Nie sądziłam, że do tego dojdzie

Nie miałam w planach sprzedaży naszego kochanego domku na Mazurach. Choć rozum mówił, że to jedyna opcja, w głębi duszy wierzyłam, że nie stanie się to tak prędko. Mój mąż wypowiedział dużą kwotę, na początku sam pośrednik nie chciał nawet słuchać o takiej sumie. Ale gdy ujrzał naszą małą przystań, zmienił zdanie.

– Chatka sama w sobie nie jest dużo warta, ale teren... Całkiem niezły – zauważył.

W pobliżu dostęp do jeziora miały tylko trzy miejsca – nasza działka i dwie sąsiednie po naszej lewej stronie. Ale to nie tylko piękno krajobrazu naszej działki zmusiło nas do postawienia tak wysokiej ceny. Rysiek nigdy mi tego nie powiedział, ale ja dobrze wiedziałam, że on tak samo jak ja, nie chciał się jej pozbyć.

Niewątpliwie, straciliśmy już energię na opiekę nad naszą działką, ciągłe prace remontowe i utrzymanie naszego małego domku. Sam fakt przemieszczania się tam i z powrotem był dla nas dość męczący, a nasze problemy zdrowotne wymagały od nas coraz częstszych wizyt u lekarzy i różnego rodzaju badaniach.

Dwa lata temu, kiedy Ryśkowi zaczęły poważnie doskwierać problemy ze stawami, zdaliśmy sobie sprawę, że musimy zredukować nasze wizyty na działce. Wtedy jednak mieliśmy nadzieję, że nasze ukochane miejsce zostanie przejęte przez nasze dzieci.

– No powiedz mi, mamo, jak to sobie wyobrażasz? – zapytała mnie córka. – Czy powinnam jeździć na Mazury na weekend, pokonując setki kilometrów? Lepiej sprzedajcie działkę – zaproponowała Karolina.

– Nie, mamuś... Wiesz, że nie przepadam za działką – oznajmił Michał, nasz syn. – Nie zamierzam zajmować się uprawami ani remontami. Nie mam na to czasu – powiedział, a potem podzielił się ze mną planami na swoje wakacje: wyjazd do Chorwacji i rejs po morzu na jachcie wynajętym z kumplami.

Więc nie pojawił się żaden spadkobierca. Stało się oczywiste, że jedynym rozwiązaniem było sprzedanie domu i działki, które przez 30 lat stanowiły nasze drugie mieszkanie. Sama myśl o tym, że kiedyś będziemy musieli pożegnać się z Mazurami, sprawiała, że serca nam pękały! Nadszedł maj i jak każdego roku zamieszkaliśmy na działce.

Musieliśmy się z nim pożegnać

Agent nie dawał o sobie znać przez całe trzy miesiące. Ale w sierpniu, dokładnie w połowie miesiąca, zadzwonił z informacją, że znalazł poważnie zainteresowanego kupca i że chciałby mu pokazać naszą działkę już jutro

– Co robimy teraz, Krysia? – zaniepokojonym tonem zapytał Rysiek.

Wydawało się, jakbyśmy mieli do rozwiązania jakiś wielki problem, a przecież to my sami chcieliśmy sprzedać działkę, a teraz nasz plan stał się rzeczywistością.

– Może ten człowiek zobaczy, że nasz domek nie jest taki fajny, jak myślał i zrezygnuje – powiedziałam, pełna nadziei. Szybko dodałam: – Bo nie zamierzamy obniżać ceny.

– Na pewno nie obniżymy! – potwierdził mąż.

Okazało się, że naszym klientem jest sympatyczne małżeństwo w wieku około 50 lat. Nie przeszkadzało im ani małe wymiary łazienki, ani niewielka powierzchnia pokoi, czy nawet prawie ciemna komórka na strychu. Bez targowania się o cenę, zdecydowali się na zakup naszego domku. Gdy nadszedł środek września, mieliśmy już wszystko spakowane, a większość naszych rzeczy z działki trafiła do kilku mniej zamożnych rodzin z okolicznej wsi. Planowaliśmy opuścić nasz domek zaraz po złożeniu podpisów na ostatecznej umowie.

– Cóż nam teraz począć? – to ja zapytałam Ryszarda tym razem.

Przez ostatnie dni czułam się bardzo niespokojna i nie mogłam zasnąć.

– Weźmiemy kasę i wrócimy do domu – odpowiedział mój mąż.

– Ale co potem?!

Nie mogłam sobie wyobrazić, jak poradzę sobie bez naszej dziupli, bez tego jeziora, moich ulubionych krzewów, kwiatów, sosen i świerków... Bez wieczornych rozmów z sąsiadami, bez spacerów po lesie, bez grzybobrania.

