Miało być ambitnie, miały być nowoczesne treningi, a wylądowałem w babińcu! Nie tego się spodziewałem, gdy przystałem na propozycję dyrektora pewnego prywatnego liceum. Poznaliśmy się na jakiejś imprezie. Kiedy gość usłyszał, że jestem trenerem juniorów z wieloma sukcesami na koncie, za to skonfliktowanym z zarządem klubu – nastawionym nie na kosza, a na piłkę nożną – już się ode mnie nie odczepił.

Jak długo zamierzasz bawić się w Judyma?

– Właśnie kogoś takiego potrzebuję. Młodego, z pasją, ale także z pewnym bagażem rozczarowań, które… – uśmiechnął się przebiegle – skłoniłyby tego kogoś do osiedlenia się w spokojnej, podmiejskiej okolicy. Chciałby pan poprowadzić prowincjonalną, lecz ambitną drużynę koszykówki?

– Co pan oferuje w zamian? – wyręczyła mnie w odpowiedzi narzeczona, Mariola.

– Pensję nauczyciela wuefu plus spory dodatek trenerski, razem wyjdzie…

Tu padła kwota niemal trzykrotnie wyższa od mojej dotychczasowej płacy.

– Co z mieszkaniem? – dopytywała moja ukochana, lubiąca konkrety.

– Zapewniamy dwupokojowe, służbowe. Na początek, bo zakładam, że z czasem przeprowadziliby się państwo do czegoś większego i własnego.

Zobacz także:

Brzmi pięknie – Mariola kiwnęła głową. – Oczywiście muszę poznać szczegóły, nim pozwolę Wojciechowi cokolwiek podpisać. Skarbie… – spojrzała na mnie z tym swoim protekcjonalnym, prawniczym uśmiechem – pora dorosnąć. Masz trzydzieści cztery lata. Jak długo zamierzasz bawić się w Judyma w jakimś trzeciorzędnym klubie?

– Hm, kiedy ja to lubię – mruknąłem.

– Ależ zapewniam, że u nas też czeka pana praca u podstaw! Łakniemy świeżej krwi, silnej męskiej ręki. Poprzedni trener odchodzi na emeryturę, więc od września mógłby pan zacząć. Proszę się zgodzić, młodzież pana potrzebuje!

Mariola zajęła się szczegółami zatrudnienia. Ja, choć wciąż się wahałem, pojechałem obejrzeć miejsce swojej ewentualnej przyszłej pracy. Nowoczesna, przestronna szkoła robiła wrażenie, ale to widok dwóch dużych sal gimnastycznych oraz idealny stan szatni i pryszniców przesądził sprawę. W takich warunkach aż chciało się pracować! Złożyłem wypowiedzenie w klubie. Nikt mnie nie zatrzymywał; zarządowi chyba ulżyło, że się mnie pozbywają.

Celowo nie wypytywałem o dzieciaki, które miałem trenować. Chciałem sam je poznać i wyrobić sobie własną opinię. Z góry założyłem, że moi podopieczni to chłopcy, bo nigdy wcześniej nie trenowałem dziewczyn. Pan dyrektor, zanim wyjechał na urlop, nie zająknął się na ten temat. Tak samo Mariola. Przypadek, nieporozumienie czy… podstęp? Narzeczona uknuła spisek, żebym nie zrezygnował z intratnej posady? Całkiem możliwe. Potrafiła być pryncypialna. Tak czy siak, gdy odkryłem na pierwszym treningu, że moja drużyna składa się z gromadki panienek – było już za późno na rejteradę.

Jak lepiej się czujemy, lepiej gramy

Niewiele wiedziałem o kobietach; Mariola to moja druga w życiu partnerka. Jeszcze mniej wiedziałem o nastolatkach, nie mam siostry, tylko trzech braci. Większość czasu spędzałem w męskim gronie, bo od smarkacza wolałem grać w kosza, niż flirtować. Rany, jak zacząć przemowę do tych opalonych dzierlatek, gapiących się na mnie i taksujących jak… jak faceta?! Fakt, jestem barczysty, wysoki, no, kawał faceta. Efekt psuje twarz poczciwca, która bardziej pasuje do listonosza niż do surowego trenera.

Też im się przyjrzałem. Uważniej. Wszystkie miały makijaż, a niektóre, o zgrozo, nosiły kolczyki i łańcuszki. Na trening przyszły tak obwieszone?! No, teraz już wiedziałem, jak zacząć.

– Moje panny, jeżeli mam was traktować poważnie, jak zawodniczki, a nie zgraję wyfiokowanych lasek, które bawią się w sport, umówmy się od dziś: zero makijaży, tipsów, wisiorków, bransoletek i tak dalej. W każdym razie w sali.

– Z całym szacunkiem, dlaczego? – spytała ta najbardziej wymalowana, Marta.

