Choć minęła już połowa września, było niemal upalnie. Kiedy biegłam na spotkanie z Marzeną, mimowolnie uśmiechnęłam się na widok nastolatek przesiadujących przy fontannie. Wszystkie były w szortach i bluzkach z krótkimi rękawkami. Wystawiały twarze do słońca, jakby chciały nasycić się nim, zanim przyjdzie jesień i zima. Ja na spotkanie szłam w zwiewnej sukience na ramiączkach, ciesząc się, że jeszcze nie jest za zimno na gołe nogi i odsłonięte ramiona. Marzena siedziała już przy stoliku. Mimo panującego upału była ubrana pancernie: miała golf z długim rękawem i dżinsy.

– Chyba coś mnie bierze – odkaszlnęła w odpowiedzi na moje pytanie, czy nie jest jej za gorąco. – Teraz taka zmienna pogoda, wszyscy przez to chodzą przeziębieni…

Nie zwróciłam na to uwagi ani wtedy, ani – prawdę mówiąc – nigdy wcześniej. Co mi do tego, jak się ubiera moja przyjaciółka? Kiedy zdjęła ciemne okulary, zobaczyłam, że ma cienie pod oczami i zapytałam, co takiego robiła w nocy, skoro nie spała.

– Znowu sąsiedzi nasłali na was straż miejską, bo za głośno oddychaliście? 

– A żebyś wiedziała! – sarknęła. – Tym razem telewizor grał ponoć za głośno, wyobrażasz sobie coś podobnego? 

Zanim zdążyłam zareagować, ciągnęła: 

– Cholera, to nie nasza wina, że ściany w tym bloku są cienkie jak papier i wszystko słychać! Staramy się być cicho, ale przecież to przegięcie, żeby dzwonić po straż, bo oglądamy film albo słuchamy muzyki!

Znałam sąsiadów Marzeny, bo mieszkałam kiedyś w tym samym bloku co ona, tam się zresztą poznałyśmy. Ale ja na szczęście w końcu się wyprowadziłam. Mnie nachodziła mamusia trójki dzieci, sycząc w drzwiach, żebym się tak głośno nie śmiała z moim chłopakiem, bo ona właśnie usypia swoje pociechy. O dwudziestej. Za to zupełnie nie przejmowała się tym, że dzieci zrywały się wyspane przed szóstą rano i biegały po całym mieszkaniu, tupiąc mi nad głową, wrzeszcząc i rzucając po podłodze – sądząc po odgłosach – chyba kowadłem. A sąsiedzi mieszkający obok raz wezwali policję, kiedy ponoć „zakłócaliśmy ciszę nocną odgłosami wyuzdanego seksu”. Trzeba przyznać, że miny policjantów, kiedy zobaczyli, w czym rzecz, były bezcenne. Byliśmy z moim partnerem całkowicie ubrani i oglądaliśmy właśnie mecz żeńskiego tenisa…

Gdy podciągnęła rękawy swetra, przeżyłam szok

Na szczęście przeprowadziłam się do budynku z grubszymi ścianami albo z mniej drażliwymi sąsiadami, bo nikt nie nasyłał na mnie służb mundurowych po dwudziestej drugiej. Ale Marzena wciąż miała ten sam problem.

– Czasami aż mnie dziwi, że jedne rzeczy tak im przeszkadzają, a co do innych... no cóż, wolą udawać, że niczego nie słyszą… – szepnęła z goryczą, ale wtedy nie zrozumiałam, co się kryje za tymi słowami. 

Po tamtych pogaduszkach Marzenę chyba rzeczywiście „coś rozebrało”, bo nie wychodziła z domu przez kolejnych dziesięć dni. Fakt, siedziałyśmy wtedy kilka godzin i kiedy wracała do domu, było już zimno. Czarek, jej mąż, nawet wydzwaniał do niej natarczywie, że za długo jej nie ma. Musiała się doprawić, gdy w pośpiechu wracała do domu.  Pewnie się spociła i ją zawiało. Przynajmniej tak mi to wytłumaczyła, kiedy dwa dni później chciałam wyciągnąć ją do kina. Stłumionym głosem powiedziała, że nie może iść, bo wszystko ją boli i ledwie mówi przez straszny obrzęk gardła.

