Ten pan Janusz! Uroczy człowiek. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przyszedł do mnie, jak to mówiła moja mama – z pustą ręką. A to czekoladki, a to drzewko szczęścia w doniczce, a to ciasto upieczone przez jego żonę. A już najczęściej przynosił mi filiżanki z aniołkami. Często mi mówił, że te aniołki będą mnie pilnować, żeby mi się nic złego nie przydarzyło, szczególnie na drodze. Nie miałam pojęcia, dlaczego było to dla niego takie ważne. 

Był dla mnie bardzo miły

– Pani Marcelko, pani powinna dostawać od świata same najlepsze rzeczy – słodził mi, a ja wiedziałam, że mówi to nie dlatego, żebym mu szybciej załatwiła wejście do prezesa, tylko dlatego, że taki właśnie jest: uroczy, zawsze pełen optymizmu i humoru.  

– A mieszkanko z choćby małym balkonikiem? – spytałam żartobliwie. 

– To szczególnie – kochany pan Janusz znów potwierdził. – Przecież nie może pani mieszkać byle gdzie!

Nie było to byle gdzie, ale kawalerka w kamienicy, którą obrastały potężne lipy, miała tę wadę, że nie była moja. Bałam się zaciągać kredyt tylko na siebie, bo Łukasz, mój chłopak, niby był, ale w głębi ducha czułam, że już jutro może go nie być. Nie wiedziałam, co ten Janusz tak sobie mnie upodobał…

– A żona tego Janusza wie, że on z tobą tutaj tak flirtuje? – rzuciła kiedyś moja koleżanka, gdy przyniósł mi pudełko świeżych malin. 

– Flirtuje? – zrobiłam wielkie oczy. – Przecież mogłabym być jego córką! Pan Janusz jest po prostu miłym człowiekiem – obruszyłam się. – A jego żona raz podesłała mi ciasto. Zresztą sama nie bardzo rozumiem, skąd ta atencja – zastanowiłam się chwilę. 
– Może on po prostu wyjątkowo mnie lubi, bo mu kogoś przypominam? 

Za jakiś czas sprawa się wyjaśniła. A rewelacje na temat dramatu w życiu pana Janusza przyniosła Kamila. 

Trudno mi było w to uwierzyć

– Zobacz! – podała mi zdjęcie. 

Byłam na nim, ale kompletnie nie pamiętałam, gdzie zostało zrobione. 

– Skąd to masz? – zdziwiłam się. 

– Jakieś dziwne – zbliżyłam zdjęcie do twarzy, żeby się lepiej przyjrzeć, bo było lekko nieostre. Stałam z plecakiem na tle góry. – Zupełnie nie pamiętam, kiedy to było i kto mi je zrobił. 

– Ty? – Kamila uniosła do góry brwi. – Przecież to nie jesteś ty! To Ula. Nieżyjąca córka tego twojego pana Janusza. 

Aż usiadłam. 

– Co ty mówisz? – wyjąkałam.  

– Tak. Zginęła w wypadku samochodowych chyba cztery lata temu. Widzisz – jeszcze raz podsunęła mi zdjęcie przed oczy – jesteś niemal jej kopią. Takie same włosy, sylwetka, podobny uśmiech. Jezu, aż mnie dreszcz przeszedł, jak to zobaczyłam.

Odebrało mi mowę. Siedziałam przy biurku jak skamieniała, dopóki prezes nie wyjrzał z gabinetu. 

– Pani Marcelino, potrzebuję wszystkie faktury z lipca i sierpnia. Na już! – zawołał. – I proszę księgową do mnie. 

– Dobrze, panie prezesie – ocknęłam się z letargu, ale wzrok wciąż miałam nieprzytomny. – Zaraz przyniosę. 

– Od razu, od razu, bardzo proszę – postukał palcami w blat, lekko zniecierpliwiony. – To ważne! 

Zerwałam się z miejsca i na chwiejnych nogach podeszłam do szafy wypchanej segregatorami.

Po południu, kiedy razem z Kamilą zjadłyśmy obiad w firmowym barku, zrobiło mi się trochę lepiej. Jednak wciąż nie mogłam przestać myśleć o tragedii, jaka spotkała tego wspaniałego człowieka. Teraz w końcu rozumiałam, dlaczego kilka razy wspominał, żebym uważała na drodze. Wszystko stało się jasne. Zastanawiałam się, jak mam zareagować, kiedy znów pojawi się u nas w firmie. Mam się przyznać, że wiem? Mam powiedzieć, że widziałam zdjęcie jego córki? Biłam się z myślami. Ale życie płynęło, a Janusz nie przychodził. 

Trochę się martwiłam

– Jakoś długo nie było pana Januszka – westchnęłam do Kamili. 

– A co, masz ochotę na jakiś wypiek jego żony? – mrugnęła do mnie.

– Taaak, akurat – wzruszyłam ramionami. – Przecież wiesz, że się odchudzam. To dziwne trochę, że się już tyle czasu nie pojawia

I znów wieści na jego temat przyniosła Kamila, której ciotka, jak się okazało, była z nim w pewnej zażyłości od czasów szkolnych.  

