Jak łatwo niewłaściwie odczytać znaki, które daje nam los. Na szczęście dostałam jeszcze jedną szansę i tym razem mogę być pewna, że jestem tu, gdzie powinnam. W podcieniach renesansowej kamienicy, u boku roztargnionego okularnika, z którym połączył mnie zniecierpliwiony moją niedomyślnością przypadek.

Ale to dziś. Wcześniej była moja miłość do Włoch a właściwie do włoskiego renesansu. Szczególnie upodobałam sobie architekturę. Ulice, place i ogrody, rozplanowane z elegancją i mistrzowską precyzją przemawiały do mnie pięknem proporcji. Bardzo chciałam zobaczyć je na własne oczy, ale zanim wylądowałam na włoskiej ziemi, studiowałam zdjęcia w albumach z takim zaangażowaniem, jak moje rówieśnice fotosy idoli piosenki.

– Co ty widzisz w tym placu? Ładny jest, ale bez przesady. Ile można się przypatrywać? – dziwiły się moje koleżanki. 

Nie umiałam wytłumaczyć ogarniającej mnie fascynacji. Patrząc na cudo włoskiej architektury, miałam przeczucie przyszłych wydarzeń. Przebiegał mnie dreszcz oczekiwania na spełnienie. Tylko tak mogę nazwać uczucie, jakie mnie ogarniało. Miałam wrażenie, że spaceruję cienistymi arkadami, będącymi nieodzowną częścią renesansowych kamienic. Kamienne sklepienie chroni mnie przed palącymi promieniami słońca, w brzuchu mam szalejące motyle. Czekam. Wiem, że za chwilę wydarzy się coś ważnego.

Jednym słowem, ciągnęło mnie do Włoch, a przynajmniej tak uważałam. Chciałam na własne oczy zobaczyć renesansowe mury postawione przez starych mistrzów, znaleźć się w miejscu, które tak dużo obiecywało. Miałam przeczucie graniczące z pewnością, że spotka mnie tam coś ważnego.

Szaleństwo było tak wielkie, że przybrało formę pasji. Podporządkowałam marzeniu wszystko. Z wielkim trudem, bo kompletnie nie mam talentu do języków, nauczyłam się włoskiego. Potem złożyłam papiery na historię sztuki. Nie dostałam się na oblężony wydział i to był pierwszy, delikatny prztyczek. Zignorowałam go. Postanowiłam zdawać jeszcze raz, a rok przerwy wykorzystać na praktyczną naukę języka. Spakowałam walizkę, kupiłam bilet na tanią linię i poleciałam do Rzymu.

To nie Rzym, lecz Padwa była moim przeznaczeniem

Do dziś pamiętam, co czułam, robiąc pierwszy krok na włoskiej ziemi. Czyste szczęście wypełniło mnie od stóp do głów. Nareszcie tu jestem! Spełniło się.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że niekoniecznie. Nastąpiło małe przekłamanie, błąd w odczycie. Miłość do włoskiego renesansu, która przywiodła mnie do Italii, niejedno miała imię. Ale skąd wówczas miałam to wiedzieć? Byłam święcie przekonana, że jestem we właściwym miejscu.

Zobacz także:

Biegałam po Rzymie ze szczęściem w oczach. Zwiedzałam, oglądałam, chłonęłam. 

Byłam tak zaaferowana, że straciłam poczucie czasu i rzeczywistości. Wypraszano mnie z rozmaitych miejsc tuż przed zamknięciem. Teraz, po latach, też potrafię się zapomnieć, architektura renesansu to mój prawdziwy konik.

Topniejące zasoby finansowe zrzuciły mnie z różowej chmurki. Trzeba było gdzieś mieszkać i coś jeść, nie pozostawało nic innego, jak znaleźć pracę. I tu pojawiły się problemy. W Rzymie nic dla mnie nie było. To był drugi prztyczek, ale również go zignorowałam. Zaraz zresztą opiekuńczy właściciel pizzerii na rogu poinformował mnie, że jego młody kuzyn ze strony matki rozkręca interes w Padwie i będzie potrzebował kelnerki. Mam natychmiast tam pojechać i powołać się na Antonia, a potem wszystko się ułoży, a ja będę szczęśliwa. A jeśli posada będzie już zajęta? Santa Madonna! Ależ to się nie zdarzy! Sicuramente no! Kuzyn darzy Antonia wielkim szacunkiem, nie odmówi prośbie. Pracę mam jak w banku.