–  Kochana, rozumiem, dbaj o siebie, zdrowiej. Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń – powiedziałam i nie zawracałam jej głowy przez następny tydzień.

W październiku były imieniny naszej wspólnej koleżanki. Co roku kupowałyśmy jej prezent na spółkę, a potem razem jechałyśmy świętować na działkę Kaśki. Zadzwoniłam do Marzeny, żeby zapytać, co tym razem kupujemy, a ona zaskoczyła mnie informacją, że nigdzie się nie wybiera.

– Ale jak to? Pokłóciłaś się z Kasią, czy jak? – zdziwiłam się.

– Nie… Po prostu, no wiesz… – kręciła. 

Nie wiedziałam, więc tylko zapytałam: 

– No co? 

– Wiesz, to jest daleko, nie da się stamtąd  wrócić wieczorem, musiałabym zostać na działce aż do rana…

– No i w czym problem? Przecież zawsze tam zostajemy na noc – zaoponowałam. – Impreza jest w sobotę, a w niedzielę nie trzeba iść do pracy. O co chodzi?

Cichym, jakby zrezygnowanym głosem, wytłumaczyła mi, że Czarek nie znosi, kiedy w niedzielę rano nie dostaje świątecznego śniadania. On haruje w korporacji na wysokim stanowisku, wraca codziennie zmęczony, więc w weekendy ma prawo do jajecznicy na boczku i kawy podanej do łóżka. 

– A czy on raz w roku nie mógłby sam sobie przygotować tego śniadania? – zapytałam, a Marzena tylko westchnęła, jakbym nie wiedziała, o czym mówię.

Ostatecznie poszła na tę imprezę po tym, jak Kaśka obiecała, że jej niepijący szwagier odwiezie ją do domu zaraz po północy.

– U Marzeny wszystko okej? – zapytała gospodyni, kiedy ta ostatnia już się pożegnała. – Wygląda, jakby coś ją gryzło. Taka cicha się zrobiła, wiecznie wystraszona…

– Wszystko dobrze – zapewniłam. – Wiesz, od dwóch lat jest mężatką. Czarek to świetny gość, dobrze zarabia, więc Marzena nie pracuje... Ma sporo czasu dla siebie, piękne mieszkanie. Może z wiekiem się zmieniła.

– No nie wiem… – Kaśka nie wyglądała na przekonaną. –  Ja ją znam słabiej niż ty, wy się przyjaźnicie, to pewnie wiesz lepiej. Powiedziałaby ci, gdyby coś złego działo się w jej życiu, no nie?

Odruchowo przytaknęłam, ale przez resztę wieczoru zastanawiałam się nad tym, co mówiła Kaśka. I nad tym, czy Marzena zwierzyłaby mi się ze swoich problemów małżeńskich, gdyby je miała. 

Kilka dni później zapytałam ją o to wprost:

– Słuchaj, widzę, że coś się z tobą dzieje, i to chyba nie jest nic dobrego – niemal zacytowałam Kaśkę. – Powiesz mi, o co chodzi? Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Jeśli coś cię gryzie, powinnyśmy porozmawiać!

Oczywiście usiłowała udawać, że nie wie, o czym mówię. Próbowała zmienić temat, zażartować. Widziałam jednak, że oczy ma dziwnie błyszczące, a głos jej się lekko łamie. Kazałam jej przestać udawać i zacząć mówić. Przez dłuższą chwilę milczała, a potem powoli podciągnęła nogawki spodni. I odwinęła rękawy swetra. Przeżyłam taki szok, że aż zakryłam usta dłonią.

– Boże, co ci się stało?! Miałaś jakiś wypadek? Spadłaś… – przerwałam pod wpływem jej załzawionych oczu.  