– Z całym szacunkiem, dlatego, że tak powiedziałem. A jeżeli muszę ci tłumaczyć, czemu nie można nosić biżuterii w sali gimnastycznej, radzę, byś zrezygnowała. Inteligencja w koszykówce też się przydaje.

Kilka dziewczyn zachichotało. Nawet Marta wykrzywiła usta. Potem kiwnęła głową, jakby uznając celny strzał, i niezwłocznie wypuściła kontratak.

– Wystroiłyśmy się tak specjalnie dla pana, trenerze. Nie sądziłyśmy, że zaraz pierwszego dnia znajomości przejdzie pan do konkretów. Liczyłyśmy, hm, na małą grę wstępną. Tu niedaleko jest miły pub, w sam raz na pierwszą randkę…

Dziewucha kpiła sobie ze mnie! Przy okazji sondowała, na ile może sobie pozwolić.

– Muszę was rozczarować, ale nie chadzam na randki – odparłem. – Mam narzeczoną. Więc przebierzcie się, bardzo proszę, zdejmijcie błyskotki, umyjcie buźki…

– Ja bez pudru nie pokazuję się publicznie! Z piegami na wierzchu czuję się normalnie goła! – pisnęła ruda, chuda dziewuszka, Anka. – Jak mnie pan za to wywali z drużyny, trenerze, trudno, choć byłoby szkoda, bo jestem bardzo dobrą rozgrywającą.

– Racja – przytaknęła Marta. – I właśnie o ten makijaż mi chodziło, gdy spytałam dlaczego. Lepiej czujemy się umalowane, a jak lepiej się czujemy, lepiej gramy. Dobry trener powinien chyba wziąć to pod uwagę, a nie na siłę forsować własne zdanie, prawda? – znowu obdarzyła mnie ironicznym uśmieszkiem, małpa.

Musiałem szybko podjąć decyzję. Byle właściwą. Czy upieranie się przy swoim dowiedzie mojego trenerskiego autorytetu, mojej stanowczości, mojej władzy? Zobaczą, że nie odpuszczam, nawet w sprawie detalu kosmetycznego. A może ustępując, ugram więcej, zyskując przychylność zawodniczek? Szacunku nie da się wyegzekwować siłą. Trzeba na niego zasłużyć.

– Okej, jak wam to pomaga, a w grze nie przeszkadza… – wzruszyłem ramionami. – Nie zamierzam kruszyć kopii o tusz do rzęs, byle wam oczu nie zalewał. No dobra, to teraz, panienki, do szatni, przebrać się i na początek dwadzieścia okrążeń sali, biegiem.

– Dwadzieścia?!

– Za mało? No to dwadzieścia pięć – teraz ja się uśmiechnąłem.

Teraz się trener nie wymiga!

Muszę im oddać sprawiedliwość, że twarde były z nich dziewuchy. Jeżeli chciały mi coś udowodnić – udało się. Nie jojczyły, nie próbowały się wymigać od roboty. Ciężko i ostro zasuwały. Jak chłopaki. Pod pewnymi względami nawet lepiej, bo sumienniej. Chłopcy woleli mecze niż monotonne ćwiczenia. Moje panny rozumiały, że aby osiągnąć perfekcję, trzeba powtarzać stałe elementy gry właśnie do znudzenia.

Zdolne mi się zawodniczki trafiły, choć nie jednakowo. Niewątpliwą gwiazdą była Marta, świetna w przechwytywaniu piłki, z doskonałym kozłem, istna egzekutorka rzutów osobistych. Niższa Anka nad skocznością musiała popracować, za to świetnie podawała, zaliczając sporo asyst, no i najlepiej rzucała za trzy punkty. One dwie stanowiły trzon mojej drużyny. Bo owszem, miałem drużynę. Przeczuwałem to już po paru treningach, a po pierwszym meczu nabrałem pewności. Nieważne, że przegraliśmy. Liczyło się to, jak walczyły – jak lwice! Rozegrały fantastyczne spotkanie. Byłem z nich dumny i musiałem im to powiedzieć. Na gorąco. Zawsze tak robiłem po meczach.

Wparowałem do szatni… i zarumieniłem się jak burak na widok moich zawodników w samej bieliźnie lub tylko w ręcznikach.

– Ups, przepraszam! Zapomniałem, że jesteście dziewczynami. Sorry! – zasłoniłem dłonią oczy. – Chciałem wam tylko pogratulować. Supermecz! Liczy się gra, nie wygrana. Jeszcze raz sorry wielkie! – wycofałem się czym prędzej, goniony ich śmiechem.

Marta nawet krzyknęła zza drzwi:

– No to, żeby uczcić sukces jak chłopaki, idziemy do knajpy na jednego! Teraz się trener nie wymiga!

Nie zamierzałem się migać. Zasłużyły. Poszliśmy do pobliskiej kafejki i uczciwie wszystkim postawiłem po soku i cappuccino. Trochę się naśmiewały z mojej wcześniejszej gafy, ale co tam. Integrowaliśmy się i było naprawdę sympatycznie. Mogłoby być jeszcze milej, gdyby Mariola dotrzymała słowa. Obiecała, że nie opuści naszego pierwszego meczu, ale nie przyszła. Widać znowu jej praca, jej znajomi, jej sprawy okazały się ważniejsze. Przykre.

