Miała dziwną aurę

Moją sąsiadkę z piętra niżej wszystkie dzieciaki na podwórku zwały Wiedźmą. Po pierwsze – bardzo kulała. Miała prawą stopę wygiętą do środka. Gdyby była nieszkodliwa, przestraszona, pewnie często słyszałaby za sobą śmiechy i przezwiska. Jednakże chodziła o lasce, którą kilku zbyt głośnych chłopaków poczuło dokładnie na swoim grzbiecie. Tym zyskała nasz respekt podszyty strachem. 

Po drugie – była ponura, złośliwa i despotyczna. Jak któreś z rodziców próbowało wymóc na niej, by nie wychowywała laską obcych dzieci, patrzyła na takiego bohatera zimnym spojrzeniem jadowitej żmii (to określenie matki mojej przyjaciółki, Julki) i człowiek z każdym słowem tracił rezon i zaczynał czuć do niej to, co jego dziecko – ostrożny respekt. 

Po trzecie, my, dzieci, uważaliśmy, że jest prawdziwą czarownicą, która potrafi rzucać klątwy, więc lepiej się jej nie narażać. Skąd ten pomysł? Wiedźma była częstym tematem rozmów dorosłych na osiedlu, bo wtrącała się do wszystkiego. Doprowadziła do usunięcia ławek spod ścian naszego bloku (bo jazgotliwe głosy leniwych bab zakłócają mir jej domu), wymogła zwolnienie trzech kolejnych gospodarzy domu, bo oszukiwali przy sprzątaniu. A jak kto jej podpadł, to dziwną koleją rzeczy zawsze coś złego mu się przytrafiało. Rozmowy dorosłych przenikały do dzieci, i tak powstała legenda Wiedźmy. 

A największą groźbą było, żeby Wiedźma cię zauważyła. Bo to nigdy nie kończyło się dobrze. Miałam wówczas jakieś trzynaście lat i wracałam z zakupów do domu. W naszym sześciopiętrowym domu winda rzadko działała, więc targałam ciężary na czwarte piętro, odpoczywając na każdym podeście. Nie byłam silnym, dużym dzieckiem, wręcz przeciwnie.

W naszym domu się nie przelewało, zazwyczaj jadłam dwa razy dziennie, chyba że szłam po szkole do Julki i wtedy jej mama dawała mi obiad. Ale nie robiłam tego za często, bo miałam w domu obowiązki. Musiałam ogarniać dom i robić zakupy. Mama przeważnie leżała w łóżku, albo siedziała przy stole, paląc papierosa za papierosem. Wstawała tylko na godzinę przed przyjściem ojca z pracy, by zrobić gorącą kolację. Kiedyś i tego nie robiła, ale tata zbił ją pewnego dnia i nakazał:

– Możesz zagłodzić bachory na śmierć, ale ja mam mieć żarcie na stole. I weź posprzątaj ten chlew. 

Przez tydzień robiłam mamie okłady na twarz i brzuch, ale lanie wyrwało ją z największego stuporu. Bachory to byłam ja i mój starszy o dwa lata brat Lucek. Nie miałam z nim większego kontaktu. Żył w swoim własnym świecie i jego największym zmartwieniem było, skąd wziąć kasę na markowe adidasy. 

Pewnego dnia stało się – zobaczyła mnie

Tamtego dnia weszłam na trzecie piętro i postawiłam trzy torby z zakupami na ziemi. Chciałam chwilkę odpocząć. Szłam cicho, cichutko – trzy metry od schodów były drzwi prowadzące do mieszkania Wiedźmy – ale na pewne przypadki nie ma rady. Ledwo wyprostowałam kręgosłup, gdy drzwi Wiedźmy otworzyły się i ona sama stanęła w progu. 
Nie była stara. To znaczy w moich trzynastoletnich oczach niemal stała nad grobem, ale tak naprawdę miała wtedy około pięćdziesięciu lat. Dość wysoka, grubokoścista, ale nie tęga. Ubrana w długą suknię, która zakrywała jej wykrzywioną nogę. Jak zwykle podpierała się laską. 

