Musiałam, po prostu musiałam o tym z kimś pogadać. Umówiłam się ze swoją przyjaciółką.

– Tylko się nie wkurzaj! – poprosiła przez telefon Kasia. – Przecież nie wystawiam cię do wiatru, a uprzedzam lojalnie, że nie będziemy mogły zalać się w trupa i tańczyć nago na stole! –  i zachichotała. – Pogadamy i kulturalnie napijemy się wina.

– Porozmawiamy? – wpadłam jej w zdanie. – Przy czterech rozwydrzonych nastolatkach? Nie mam siły bawić się w nianię!

– Jak znam Irka i jego kumpli, to nie wyściubią nosa z pokoju – odparła Kaśka spokojnym tonem. – Będą żreć chipsy, chlać colę i grać w te swoje głupie gry na play station. To co, wpadniesz?

– No dobra, będę. Do zobaczenia o siódmej – mruknęłam i przerwałam połączenia.

Pojechałabym tego wieczoru na koniec świata, bo Kasia była moją ostoją w trudnych chwilach, a ja na gwałt potrzebowałam jej rady. Urodził mi się problem z facetem, i to nie jakiś banalny, ale całkiem poważny.

Poznałam go jeszcze latem. Wydawał się czarujący, mądry, nie ciągnął mnie na siłę do wyrka, wyglądał jak młody bóg i powtarzał w kółko, że bez pamięci się we mnie zakochał. Zaczęliśmy się spotykać, wszystko toczyło się jak w klasycznym romansie, aż tu nagle – BUM! Kompletna katastrofa. Mądrzy ludzie powiadają, że jeśli coś jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, to na ogół prawdziwe nie jest.

Zobacz także:

Facet okazał się dewiantem

Nie chcę się wdawać w szczegóły, bo są dość niesmaczne. Mogę jedynie powiedzieć, że kiedy w końcu wylądowaliśmy w łóżku, mój książę z bajki zmienił się w rozpasane bydlę i próbował zmusić mnie do rzeczy, których nie robi się nawet w hardcorowych pornolach.

Uciekłam z alkowy przerażona i upokorzona i zabroniłam mu wszelkich kontaktów. Niestety, on najwyraźniej nie przyjął tego do wiadomości, bo wydzwaniał, przysyłał mi namolne SMS-y, nachodził mnie w pracy i w domu, zostawiał na wycieraczce kwiaty i miłosne liściki. Niby nie działo się nic złego, ale czułam przez skórę, że facet tak łatwo nie odpuści, i chciałam poradzić się Kaśki, co w tej sytuacji powinnam zrobić. Czy zrzucić natręta ze schodów, czy namówić kolegów, by spuścili mu łomot, czy po prostu od razu zgłosić sprawę na policję.

Miałyśmy spotkać się u niej albo u mnie, lecz w ostatniej chwili plany uległy zmianie, bo małoletni brat Kasi skręcił kostkę i zamiast pojechać z rodzicami do Radomia, musiał zostać w domu. Kaśka jak to Kaśka, zgodziła się go przypilnować, a młody jak to młody, zaprosił do siebie kilku kumpli.

Rodzice przyjaciółki mieszkają w willi na peryferiach miasta. Łatwo tam dojechać autem, znacznie trudniej komunikacją. Trzeba się dwa razy przesiadać, a potem jeszcze iść dobry kilometr na piechotę. Z auta skorzystać nie mogłam, bo zamierzałam coś wypić, na tramwaje i autobusy nie miałam ani siły, ani czasu, i absolutnie żadnej ochoty na spacery, bo z nieba siąpiła marznąca mżawka, a wiatr porywał ludziom parasolki. Wybrałam więc trzecie, kosztowne rozwiązanie – zamówiłam taksówkę.

Zgodnie z przewidywaniami Kaśki, Irek i jego koledzy zabunkrowali się w pokoju na piętrze i mało ich reszta świata obchodziła. Zeszli do salonu tylko raz, żeby powiedzieć mi „Dobry wieczór”, ale odniosłam wrażenie, że nie zrobili tego z uprzejmości. Chcieli mnie „oblukać” – jak to młodzi chłopcy.