– Widzisz? To dlatego nikomu nie mówię – szepnęła ze smutkiem. – Bo kto by mi uwierzył? Każdy prędzej sobie pomyśli, że taka ze mnie niezdara… 

W tej samej chwili odgadłam straszliwą prawdę i zrozumiałam, że Marzena żyje pod jednym dachem ze swoim prześladowcą! 

– Spadam ze schodów, obijam się o meble. Tak jest łatwiej, no nie? – mówiła stłumionym głosem. – Sąsiedzi też oczywiście nic nie słyszą. Oni reagują tylko, kiedy telewizor jest za głośno. A kiedy ja krzyczę: „Błagam, przestań, nie bij mnie!”, to nikomu nie przeszkadza…

Sajgonki miały pomóc na te czarne i żółte siniaki? 

Tak, moja przyjaciółka była ofiarą przemocy domowej. Jej mąż – menedżer w wielkiej firmie, facet na co dzień chodzący w drogich garniturach i pachnący dobrą wodą kolońską – zwyczajnie ją lał! Był jednak na tyle cwany, że nigdy nie bił po twarzy, bo sińce w tym miejscu trudno byłoby ukryć.

– Na ogół jak się wścieknie, to mnie dusi… Dlatego potem noszę golfy – wyjąkała Marzena, kuląc się na krześle ze wstydu, a ja przypomniałam sobie, jak mówiła, że wszystko ją boli i ma „obrzęk gardła”. To przecież było wołanie o pomoc, a ja nic nie zrozumiałam! 

– Nie pytaj, czemu tego nie zgłosiłam… Sama nie wiem… Od pięciu lat nie pracuję, wypadłam z rynku, nie umiałabym nawet teraz szukać pracy… No i zawsze mam nadzieję, że to był ostatni raz, bo on potem przeprasza. Mówi, że go sprowokowałam, ale on mnie kocha i wcale nie chciał mnie kopać ani dusić… I tak zawsze sobie myślę, że wystarczy go nie prowokować, wszystko robić tak, jak on sobie życzy, a będzie dobrze… Dlatego nie mogę za długo siedzieć z tobą ani wracać rano z imprezy. No wiesz, żeby on był zadowolony, bo jak jest zadowolony, to naprawdę całkiem nieźle nam się układa…

Nie wierzyłam w to, co słyszałam!

To była typowa argumentacja ofiary! Marzena dała sobie wmówić, że to ona jest winna, jeśli on używa przemocy. Wierzy, że jeśli ją skrzywdził, to na pewno jej się to należało. Ten damski bokser całkowicie ją od siebie uzależnił i wmówił jej, że bez niego jest niczym.

– Posłuchaj, to nie może dłużej trwać. Musisz się od niego wyprowadzić – oznajmiłam jej. – Możesz na razie mieszkać u mnie, poszukać pracy. Ja ci pomogę!

Marzena pokiwała głową i podziękowała mi ze łzami w oczach. Ale jeszcze tego samego wieczoru wysłała mi SMS-a, żebym zapomniała o wszystkim, co mi opowiadała, bo Czarek w gruncie rzeczy nie jest taki zły. „Właśnie siedzimy przy chińszczyźnie, przyniósł moje ulubione sajgonki. On naprawdę się stara! Dam mu jeszcze jedną szansę”.

Miałam ochotę rzucić telefonem. Serio?! Sajgonki miały pomóc na te czarne i żółte siniaki, które widziałam na jej ciele? A sos słodko-kwaśny usunąć ślady duszenia z jej szyi? Niestety, tak ja przewidziałam, Czarkowi znudziły się te starania i jakiś tydzień później Marzena zadzwoniła z płaczem. 