Nie patrzyłam jej w twarz, ale powiedziałam grzecznie:

– Dzień dobry pani. 

– Podnieś twarz, dziecko – powiedziała tym swoim ostrym, nieprzyjemnym głosem. – I spójrz mi w oczy.

Posłuchałam. Serce biło mi lękliwie. 

– Wejdź – rozkazała. 

Spojrzałam na schody prowadzące do mojego mieszkania i po raz pierwszy w życiu pomyślałam o nim jak o bezpiecznym azylu

– Moja mama czeka na zakupy. Musi ugotować obiad tacie… – próbowałam się wywinąć.

– Żeby znów jej nie zlał pasem jak bezpańskiego psa? – spytała ostro.

– Nie robi tego często – wymamrotałam, zaskoczona komentarzem. 

– I za to jesteście mu wdzięczne, tak? – wyraźnie słyszałam w jej głosie pogardę. 

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Tak naprawdę, nie rozumiałam jej komentarzy. Chyba to pojęła, bo westchnęła ciężko.

– Co za bagno. Chodź, to potrwa tylko chwilę.

Poszłam za nią, targając zakupy. Sąsiadka miała dwa duże pokoje, ładną kuchnię. Wszystko ładnie umeblowane. Czyste. Na meblach stało mnóstwo bibelotów. W naszym domu tego nie było. Chciałabym tu mieszkać – przeleciało mi przez myśli. Stanęłam nieruchomo w progu pokoju. Wiedźma podeszła do jakiejś komody, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej wielką grubą książkę. Otworzyła jej okładkę, spojrzała na coś, a potem na mnie. 

– Podejdź bliżej… Jeszcze bliżej, nie ugryzę cię, dziewczyno. 

Podeszłam na dwa kroki do kobiety. Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, potem jakby porównała ją z czymś w książce – z bliska rozpoznałam album zdjęciowy. Zamknęła go.

– Możesz już iść, Amelio.

Miała w sobie jakąś moc

Kiedy potem opowiedziałam o tym spotkaniu Julce, obie doszłyśmy do wniosku, że w tym albumie pewnie było jakieś straszne zaklęcie i ona musiała sprawdzić, czy będzie dla mnie odpowiednie. Tak więc przez kolejne tygodnie oczekiwałam, że w moim życiu zaczną się dziać jakieś dziwne rzeczy. I owszem, zaczęły się dziać.

Po pierwsze, kilka dni później Wiedźma przyszła do nas po południu. Kazała mi iść do koleżanki, więc nie wiedziałam, co się potem działo. A rodzice oczywiście nic mi nie powiedzieli. W efekcie odwiedzin sąsiadki mama wyjechała z domu na kilka miesięcy. Potem dowiedziałam się, że trafiła do ośrodka, gdzie lekarze zajęli się jej depresją i innymi problemami psychicznymi. Do jej powrotu mną i Luckiem zajmowała się Wiedźma. Wtedy dopiero się dowiedziałam, jak ma na imię – Sławomira. Pani Sława. 

Była despotyczna, wszystkowiedząca, często niemiła, zwłaszcza dla mojego ojca i brata. Ale emanowała taką mocą, że chodzili jak w zegarku. Widziałam, że wobec mnie stara się być milsza, cieplejsza, ale chyba nie bardzo wiedziała, jak się to robi. Nie lubiłam jej i nadal się jej bałam. Ale kiedy mama wróciła do domu i zobaczyłam, że potrafi się uśmiechać, poczułam wdzięczność. Mama nigdy nie stała się opiekuńczą kobietą, ale przynajmniej nie była już zombie. A ojciec już jej nie uderzył. W naszym domu nigdy nie było miłości, ale teraz przynajmniej był spokój i poczucie względnego bezpieczeństwa. Wiedziałam, że to zasługa Wiedźmy. 