Sądząc po ich minach, trącaniu się łokciami i głupich uśmieszkach, ocena wypadła pozytywnie. Jeden z nich – o oryginalnym imieniu Honoriusz, ksywka Horek – zaszczycił mnie nawet dość wątpliwym komplementem, mrucząc do kolegów: 

– Fajna! Szkoda, że taka stara. 

Choć powiedział to konspiracyjnym szeptem, i tak usłyszałam, i bardzo mnie to ubawiło. Potem cała czwórka grzecznie pomaszerowała na górę. Kiedy zniknęli, Kaśka wyciągnęła z barku napoczętą butelkę wina i półmisek z fikuśnymi, malutkimi, kolorowymi kanapkami.

– W ciekawym miejscu trzymasz jedzenie – zauważyłam z przekąsem. – Lodówka się popsuła?

– Schowałam przed tą szarańczą. Zjedli co prawda pizzę, ale to żadna gwarancja, bo oni wiecznie są głodni. Żołądki z gumy mają czy co?

– Rosną, stąd duże zapotrzebowanie na energię – rzuciłam.

– My też rosłyśmy, a do pasibrzuchów było nam daleko. Faceci to jednak dziwny gatunek człowieka. No właśnie, twój zbok dalej nie daje ci spokoju?

– Już nie mój – odparłam, usadowiłam się wygodniej na kanapie, chlapnęłam nieco wina i zrelacjonowałam wydarzenia z ostatniego tygodnia.

– A wczoraj wieczorem stał pod blokiem i gapił się w okno. Zobaczyłam go w ostatniej chwili i nie zdążyłam się schować – zdenerwowałam się.

– I co? Zauważył cię?

No pewnie! I wiesz, co na mój widok zrobił? Posłał mi niewinnego całusa, a potem… zatrzepotał lubieżnie jęzorem.

Nagle tknął mnie dziwny niepokój

Kaśka pokręciła głową z niedowierzaniem i mocno się zasępiła. Znała Bogdana osobiście i na początku miała o nim jak najlepsze zdanie. Zmieniła je po dwóch miesiącach, bo wydał jej się podejrzanie doskonały.

– Ty na niego uważaj – powiedziała wtedy. – Facet jest idealny, a idealni ludzie nie istnieją.

Zignorowałam ostrzeżenie. Myślałam, że powoduje nią typowa babska zawiść, bo ostatni facet złamał jej serce i jakoś nie mogła się po tym pozbierać . Byłam ślepa, głupia i zapatrzona w Bodzia jak w obraz święty. Ot, co!

– Na twoim miejscu poczekałabym jeszcze tydzień czy dwa  – odezwała się po chwili milczenia moja przyjaciółka. – Może mu się znudzi, a może znajdzie sobie inny obiekt zainteresowań. Manto i grożenie policją to ostateczność. Zresztą, policja i tak niczego nie zrobi, bo uczucia pod paragraf nie podpadają. Nie groził ci przecież, nie naruszył nietykalności cielesnej, a te liściki i SMS-y są raczej niewinne, prawda?

– Prawda – przytaknęłam. 

Pisze w nich, że mnie kocha, że tęskni, ze nie potrafi o mnie zapomnieć, itd. Żadnych erotycznych aluzji. Żadnej słownej agresji. Szczeniackie wyznania odrzuconego absztyfikanta.

– No właśnie. Nie ma się do czego przyczepić.

Wałkowałyśmy temat jeszcze przez godzinę i stanęło na tym, że nie będę podejmować żadnych drastycznych kroków – przynajmniej na razie.
Kiedy Kaśka otwierała drugą butelkę wina, tknęło mnie nagle uczucie niepokoju… Takie ulotne wrażenie, że coś jest nie tak. Przez dość długą chwilę nie potrafiłam go sprecyzować i dopiero rzut oka na schody pozwolił nazwać je po imieniu: w pokoju brata Kaśki panował osobliwy spokój. 