Z żalem opuściłam Rzym przysięgając, że wrócę najszybciej, jak się da. Pojechałam do Padwy, wysiadłam z autobusu i poczułam mrowienie. Coś się zaczynało, moja wielka włoska przygoda, na którą tak długo czekałam.

Giancarlo, kuzyn uczynnego właściciela pizzerii, przyjął moje pojawienie się ze stoickim spokojem. Spadła mu na głowę cudzoziemka z walizką w ręku i posłaniem od rzymskiego krewnego, który jak się okazało, nie do końca był poinformowany o dacie otwarcia restauracji. Pracy dla mnie nie było. Giancarlo rozłożył szeroko ręce i obiecał, że jak tylko zamontują kuchnię, mogę przyjść i pomóc w umeblowaniu części jadalnej.

Czy znam się na dekoracji wnętrz. Nie? To nie szkodzi, co ma być to będzie, kto by się przejmował na zapas. Na czymś na pewno się znam. 

Minę musiałam mieć nietęgą, bo Giancarlo zdecydował się zauważyć moją walizkę.

– Masz gdzie spać? – spytał, odgarniając uwodzicielskim gestem grzywę ciemnych włosów.

Spłoszyłam się. Włoch był przystojny i, jak wszyscy jego rodacy, nie odmawiał kobietom. Szczególnie tym w potrzebie. Chyba jednak nie byłam gotowa na tak błyskawiczne zacieśnienie znajomości.

– Coś znajdę – mruknęłam, przeliczając w myślach zawartość portfela. Na koncie też niewiele zostało.

– Aha. Czyli nie masz – uśmiechnął się olśniewająco, pisząc coś szybko na kartce. – Antonio by mnie zabił, gdybym wypuścił cię z walizką na ulicę. Wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie mają temperament. Tu masz adres – podał mi kartkę – łatwo trafisz, nie sposób zabłądzić. Zadzwonię do mammy, żeby się ciebie spodziewała. Ja muszę zostać i dopilnować dostawy pieców.

Do mammy? Rozluźniłam się. Giancarlo proponował gościnę w rodzinnym domu. Wszystko układało się pomyślnie, jakbym dostawała potwierdzenie, że podjęłam dobrą decyzję.

– Dziękuję – powiedziałam z wdzięcznością.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Rodzina musi sobie pomagać, to oczywiste. Skąd jesteś? Z Polski? Macie tam inne zwyczaje?

– Dokładnie takie same – odparłam, nie wdając się w dyskusję na temat naszych cech narodowych.

– Spotkamy się wieczorem na kolacji, mamma wspaniale gotuje, zobaczysz, będziesz zachwycona.

Oszołomiona obrotem sprawy pomaszerowałam uliczkami Padwy. Giancarlo mieszkał w malowniczym zaułku wąskiej uliczki. Drzwi otworzyła niewysoka, puszysta kobietą o zdecydowanym sposobie bycia. Przyjęła mnie gościnnie, ale prawie od razu rozpoczęła przesłuchanie. Kim jestem? Gdzie poznałam Antonia? Dlaczego ona nigdy o mnie nie słyszała?

Tak bardzo różnił się od moich polskich kolegów  

Coś tam namąciłam, czując przykrość, że ją oszukuję. Nie miałam zamiaru jej wykorzystywać, postanowiłam, że jak tylko zacznę zarabiać, wyprowadzę się.

– Jak się rozgościsz, zejdź na dół, do kuchni. Pomożesz przy kolacji, wypijemy kawę, porozmawiamy – dobiła mnie, pokazując jednocześnie nieduży pokój na najwyższej kondygnacji. 