– Ruszymy w podróż, skarbie. Przecież marzyłaś o tym, żeby zobaczyć Paryż, Barcelonę... – Rysiek wydawał się być niezbyt zadowolony, bo o planach podróży mówił bez żadnego entuzjazmu.

To zawsze było moje marzenie

Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy mieliśmy podpisać dokumenty. Sądziłam, że nie dam rady tego zrobić. Musiałam pożegnać się z moim ukochanym miejscem, z trzydziestoma latami cudownych wspomnień! Całą drogę do Warszawy byłam smutna. Wieczorem zaczęła mnie boleć głowa, miałam wysoką temperaturę, więc następnego dnia udałam się do lekarza. Przepisał mi jakieś tabletki, które pomogły mi przetrwać ten czas.

– Przeglądałem propozycje od biur podróży – oświadczył mąż pewnego wieczoru. – Jeśli chodzi o Paryż...

– Paryż to nie jest miejsce, do którego chcę się udać – powiedziałam zdecydowanie. – Rysiu, prawda jest taka, że Paryż nigdy nie był moim marzeniem. To takie przewidywalne. Chciałabym pojechać gdzieś dalej.

– A może do Barcelony?

– Nie, chciałabym odwiedzić coś jeszcze dalej... Naprawdę daleko.

– Jeszcze dalej? – Rysiek był zaskoczony.

– No więc powiedz, dokąd planujesz pojechać?

– Musimy... polecieć. Wiesz, Rysiu, zawsze o tym marzyłam... – nie mogłam z siebie wydusić tych słów, zaczęłam się gubić: – Więc skoro... skoro nie posiadamy działki, nic nas już nie cieszy, a mamy sporo gotówki, to...

– No powiedz w końcu, gdzie mamy polecieć! Na Księżyc czy co?

– Do Nowej Zelandii – wydusiłam.

Gdy Rysio szeroko otworzył oczy i roześmiał się, przecierając sobie czoło, wiedziałam, że nie wie, co odpowiedzieć. Robił tak zawsze.

– Tam podobno jest niesamowicie – zaczął. – Dobrze, Krysiu, pojedziemy tam.

– Musimy sprawdzić, w którym okresie najlepiej tam polecieć. Może w jesień, kiedy tam zaczyna się wiosna. Bardzo bym chciała skorzystać z pociągu TranzAlpine... Na południowej wyspie są najbardziej zachwycające widoki. Zaczekaj, przyniosę mapę!

– Spokojnie, Krysiu, spokojnie. Wszystko zaplanujemy, zorganizujemy.

Wiedziałam, że kiedy Rysiek tak mówi, to na pewno wybierzemy się w tę podróż.

Dzieci nie były zachwycone

– Wyobraź sobie kochanie, że polecimy z tatą do Nowej Zelandii – powiedziałam do mojej córki, podczas naszej wieczornej rozmowy na Skypie.

– Do Nowej Zelandii? To przecież na drugim końcu świata... Sam bilet na pewno to koszt około 10 tysięcy. Skąd taką sumę weźmiesz?

– Wiesz, sprzedaliśmy działkę. Mamy teraz te pieniądze i... – nie zdążyłam dokończyć, bo córka mi przerwała.

– Czy nie żal ci tych pieniędzy? Myślałam, że zawsze będziecie mieć trochę oszczędności, tak na wszelki wypadek, na emeryturę. Poza tym moje dzieci rosną, potrzebują kilku nowych rzeczy, plus nasz dom staje się trochę za mały – zaczęła mówić Karolina, ale ja jej przerwałam:

– Skarbie, już jesteśmy na emeryturze! Ale na szczęście wciąż jesteśmy w dobrej formie i mamy prawo cieszyć się życiem, zgadza się? – byłam naprawdę zaskoczona reakcją mojej córki.

– Ale przecież niedawno czułaś się źle, a tata ma problemy z kolanami… Nie poradzicie sobie.

– Planujemy wyprawę, która pomoże nam poczuć się lepiej i zapomnieć o bólach. Poza tym, tata będzie mógł oszczędzać swoje kolana.

Syn nie był tak zaniepokojony jak córka i cieszył się naszym szczęściem.

– Świetnie! Pamiętajcie zrobić zdjęcia i nagrać jakiś film... Ojej, Nowa Zelandia, jestem naprawdę zazdrosny. Muszę tam kiedyś pojechać.

Jestem pewna, że z uporem mojego syna, na pewno zdoła zrealizować swoje plany. Do naszej wymarzonej wycieczki zostało jeszcze parę miesięcy. Mamy już zarezerwowane miejsca na samolot z dwoma przesiadkami, zorganizowany czas spędzony na miejscu oraz atrakcje, które Rysiek załatwił przez internet. Przed nami wiele emocji i sporo trudu. Być może to jest szaleństwo, ale kiedy ktoś ma 70 lat, to idealny czas na trochę szaleństwa.