Wcześniej dały się słyszeć stłumione odgłosy rozmów, śmiechów, kłótni, no i upiorne dźwięki komputerowych strzelanek oraz hiphopowej muzy, lecz od pewnego czasu trwała na piętrze martwa cisza. W wypadku czterech nastolatków wydawało się to wielce podejrzane.

Niezłą rozrywkę sobie chłopcy znaleźli

– Ty, co oni tacy grzeczni?  – spytałam. – Chyba nie zasnęli? Jeszcze na to za wcześnie.

– Kto? – nie zrozumiała Kasia, zajęta wyciąganiem korka.

– Irek i ci jego kumple. Nie powinnaś do nich zajrzeć?

– I narobić braciszkowi obciachu? No co ty!

– A jak palą marychę albo oglądają w sieci pornosy? – nie dawałam za wygraną, bo dalej targało mną uczucie niepokoju. Kasia zastygła w bezruchu  z korkociągiem w ręce i spojrzała na mnie wzrokiem bazyliszka.

– No wiesz! Marychę mogłaś sobie darować – rzekła z pretensją, wcisnęła mi w dłonie butelkę, nakazała ją otworzyć, po czym pognała na górę.

Wróciła pięć minut później i popukała się palcem w czoło.

– Strasznie się przez Bodzia nerwowa zrobiłaś – usłyszałam.

– Tak?

– Tak. Chłopaki nie ćpają ani nie oglądają nic świńskiego. Duchy wywołują – poinformowała mnie z satysfakcją. – Siedzą w ciemnościach na podłodze, trzymają się za ręce, wpatrują w płomień świecy i próbują ściągnąć z zaświatów niematerialny – jak się wyrazili – byt. My też bawiłyśmy się w ten sposób, pamiętasz? Niezła jazda wtedy była, nie?

Pamiętałam aż za dobrze, bo po każdym takim seansie dręczyły mnie koszmary. Którejś nocy postawiłam na nogi wszystkich domowników, bo byłam święcie przekonana, że pod moim łóżkiem ukrywa się stara kobieta ze zmasakrowaną twarzą. Miałam wtedy 12 lat, a spanikowałam jak pięciolatka.

Nic nie było w stanie mnie uspokoić – ani solenne zapewnienia ojca, że w pokoju nikogo nie ma, ani tłumaczenia matki, że żadne duchy nie istnieją.  Minutę po tym jak rodzice wyszli i zgasili światło, znów zaczęłam słyszeć wydobywające się spod łóżka jęki, a ilekroć wystawiałam stopę spod kołdry, chwytały mnie za nią czyjeś lepkie, zimne i kościste palce.

Przeraziłam się do tego stopnia, że rano, w tajemnicy przed rodzicami, zadzwoniłam do babci i poprosiłam ją o pomoc. Przyjechała ze święconą wodą i kropidłem, odmówiła kilka zdrowasiek i zjawisko nadprzyrodzone ustąpiło. Chyba. 

W każdym razie kolejną noc przespałam spokojnie i nie śniły mi żadne koszmary.

Przy drugiej butelce wina wrócił mi humor

Od tamtej pory unikałam seansów spirytystycznych i temu podobnych zabaw jak zarazy. Co prawda dorosłam i przestałam wierzyć w duchy, ale na wszelki wypadek wolałam z nimi nie zadzierać. Może wdałam się w matkę, która oficjalnie była ateistką, jednak od czasu do czasu lubiła wstąpić do kościoła. 

Pewnie też chodziła tam „na wszelki wypadek”.

– Głupia zabawa – stwierdziłam teraz i wepchnęłam korek do butelki, bo dokumentnie się pokruszył, więc wyciąganie go korkociągiem mijało się z celem.

– Głupia, ale bezpieczna – zauważyła z uśmiechem Kasia i nadstawiła kieliszek.

 „No, nie wiem” – przemknęło mi przez głowę i, jak to często w życiu bywa, wywołałam tą myślą wilka z lasu…

Kilka minut po 21, mniej więcej w połowie drugiej butelki wina, wróciła mi pogoda ducha. Problemy z Bodziem erotomanem poszły w niepamięć, a odbywający się piętro wyżej seans spirytystyczny zupełnie przestał mnie obchodzić. Ja lekko się wstawiłam, jednak Kasia ze względu na chłopaków piła zdecydowanie mniej. O dziesiątej miał po nich przyjechać któryś z rodziców, więc musiała trzymać fason.