Mieszkanie było wielopoziomowe, zaczynało się na parterze, a kończyło pod dachem starej kamienicy.

– Trochę jak w kominie, co? – przywitała mnie, kiedy zeszłam na dół. – Wąsko, ale wysoko. Jak się nazywasz? Martyna? Ładnie. Bierz nóż, pokroisz bakłażana.

O nic nie pytała. Potem okazało się, że przezornie zadzwoniła do Antonia, a on zalał ją potokiem słów, z których niezbicie wynikało, że jestem najmilszą i najuczciwszą dziewczyną pod słońcem. Wieczorem wrócił z pracy Giancarlo i zasiedliśmy całą rodziną do kolacji. 

Kiedy trochę ochłonęłam, zauważyłam, że mój przyszły szef jest bardzo atrakcyjny. Potrafił być uroczy i sprawić, że dobrze się czułam w jego towarzystwie.

– Masz ochotę na spacer? – spytał, a ja się zgodziłam. 

Nieco inne zdanie miała w tej sprawie mamma Giancarla.

– Martyna powinna odpocząć – oznajmiła, pojawiając się znienacka przy drzwiach.

– Pokażę jej Prato della Valle, główny plac z fontanną i rzeźbami – tłumaczył Giancarlo. – Jutro nie będzie na to czasu. A przecież musi poznać miasto.

– Jak chcesz – ustąpiła niechętnie.  

Mimo wszystko spędziłam miły wieczór w towarzystwie czarującego Włocha.

– Za kilka dni będziemy nierozłączni – powiedział, zaglądając mi w oczy.

– Bo mamy razem pracować w restauracji? – odgadłam.

– Bo będziesz mieszkać w moim sercu – teatralnym gestem wskazał na klatkę piersiową. 

Roześmiałam się. 

Przekonałam się, że nie można bezkarnie przebywać z przystojnym Włochem, który przy każdej okazji wyznaje miłość. Po tygodniu byłam zakochana na zawsze i z kretesem. Antonio miał rację. Znalazłam w Padwie szczęście. 

Jedynym zgrzytem było zachowanie mammy Giancarla. Wyraźnie mnie nie lubiła, chociaż w domu jej syn ograniczał czułe spojrzenia do niezbędnego minimum. On też czuł przed nią respekt.

Czułam, że pora poszukać osobnej kwatery. Zanim jednak wyprowadziłam się z domu Giancarla, dowiedziałam się prawdy. 

Był niedzielny poranek, siedziałam w okiennym wykuszu, wyglądając na ulicę i popijając espresso.

– Lucia wróciła do domu na weekend – powiedziała mamma obojętnym głosem, w którym jednak wyczułam napięcie.

– Wiem, już się umówiliśmy – odparł swobodnie Giancarlo. 

Wydało mi się, że mamma odetchnęła z ulgą. Chłopak wyszedł z domu, zanim zdążyłam zapytać kim jest Lucia. Dowiedziałam się tego później, od brata Giancarla.

– To jego narzeczona, mają się pobrać, jak dziewczyna skończy studia. Nasze rodziny od dawna to planowały, a oni się sobie podobają. 

Serce przestało mi bić. Zdziwiłam się, kiedy na nowo podjęło pracę. Giancarlo i jakaś Lucia? Czy żyjemy w średniowieczu? A co ze mną? Z naszą miłością?

Nie rób scen, amore mio, nie płacz, szkoda twoich pięknych oczu – powiedział Giancarlo z uczuciem, kiedy robiłam mu wyrzuty. – Miłość i małżeństwo to dwie różne rzeczy.

– Małżeństwo jest na poważnie, a miłość? – przestałam płakać. Zaczynała ogarniać mnie wściekłość.

– Miłość jest jak księżycowy promień – usłyszałam.

– … który niknie, gdy wschodzi słońce – dokończyłam.

– W blasku dnia jest równie pięknie – podsumował mój ukochany. 

Zdecydowanie mieliśmy różne poglądy na łączące nas uczucie.

