu mi znosił  – mama wstała, podeszła do ojca, objęła go i przytuliła się do niego mocno. – I tak sobie trwamy razem, tyle lat w zgodzie… – popatrzyła za okno. – A bez też mamy, ale własny, najpiękniejszy.