Wspominam o tym, aby nikt mi potem nie wytknął, że urżnęłyśmy się w drzazgi i miałyśmy halucynacje. Żadne takie. Przyjaciółka włączyła muzykę. Z głośników wieży popłynął urokliwy głos Dido. Zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym – o ciuchach, kosmetykach, kłopotach w pracy, skandalach w showbiznesie i ostatnich odcinkach ulubionych seriali.

O facetach też, ale w bardzo złym kontekście – że to kretyni, że tylko im seks i piłka nożna w głowach, że w ogóle nas nie rozumieją… itd.

Czasem żałuję, że nie jestem lesbijką – westchnęła na koniec dysputy Kasia. – Kobiety są wrażliwsze, bardziej uczuciowe, monogamiczne z natury…

– Możesz nią jeszcze zostać, znaczy, lesbijką – wtrąciłam pocieszającym tonem.

Po schodach schodził Irek, brat Kasi. Robił to w dziwnie powolny, strachliwy sposób. Stawiał kroki tak, jakby zginanie kolan sprawiało mu trudność, i kurczowo trzymał poręcz. Na jego nienaturalnie bladej twarzy malowało się napięcie.

Irek zszedł na dół prosić nas o pomoc

Kiedy złowiłam jego wzrok, przystanął i zamrugał nerwowo powiekami. Było w jego oczach coś takiego, że śmiech natychmiast uwiązł mi w gardle. Moja  przestraszona mina zaalarmowała siedzącą obok Kasię. Na widok brata podniosła się z kanapy i odstawiła na ławę kieliszek z winem.

– No co tam, młody? Udało się wam wywołać ducha? – spytała beztroskim tonem, jakby nie zauważyła, że chłopak zachowuje się dziwnie.

– Tak, zdaje się, że tak – odparł Ireneusz słabym głosem.

– Horek… Coś z nim nie bardzo… ataku dostał… Myśleliśmy, że udaje… że dla jaj… Ale nie… Opętało go chyba… Przyjdziesz zobaczyć? Michał powiedział, że trzeba po karetkę, ale sam nie wiem. Może to padaczka, tylko że on nie ma padaczki. Pani Alu, pani też…

Wymieniłyśmy z Kasią zaniepokojone spojrzenia i, potykając się na schodach, pognałyśmy na górę, jakby się paliło. Kilkanaście sekund później naszym oczom ukazał się następujący obrazek:

Na ciemnozielonej wykładzinie, między biurkiem a skotłowanym łóżkiem Irka, leżał na wznak wspomniany wcześniej Honoriusz. Wyglądał na nieprzytomnego. Z kącików ust sączyła mu się ślina, napięte mięśnie twarzy drgały, a żyły na szyi i skroniach powiększyły się do przerażających rozmiarów. Oczy miał otwarte, lecz gałki oczne uciekły mu w głąb głowy, także widać było tylko białka. Z  rozszerzonych nozdrzy chłopaka wydobywał się świszczący, nieregularny oddech.

Jego naprężonym ciałem wstrząsały silne dreszcze, a powykręcane jak u artretyka palce wbijały się raz za razem w miękką wykładzinę.

– Jezus Maria! – wyrwało mi się z głębi piersi.

Stojąca tuż obok mnie Kasia tylko jęknęła cicho. Dwaj pozostali koledzy Irka stali pod oknem. Byli bladzi, przerażeni i kompletnie zdezorientowani. Jeden z nich, chyba Michał, ściskał w ręce płonącą świecę. Gorący wosk zalewał mu dłoń, ale ten zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Irek zatrzymał się w progu pokoju, tuż za naszymi plecami, i nie kwapił się z wejściem. 

Po chwili konsternacji Kasia rzuciła się na kolana i zaczęła badać nieprzytomnego Horka. Sprawdziła mu puls, dotknęła czoła, zajrzała w oczy i poklepała go po policzkach, w nadziei, że to chłopca ocuci. 