Wyjechałam jeszcze tego samego dnia. Straciłam serce do Włoch, a raczej zgubiłam je w Italii. Nie będę spacerowała podcieniami renesansowych kamieniczek z dłonią w dłoni ukochanego. Pomyliłam się, marzenia zawiodły mnie w ślepą uliczkę.

Do domu wróciłam załamana. Trochę pobyłam z rodziną, martwiąc wszystkich widocznymi objawami złamanego serca, a potem znowu pognało mnie w świat. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Na wydziale, na który miałam nadzieję zostać przyjęta w następnym roku, znalazłam ogłoszenie o naborze do pomocy przy inwentaryzacji zabytkowych przedmiotów w mieście na południu kraju. Nie wahałam się ani chwili, chciałam wyrwać się z domu, zająć czymś, co oderwie myśli od niewiernego Giancarla.

Mało brakowało, by drut z parasola wykłuł mi oko 

Kilka dni później wlokłam moją wierną walizkę po bruku zabytkowego miasta. Nie wierzyłam własnym oczom… Ten rynek, ratusz, jakbym je skądś znała. I renesansowe kamieniczki z podcieniami. Po prostu cudo.

Zaczęło padać. Naciągnęłam kaptur, który co prawda chronił głowę, ale znacznie ograniczał widoczność. Ruszyłam w dalszą drogę po śliskich od deszczu kamieniach, którymi wyłożona była ulica.

Dostałam w twarz znienacka. Mokry, sztywny materiał przejechał mi po policzku, drut o mało nie wybił oka. Wrzasnęłam, a niesiony wiatrem parasol typu „drapak”, oderwał się ode mnie, jakby przestraszony krzykiem.

– Jest pani cała? Zaraz wracam – krzyknął ktoś, przebiegając obok mnie i siejąc po mokrym bruku papierami schowanymi starannie w plastikowych koszulkach. 

Zdarłam z głowy kaptur, żeby lepiej widzieć. Co tu się działo?

– Przepraszam, on zwykle się tak nie zachowuje – facet w zalanych deszczem okularach podbiegł zmagając się z opornym parasolem. 

– Nic pani nie zrobił?

– Powinien go pan lepiej pilnować – weszłam w rolę. 

– Naprawdę, nie wiem, jak mam się usprawiedliwić.

– To pana dokumenty? – wskazałam na walające się po rynku kartki.

– Inwentaryzacja! – krzyknął okularnik, rzucając się na dokumenty i znów wypuszczając z rąk parasol.

Zrozumiałam, że jeśli mu nie pomogę, nigdy nie opanuje tego żywiołu. Podniosłam z ziemi zafoliowaną kartkę.

– O, dziękuję bardzo. To akurat jest spis treści mojej pracy doktorskiej. Nie wiedziałem, że nie oddałem go recenzentowi. Przepraszam, nie przedstawiłem się. Andrzej. Chwilowo pracuję w tutejszym muzeum.

– Martyna, przyjechałam na inwentaryzację. Strasznie pada. Pozbierał pan wszystkie dokumenty?

– Chyba tak. Schowajmy się przed deszczem w podcieniach. Później pokażę pani fryzy i ornamenty ozdabiające kamienice. I jeszcze attyki i płaskorzeźby. Nie bez powodu nazywają Zamość Padwą północy. Nie nudzę pani? Jak się dorwę do tematu, to tracę miarę. Renesansowe budowle to moje hobby. Przy okazji, to właśnie o nich piszę pracę.

I pomyśleć, że wtedy nic mnie nie tknęło. W deszczu niewiele było widać. Dopiero później odkryłam, że znalazłam się w miejscu żywcem wyjętym z moich marzeń, replice włoskiego warownego miasta. Brakowało tylko drzew pomarańczowych i ciepłych promieni słońca. Musiałam się zadowolić wiatrem, zimnym deszczem i nieśmiałym uśmiechem roztargnionego okularnika, który nie przestawał mówić o architekturze renesansu. Raz mu tylko przerwałam, zadając bardzo ważne pytanie:

Masz narzeczoną?

– Oczywiście, że nie – odparł oburzony Andrzej.