Kiedy skończyłam podstawówkę, moja wdzięczność dla sąsiadki wyparowała – namówiła rodziców, by wysłali mnie do szkoły z internatem. I to pani Sława mnie o tym poinformowała tym swoim suchym, autorytatywnym tonem:

– To doskonała szkoła dla dziewcząt prowadzona przez zakonnice. Przygotują cię na studia, jakie tylko będziesz chciała. Załatwiłam ci stypendium, więc rodzice nie będą musieli płacić. 

Odesłała mnie z domu i kazała żyć wśród obcych! Choć protestowałam, nikt mnie nie słuchał. Moi rodzice zachowywali się, jakby rzuciła na nich klątwę. Powtarzali tylko w kółko: „Pani Sława wie, co dla ciebie najlepsze. Powinnaś jej dziękować”. 

Po czasie przyznałam jej rację

Nienawidziłam jej za to przez cztery lata życia w internacie. Ale myślę, że w głębi duszy już na początku trzeciej klasy rozumiałam, że pani Sława rzeczywiście wiedziała, co jest mi potrzebne. To naprawdę była doskonała szkoła. Nie było łatwo, bo nauczyciele i zakonne wychowawczynie byli surowi, a ja miałam wiele braków. Ale kiedy zdałam maturę na piątkach, a potem dostałam się bez problemu na uniwersytet w Poznaniu, już wiedziałam, że gdybym została w domu, z rodzicami, skończyłabym jak mama. 

Kiedy przyjeżdżałam czasem do domu – rzadko, bo ani mnie tam nie ciągnęło, ani nikt za mną specjalnie nie tęsknił – zachodziłam do Wiedźmy zdać jej relację z postępów. Z początku robiłam to, bo tego wymagała. A potem dlatego, że była jedyną osobą, którą moje życie naprawdę interesowało. Przynajmniej takie odnosiłam wrażenie. W którymś momencie pani Sława stała się dla mnie kimś w rodzaju cioci lub babci. Kiedy poznałam i pokochałam Piotra, to właśnie jej najpierw go przedstawiłam, nie rodzicom. I jej reakcji na niego się obawiałam. A kiedy rok później między mną a Piotrem pojawił się poważny kryzys, to Wiedźmie zwierzyłam się z tego, że zamierzam się z nim rozstać. A wtedy ona powiedziała:

– Amelio, ten mężczyzna jest dla ciebie stworzony. Co nie oznacza, że droga, którą razem pójdziecie nie będzie wyboista, że czasami nie pojawią się rozpadliny. Ale możecie pokonać je razem, pomóc jedno drugiemu. Zajrzyj w serce i zastanów się, czy życie bez Piotra ma dla ciebie jakikolwiek urok. I wtedy zdecyduj. 

To był pierwszy raz, gdy Wiedźma pozostawiała wybór w moich rękach. Czyli uznała, że jestem na tyle mądra i dorosła, że mam prawo decydować o swoim życiu. Poczułam się… dumna. I jak zwykle miała rację. Ten kryzys dało się zażegnać przy odrobinie dobrej woli z mojej strony. Znów byłam szczęśliwa. 

Pobraliśmy się z Piotrem, kiedy skończyłam studia i znalazłam dobrą pracę. Zostaliśmy w Poznaniu. Przestałam przyjeżdżać do domu i mój kontakt z panią Sławą się urwał. Miałam swoje nowe życie skierowane w przyszłość, a ona była częścią przeszłości. W tym czasie stan psychiczny mojej mamy się pogorszył – znów zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością. To było coś więcej niż depresja. Zdiagnozowano otępienie. W końcu tata oddał ją do zakładu, bo nie było nikogo, kto by mógł lub chciał się mamą zaopiekować. 