Kiedy jej starania spełzły na niczym, zgarnęła z biurka pierwszy lepszy telefon i wezwała karetkę, a potem zadzwoniła do rodziców Honoriusza.
Ja tkwiłam w progu jak zaczarowana i nie mogłam się ruszyć. Zawładnął mną ten sam rodzaj lęku co przed laty, kiedy miałam wrażenie, że pod łóżkiem chowa się jakaś stara kobieta…

Czułam – byłam pewna! – że w pokoju jest ktoś jeszcze, i że nie pochodzi z naszego świata.

– Co tu się stało? – spytała ostrym tonem moja przyjaciółka. – Mówcie, do diabła! Czy on coś wziął? Wąchaliście coś?!

– Nie, nic. To sprawka ducha – odezwał się po chwili wahania Irek. – Horek go ściągnął.Znaczy, przywołał. Powtarzał w kółko: „Przybądź, przybądź, czekamy na ciebie, daj nam jakiś znak…”, no to przybył. Nie kłamię. Płomień świecy zaczął mrugać, zimno się zrobiło i tak jakoś… dziwnie… Strasznie.

Chłopak zamilkł na moment i głośno przełknął ślinę

– Ten duch przypominał taką mgłę, ale jakby… rozmazaną  – ciągnął drżącym głosem.

– Spłynął z sufitu prosto na Horka. I wtedy Horek zmienił się na twarzy, jakby dostał kopniaka w brzuch! I upadł na podłogę. 

Katarzyna podniosła się z kolan i popatrzyła na brata takim wzrokiem, że ten odruchowo zrobił krok do tyłu.

– Jeśli mnie wkręcasz… – zaczęła z groźną miną – …jeśli to wina prochów, dopalacza albo innego świństwa…

– On mówi prawdę – odezwał się spod okna Michał. – Słowo honoru, proszę pani.

– Ja też tak myślę – wtrąciłam.

– Czy wyście wszyscy powariowali?! – wrzasnęła Kaśka. – Dzieciak ma objawy przedawko… – urwała wpół słowa i podskoczyła jak oparzona.

Horek upiornie jęknął, rozchylił wargi i jakby zwymiotował. Jakby, bo to, co wydobyło się z jego trzewi, nie przypominało ani trochę treści żołądka. To był… dym. Szary dym. Mnóstwo dymu, jakby chłopak palił sto papierosów naraz.

Wyraźnie słyszałam złowrogi szept

Dym nie miał określonego kształtu. Snuł się i falował, ale nie rozwiewał. Wznosił się i potem znikał w zetknięciu z sufitem. A może coś go tam wsysało, może w suficie otworzyły się drzwi do zaświatów, nie wiem.

Światło raptem przygasło. Poczułam, że temperatura w pokoju spada na łeb, na szyję. W ciągu kilku sekund zrobiło się tak zimno, że z naszych ust zaczęły wydobywać się obłoczki pary. Ale nie to było najgorsze. Ten dym szeptał… Nie wykluczam, że syczał, jednak ja słyszałam szept – ludzki szept – coś jak złośliwe mamrotanie.

To przerażające widowisko akustyczno-wizualne trwało około minuty, nie dłużej. Potem, wszystko wróciło do normy – żarówki nagle odzyskały moc, a dojmujący chłód zmienił się w przyjemne ciepło. Poprawił się także stan Horka, bo mięśnie na jego twarzy wyraźnie się rozluźniły, oczy wróciły na swoje miejsce, a całe ciało jakby zwiotczało. Nie ocknął się, lecz przestał wyglądać jak ofiara przedawkowania.

Irek i jego koledzy wciąż nie mogą otrząsnąć się z szoku, śpią przy zapalonych światłach. Kaśka konsekwentnie się jednak upiera, że dym był zwykłą anomalią przyrodniczą – tego rodzaju jak piorun kulisty albo lokalna trąba powietrzna.

– Duchy nie istnieją – powtarza przy każdej okazji.

Ale chyba się okłamuje, a w głębi serca jest przerażona jak ja.