– Chory jest – Kamila z łoskotem postawiła torbę na biurku. – To dlatego nie przychodzi.

 – Pan Janusz? – upewniłam się. – O nim mówisz?  

– No a o kim? Chory jest. Ma raka. Ciotka stwierdziła, że wygląda jak cień samego siebie.  

Znów usiadłam. Boże, ile ten człowiek się musi nacierpieć! Biedny, chciałabym go jeszcze zobaczyć, jakoś wesprzeć… I jakby w odpowiedzi na te słowa, ni z tego, ni z owego, Janusz stanął w drzwiach! Był blady, wychudł i miał podkrążone oczy. Jednak uśmiech, choć słabszy, wciąż rozświetlał jego twarz. Tak się ucieszyłam! 

– Ach, panie Januszu! – zawołałam. – Dawno pana nie było!  

– Chorowałem, pani Marcelinko – wyjaśnił lekko zachrypniętym głosem. – Ale już jest lepiej. O wiele lepiej.  

– To bardzo się cieszę – wyszłam zza biurka i spontanicznie go uściskałam. Widziałam, że zrobiło to na nim duże wrażenie. 

Zaskoczył mnie

Oczywiście, znów miał dla mnie pewien drobiazg.  Tym razem… wizytówkę. Pochylił się do mnie lekko. 

– Mówiła pani, że chciałaby mieć małe, ale własne mieszkanie z balkonem? – spytał ściszonym głosem.

– No tak – wyjąkałam. – Pewnie, to moje marzenie. 

– Więc proszę – wyciągnął do mnie rękę z wizytówką. – Moja bliska koleżanka jest szefem firmy deweloperskiej. Da pani naprawdę dużą zniżkę i we wszystkim pomoże. Ma wobec mnie dług wdzięczności – uśmiechnął się do swoich myśli. – Lepiej płacić za własne mieszkanie, prawda? 

Ojej. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Oglądałam wizytówkę na wszystkie strony. 

– Panie Januszu – wyjąkałam. – Ale dlaczego? Dlaczego tak się pan o mnie troszczy? 

Pytałam, choć właściwie znałam odpowiedź. Ale on nie powiedział na temat swojej córki ani słowa. Widocznie było to dla niego wciąż bardzo bolesne. 

– Zadzwonię – powiedziałam. – Umówię się. I bardzo, bardzo dziękuję! 

Nie wiedziałam, że zmarł

Po krótkiej wizycie u prezesa, ukłonił się z miłym uśmiechem i zniknął za drzwiami. A dwa tygodnie później Kamila przyniosła okropną wiadomość.

– Wiesz, że pan Janusz nie żyje? – oznajmiła smutno. – A ty nawet na pogrzebie nie byłaś!

Znów prawie wrosłam w ziemię. 

– Nie byłam, bo nic nie wiedziałam – wyjąkałam. – Boże, jak to się stało? 

– Po prostu umarł. To się zdarza – uśmiechnęła się melancholijnie. 

Rozpłakałam się. Było mi źle. Nawet nie mogłam być z nim w ostatniej drodze, bo nikt mnie nie zawiadomił. Tego dnia nie byłam w stanie pracować, łzy same płynęły mi z oczu, wszystko wypadało z rąk. Zwolniłam się do domu. Nie mogłam spać. Pomyślałam, że nazajutrz, zaraz po pracy, pojadę na cmentarz, zapalę światełko, położę kwiaty. Dowiem się, gdzie jest jego grób. Może mi wybaczy, że nie przyszłam. 

Wciąż czuwał nade mną

Rano miałam zapuchnięte oczy i nawet płatki nasączone herbatą i położone na kwadrans na powiekach niewiele pomogły. Musiałam iść do pracy, kogo obchodziły moje przeżycia. Gdy ślęczałam nad papierami, do sekretariatu weszła kobieta. Dziwnie wyglądała. Miała staromodny kapelusz i chyba śmierdziała czymś, co kiedyś wkładano do szaf, a co miało ochronić ubrania przed molami. Naftaliną? Kobieta skinęła głową. 

– Szukam pani Marceliny – powiedziała. – Mam coś dla niej. 

Kamila, której biurko stało bliżej drzwi, wskazała na mnie, a kobieta podeszła  do mnie i uśmiechnęła się. Miała w oczach coś takiego… Coś dziwnego. Jakby nie z tego świata. Jakby tylko była tu ciałem. Wyjęła z torebki szeleszczący pakunek. Postawiła na biurku. 

– Mam przekazać, że wszystko jest dobrze – powiedziała. – Wszystko jest dobrze, pani Marcelinko. I proszę się niczym nie martwić

– Ale… – spojrzałam na nią zaskoczona. – Ale co jest dobrze? I od kogo ten prezent? To dla mnie?

Kobieta nie odpowiedziała. 

– Na mnie już czas – odwróciła się na pięcie i podeszła do drzwi. – Do widzenia, pani Marcelino. 

Odwinęłam pakunek. To była filiżanka. Filiżanka z aniołkiem. Wtedy zrozumiałam.