Wiedziałam, co Sława myśli o przemocy w domu

Jakieś trzy lata po moim ślubie brat poinformował mnie, że ojciec miał zawał. Pojechaliśmy z Piotrem do domu. Odwiedziliśmy ojca w szpitalu (mogłam sobie darować, wydawał się zirytowany naszą obecnością), potem pojechaliśmy do mamy, do ośrodka, zobaczyć, czy czegoś jej nie potrzeba. Siedziała w swoim pokoju i patrzyła w okno. Nie reagowała na nic. 

Przy wyjściu natknęliśmy się na Gośkę, żonę Lucka. Usiedliśmy w holu na kanapach, by trochę pogadać. Gośka była otwartą, dobrą dziewczyną. Byłam jej wdzięczna, że wyciągnęła mojego brata za uszy ze złego towarzystwa. I że zagląda do mamy. Mieszkali z ojcem, więc spytałam, co u sąsiadki, pani Sławy. 

– A, to nie wiesz? Okazało się, że ma syna, który pół życia przesiedział za kratami. Wyszedł dwa lata temu i wprowadził się do mamusi. I wyobraź sobie, jest jedyną osobą na świecie, która się nie boi Wiedźmy. Co gorsza, nie kocha jej ani nie szanuje. Kiedyś była taka awantura, że cały blok słyszał każde ich słowo. Wrzeszczał, że już raz połamał jej kulasa, i jeśli stara chce, to może zająć się i drugą nogą. 

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Przecież wiedziałam, co pani Sława myśli o przemocy w domu. To ona zatrzymała ją w mojej rodzinie. To ona nauczyła mnie, że kobieta musi się cenić i że ma prawo do własnego zdania i własnego życia. Co się z nią stało? Gosia mi to wytłumaczyła.

– Jest stara. Nie ma już swoich znajomości w ważnych miejscach. Ma słaby wzrok i ledwo chodzi. Jest bezbronna, i tyle. 

– A co na to sąsiedzi?

Gośka wzruszyła ramionami. 

– Szczerze? Boimy się tego drania bardziej niż kiedykolwiek jej. 

Pożegnaliśmy się z Gośką i wsiedliśmy do samochodu. Piotr włączył silnik, jechaliśmy w milczeniu. 

– Zatrzymaj się – poprosiłam go w pewnej chwili. Zjechał na bok i spojrzał na mnie. Miałam wrażenie, że wiedział, o co mi chodzi. Ale i tak powiedziałam: – To dzięki niej jestem tym, kim jestem. Dała mi szansę. Dała mi ciebie. Zrobiła dla mnie więcej niż moi rodzice. Niż ktokolwiek inny. Nie mogę jej tak zostawić. 

– Co zamierzasz? – spytał. – Jechać na policję? Trzeba mieć dowody.

– Nie – pokręciłam głową. – Słuchaj, mamy wolny pokój… 

– I za to cię kocham – mruknął. 

Zaopiekowałam się nią

Wyprowadzkę zorganizowaliśmy, kiedy jej syna nie było w domu. Zaskakująco łatwo dała się przekonać do zamieszkania u nas. Żadnych sentymentów. Cała pani Sława. 

– Dom jest tam, gdzie są dobre wspomnienia – powiedziała. – A ja mam je wszystkie tu – przycisnęła do piersi wielki album ze zdjęciami

Dwie godziny później pani Sława wjechała na wózku do swojego nowego pokoju. Miała tu swoje meble – łóżko, szafę, komodę, fotel i lampę. Rozpakowałam jej rzeczy, poustawiałam bibeloty na meblach, rzuciłam dywan na podłogę, narzutę na łóżko i było tak, jakby się nie przeprowadzała. 

– Dziękuję ci, Amelio – powiedziała pani Sława. 

Kucnęłam przy fotelu inwalidzkim, wyciągnęłam dłoń i dotknęłam jej policzka. Pamiętałam ją z dawnych lat, kiedy jej skóra była jędrna, dłonie silne, a głos zmuszał do posłuchu. Teraz była krucha. Bezbronna. Zalał mnie przypływ czułości. 