Obiecałam, że zaraz u niej będę. Powiedziałam, że musi podjąć decyzję. Najlepiej byłoby, gdyby spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i od razu się stamtąd wyniosła. Ale wtedy nie była jeszcze gotowa. W trakcie naszej rozmowy zadzwonił do niej Czarek z pytaniem, czy może w ramach przeprosin zabrać ją wieczorem do cudownej restauracji. Po drodze mieli wstąpić do centrum handlowego po nową sukienkę na tę okazję. Zdradził też, że ma dla niej kolejną niespodziankę.

Nawet niespecjalnie się zdziwiłam, kiedy Marzena stwierdziła, że da mu kolejną szansę. Sporo czytałam o ofiarach przemocy. Właśnie tak z nimi jest: oprawcy bardzo łatwo jest je przekonać, że się zmienił i szczerze żałuje. Tyle  że ta „zmiana” trwa tyle, ile jego dobry nastrój. A potem ona znowu za grubo posmaruje masłem kanapkę albo poda mu kawę w niewłaściwym kubku…

Marzena chyba wyczuwała moją dezaprobatę dla jej decyzji, by nadal tkwić w tym związku, bo przez kolejne tygodnie na nic się nie skarżyła. Pokazywała za to bransoletkę, którą jej sprezentował, i ostentacyjnie nosiła bluzki z dekoltami, jakby chciała pokazać, że nie musi już ukrywać śladów duszenia na szyi. A jeśli na coś narzekała, to na uciążliwych sąsiadów, którym znowu przeszkadzało za głośno grające radio. Któregoś razu tak bardzo chciała mnie przekonać, że w jej małżeństwie wszystko się układa, że zaprosiła mnie do siebie. 

– Czarek pracuje do dwudziestej – uspokoiła mnie, kiedy o to zapytałam. – Będziemy miały dom dla siebie.

Cóż, trzeba przyznać, że ten dom był ślicznie urządzony. Antyki, puszyste dywany, dzieła sztuki na ścianach. Szkoda tylko, że wszystko należało do jej męża. Ona była w tym domu tylko kolejną ozdobą, kolejnym meblem, który można kopnąć, gdy miało się zły dzień... Nie mówiłam jej jednak tego wszystkiego. Nie chciałam jej oceniać. To było jej życie i jej decyzje. Ja zamierzałam ją wspierać, gdyby zdecydowała się odejść od tego potwora, ale nie zamierzałam wywierać na niej presji.

Niestety, okazało się, że Czarek nie wrócił po dwudziestej, jak zapowiedział, ale godzinę wcześniej. Na mój widok tylko warknął „cześć”, ale widać było, że moja obecność jest mu nie w smak.

Byłyśmy tam uwięzione z tym psychopatą!

– Zrobiłaś kolację, czy cały dzień tak siedzisz i pieprzysz o dupie Marynie? – zwrócił się do Marzeny, a mnie z lekka zatkało. 

– Miałeś być po ósmej, właśnie zamierzałam… – wystraszona zaczęła się tłumaczyć, ale jej przerwał.

– Więc to moja wina, że wróciłem do domu tylko po jedenastu, a nie po dwunastu godzinach harówki?! – podniósł głos. – No to przepraszam bardzo, że zepsułem ci wieczorek z psiapsiółeczką! Cholera, człowiek sobie żyły wypruwa, a ta durna pipa nawet nie…

– Przepraszam, Czarek – nagle ja też nie wytrzymałam. – Zaraz sobie pójdę i zjecie kolację. Ale czy mógłbyś nie krzyczeć przynajmniej, kiedy tu jeszcze siedzę?

Myślałam, że się zmityguje, bo w końcu obca kobieta to nie to samo, co zastraszona żona. Ale się myliłam. I to bardzo.

– Zamknij się i wynoś z mojego domu! – wrzasnął i w tej samej chwili złapał mnie za ramię i poderwał z krzesła. 