Za to okazało się, że mamy już jedną wierną fankę! Renata, nauczycielka biologii, z trudem mówiła – aż ochrypła od dopingowania nas w trakcie meczu. Też zasłużyła na sok i kawę. W każdym razie tak uznały dziewczyny. Nie widziałem przeszkód, jedna panna mniej, jedna więcej. Ta przynajmniej nie trajkotała jak nakręcona.

Odkrywałem własną samotność…

Później Renata przydawała się nie tylko w roli kibica. Próbowałem radzić się Marioli, kiedy dziewczyny wyskakiwały z czymś, co mnie przerastało, z jakimiś typowo babskimi fochami czy tajemniczymi problemami. Niestety, moja narzeczona nie umiała lub nie chciała mi pomóc, choć to ona wpakowała mnie do tego babińca. Wykręcała się sianem, twierdząc, że sobie poradzę. Więc sobie radziłem, biorąc korepetycje u Renaty. To ona mi wyjaśniła, czemu dwie przyjaciółki nagle zaczęły drzeć koty, co rzutowało na grę. Poszło o faceta. Rany, na co im taki zdradziecki palant?!

Renata wyjaśniła, że rozsądek i logika to jedno, a emocje to drugie. Tłumaczyła mi też, jak ważne są dla dziewczyn rozmowy o uczuciach. Starałem się, naprawdę, tylko że nie zawsze dawałem radę. Traciłem cierpliwość, gdy się mazały, dąsały bez sensu albo przenosiły prywatne problemy na boisko. A już do szału doprowadzało mnie, gdy wtrącały się w moje życie. Te smarkule nachalnie swatały mnie z Renatą, co byłoby nawet zabawne, gdyby przy okazji nie dyskredytowały Marioli. Nie lubiły mojej narzeczonej, choć jej nie znały. Upierały się, że nie gramy w tej samej drużynie. By dowieść swych racji, zadawały mi wścibskie pytania. Trudne i celne. Bo czemu jej nie znały? Ano dlatego, że przez siedem miesięcy Mariola nie pojawiła się na żadnym meczu ani treningu.

Drążyły dalej. Czy zamierzamy w ogóle się pobrać? Tak mi się zdawało. Z drugiej strony… od sześciu lat byliśmy parą, a ona wciąż odkładała decyzję o małżeństwie. Może czekała na kogoś lepszego? Cholera, nawet nie mieszkaliśmy razem. Niby odpowiadała jej idea domu za miastem, a nadal zwlekała z przeprowadzką, bo musiałaby dojeżdżać. A gdybyśmy się pobrali, to co, żylibyśmy oddzielnie? No i kwestia dzieci. Ja je chciałem, ona raczej nie.

Co nie zmienia faktu, że ciągłe przytyki pod adresem Marioli irytowały mnie okropnie. Sprawiły, że czułem się niepewnie. Odkrywałem własną samotność…

Żart stał się cudowną prawdą

– Przez te pannice ja chyba już też babieję! Myślę i gadam o swoich uczuciach – pożaliłem się kiedyś Renacie.

Siedzieliśmy w mojej kanciapie. Często tu wpadała, obserwowała treningi. Dziś też, więc była świadkiem awantury. Marta zachowywała się wyjątkowo nieznośnie, na wszystkich warczała, szukając pretekstu do zwady. W końcu się doigrała – wyrzuciłem ją z boiska. Schodząc, burknęła coś o pantoflarzach, mszczących się za pecha w miłości. Przegięła! Rozpętała się pyskówka, ze łzami i przekleństwami. Ja kląłem, ona ryczała. Drzwiami trzasnęliśmy oboje.

– Jej rodzice się rozwodzą, zrozum ją, Wojtek. Ciężko to znosi…

– Zawsze bierzesz ich stronę. A ja to pies?

– Nie… – Renata się uśmiechnęła. – Raczej poczciwy misio, który udaje groźnego niedźwiedzia. Wiesz przecież, że dziewczyny cię uwielbiają. Chciałyby, żebyś był szczęśliwy. Ja też… – wyznała.

– To wyjdź za mnie, zamieszkajmy razem, spłódźmy gromadkę dzieci, wtedy się dziewuchy odczepią – zażartowałem.

– Dobrze – odparła na to Renata, patrząc mi prosto w oczy.

I naraz żart stał się cudowną prawdą. Tak to czasem bywa między przyjaciółmi. Uczucie pojawia się nagle. Wystarczy impuls, czulszy gest, spojrzenie, by z pączka przyjaźni rozkwitła miłość.

Rany, na dokładkę zrobiłem się przy tych moich babach obrzydliwie romantyczny! Nigdy im się nie wywdzięczę.