– To ja dziękuję, pani Sławo.

– Hej, dziewczyny, tutaj!

Popatrzyłam na Piotra, a on wtedy pstryknął nam fotkę. Po chwili podszedł i pokazał ją na ekranie smartfona. To było piękne zdjęcie. Na naszych twarzach było wzruszenie i szczęście. Pani Sława końcem palca niemal dotknęła ekranu. 

– Wywołasz je dla mnie, synku? 

Kiedy Piotr dał jej zdjęcie następnego dnia, uśmiechnęła się, popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, i schowała fotografię do albumu. 

Pani Sława zmarła cztery lata później na zapalenie płuc. Poczuliśmy się oboje z Piotrem, jakbyśmy stracili prawdziwą przyjaciółkę. Gdy wróciliśmy z pogrzebu, weszłam do jej pokoju, usiadłam w fotelu i przymknęłam oczy. A po chwili wstałam, podeszłam do komody i otworzyłam szufladę. Album leżał na samym wierzchu. 

– Co robisz? – spytał Piotr.

– Muszę coś zobaczyć – odparłam.

Wzięłam album, otworzyłam go, i zaraz na pierwszej stronie znalazłam kopertę z napisem „Amelia”.  W kopercie były dwa zdjęcia i krótki list napisany ręką pani Sławy:

Moja droga Amelio. Kiedy byłam małą dziewczynką, mieszkałam w sierocińcu. Jedyne, o czym marzyłam, to miłość i rodzina. Chciałam kochać i być kochaną, ale już wtedy musiałam stać się twarda, by przetrwać. Jak przyszłość udowodniła, ciepło rodzinne nie było mi pisane. Ale… no właśnie. Miałam trzynaście lat, kiedy dyrektor sierocińca sprowadził fotografa, by ten zrobił zdjęcia wszystkim dzieciom. Kilka dni później ten fotograf przydybał mnie na podwórku i dał mi to zdjęcie. Powiedział, że pierwszy raz widzi coś takiego, ale ponieważ jest wierzący, daje mi je, bo czuje, że taka jest wola Najwyższego. Przez lata przyglądałam się temu zdjęciu każdego dnia, by zrozumieć, co ono mówi. Pojęłam dopiero w dniu, kiedy Cię dostrzegłam. Zrozumiałam, że miałaś być spełnieniem moich marzeń o rodzinie. Tylko najpierw musiałam popchnąć Twoje życie na właściwe tory, a potem poczekać, aż Bóg spełni swoją obietnicę. I spełnił. Wiedźma.

W kopercie były dwa zdjęcia. Jedno to, które Piotr zrobił nam w pierwszym dniu po przeprowadzce. Drugie, czarno-białe, wyraźnie pochodziło z lat czterdziestych lub pięćdziesiątych. Na pierwszym planie stała chuda dziewczynka, w której twarzy już można było rozpoznać późniejszą, dorosłą Sławę. A za nią… za nią był inny obrazek, nieco jakby za mgłą, ale wystarczająco wyraźny, by można było rozpoznać na nim twarze kobiet.

Jedna, stara, siedziała na wózku inwalidzkim i patrzyła z ciepłym uśmiechem na młodą, trzydziestoparoletnią kobietę, która kucała obok. Jej dłoń z miłością dotykała twarzy staruszki. 
To byłam ja i Sława! W to zdjęcie wpatrywała się Wiedźma, kiedy spotkała mnie wtedy na schodach. Porównywała twarz młodej kobiety ze zdjęcia z twarzą dziewczynki. I faktycznie, moja uroda była na tyle wyrazista, że czas nie zatarł rysów

– Jak widać, kiedy zaopiekowała się tobą, kierowały nią raczej egoistyczne pobudki. Wierzyła, że dzięki temu nie umrze samotnie – mruknął mąż. 

– Może masz rację – wzruszyłam ramionami. – Ale dzięki temu i ja jestem szczęśliwa. To wystarczy.