Krzyknęłam, że ma mnie puścić, i wtedy… Ściana uderzyła mnie w plecy i tył głowy. W panice pobiegłam do przedpokoju, ale nie po to, żeby uciec. Nie mogłam przecież zostawić Marzeny! Zaczęłam wytrząsać zawartość torebki, żeby znaleźć komórkę i zadzwonić po policję, jednocześnie krzycząc „pomocy!”, ale żadna pomoc nie przyszła. Marzena mówiła przecież, jakich ma sąsiadów. Przeszkadza im głośna muzyka, ale nie odgłosy przemocy dochodzące zza ściany. Raz mają bardzo czuły słuch, a innym razem są kompletnie głusi…

– Dawaj to! – Czarek wyszarpnął mi komórkę z ręki i cisnął nią o podłogę. Z taką furią, że roztrzaskała się kompletnie. 
Odgrodził mnie też od drzwi wyjściowych, bym nie wybiegła na klatkę i nie zaalarmowała sąsiadów.

 Byłam pewna, że mój wrzask słyszał nie tylko cały blok, ale i osiedle! A jednak nikt zza ściany nie reagował…  Byłyśmy tam same, skazane na tortury tego oprawcy, mój telefon nie działał, a Marzena w życiu nie odważyłaby się sięgnąć po swój. Nagle dotarło do mnie, że to wszystko zaszło już zbyt daleko, żeby on teraz odpuścił… 

Byłam przerażona!

Na moment zajął się Marzeną, a ja rozejrzałam się w panice po pokoju. I wtedy dostrzegłam naszą jedyną szansę. Złapałam pilota i włączyłam telewizor. Nacisnęłam przycisk głośności i salon wypełnił się dudnieniem basów z piosenki na kanale muzycznym. Przez moment Czarek nie zwracał na to uwagi, a potem było już za późno, bo wyrzuciłam pilota przez balkon. Telewizora nie dało się wyłączyć bez niego, więc ściany aż drżały od głośnej muzyki.

I sekundę później rozległo się walenie w podłogę z dołu. Po chwili także w ścianę z boku. Dzwonek do drzwi zaczął natarczywie dzwonić po dwóch kolejnych minutach. Marzena miała rację, jej sąsiedzi udawali, że nie słyszą, jak mąż ją katuje, ale głośna muzyka wyraźnie im przeszkadzała… Czarek musiał otworzyć.

Kiedy już udało mi się uciec, wezwałam policję. Marzena wyszła z domu eskortowana przez nich, jedynie z torebką. Pojechałyśmy do mnie, a Czarka zawieźli na komisariat.  Dzisiaj damski bokser czeka na sprawę o pobicie w sądzie. Nie, to nie Marzena ją wniosła, tylko ja. Drań połamał mi trzy palce u lewej dłoni… Ona złożyła tylko pozew o rozwód, ale to już przecież ogromny sukces.

Na razie przyjaciółka mieszka u mnie. Kaśka pomogła jej znaleźć pracę i szukamy teraz taniego mieszkania dla Marzeny. Jej prawniczka mówi, że powinna dostać całkiem sporo ze wspólnego majątku, tyle że to może potrwać.

– A niech to trwa, ile chce, bylebym tylko potem nie musiała już nigdy więcej go spotkać! – westchnęła Marzena i stało się jasne, że tym razem nie będzie „kolejnej szansy”.

Wiem, że Marzena wyjdzie na prostą, ale jedna myśl nie daje mi spokoju: dlaczego nikt nigdy nie wezwał policji, skoro katowana kobieta za ścianą tyle razy błagała o litość? Dlaczego nikt nie chciał się wtrącać. Bo tak wygodniej? Bali się zemsty agresywnego sąsiada? Zastanawiam się, czy gdyby nie pomysł z włączeniem telewizora, wyszłybyśmy z tego tylko z połamanymi palcami i kolejnymi siniakami?

A co, gdyby doszło do tragedii? Kolejnej, takiej jakich w Polsce niestety jest wiele? Dlatego apeluję: jeśli słyszycie albo podejrzewacie, że komuś dzieje się krzywda, nie udawajcie, że to nie wasza sprawa. Dzwońcie na policję, choćby anonimowo. To może uratować komuś życie!